Borys Jekimow Ostatnia granica

Doniecką pieśń kozacką, przy odpowiedniej zręczności, "grać", jak mówimy, można w nieskończoność. Jest opowieść o tym, jak kozacki mężczyzna wraca z jarmarku na wołach, jadąc do swojego gospodarstwa. Aby nie nudzić się w drodze, zaczyna śpiewać prostą piosenkę już na obrzeżach stanicy:
Gwo-o-o-o-o... Gwo-o-o-o-o...
Oj-dy gwo-o-o...
Ciągnie się za wiorstą wiorsta.
Mija godzina, druga. Piosenka nie kończy się. Czasami kozacki mężczyzna mruczy, zasypiając: "O-o-o-o... Oj-dy... gwo-o-o..." I dopiero gdy wjeżdża na swoje podwórze, tu kończy się piosenka:
Oj-dy gwo-o-zdik!

Kiedy pisałem moje notatki "W drodze", wydawało mi się, że przede mną długa droga, a monotonne śpiewanie: "Oj-dy gwo-o-o..." zaczęło mnie nużyć. Postawiłem kropkę. Ale, przechodząc jesiennymi drogami po znanych miejscach, nie od razu, nie w olśnieniu, zrozumiałem, że koniec drogi jest blisko. Ale najpierw była droga.

Wczesnym wrześniowym porankiem szedłem z gospodarstwa Klejmienowskiego do Wichlajewki. Dzień stawał się ciepły, pogodny. Jedno i drugie auto przejeżdżały obok mnie po asfalcie. Nie spieszyło mi się. Szłem powoli, a potem w ogóle zostawiłem asfalt, wspinając się na Wichlajewską górę polną drogą.

Delikatne kurczenie się słyszało się z przodu. To żurawie pasły się na górze, na polu. Urocze ptaki nie bały się mnie, pozwoliły podejść blisko. Wspinając się na szczyt góry, stałem i patrzyłem. Na dole, w porannym letargu, leżała tonąca w ogrodach Wichlajewka, na jeziorze pływała para olśniewająco białych łabędzi. Z dala, daleko, rozciągała się ziemia ze swoimi polami, łąkami, lasami. Łąka Wichlajewska, łąka Jaryżyńska, łąka Durnowska, łąka Martynowska, las Martynowski, jeziora, szybki Buzuluk, jego jasne wody. A nade mną - przestronne, czyste niebo, świeży wiatr, kurczenie żurawi.

Następnego dnia w stanicy Durnowskiej, w tamtejszej szkole, ktoś z nauczycieli powiedział mi: "Dziękujemy, że przychodzisz do naszego zapomnianego przez Boga krajobrazu..." - "Nie zapomnianego, a oszczędzonego," odpowiedziałem. "Boga czy natury, ale oszczędzonego..." A w dniu wczorajszym w Martynowskiej stanicy, także w szkole, mówiłem dzieciom, ani trochę nie krzywdząc siebie: "Jesteście szczęśliwi, ponieważ urodziliście się i żyjecie w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Wierzcie mi, że tak jest. Byłem w dalekich krajach. I w Europie, i w Azji, i w Afryce, i w Ameryce. W mojej pamięci wiele. Ale jedna z najjaśniejszych stron - to te okolice: Martynowskie, Wichlajewskie, ich ziemie i wody."

Tak mówiłem, a teraz dodam, że te kraje nie zostały zapomniane przez Boga, ani przez naturę, ale przez wysokie władze.

Co roku bywam tutaj. Stoję na górze Wichlajewskiej. Schodzę do wsi, chodzę po jej uliczkach. I pamiętam jeszcze żywą wieś: Dom kultury z salą kinową, bibliotekę, szkołę, pocztę, punkt medyczny, trzy sklepy. A teraz wszystko gęściej wzbiera zieleń ogrodów, wchłania wieś. Dojrzałe gruszki wiszą i spadają, pokrywając ziemię. A ludzi nie ma. Spotkasz jednego, drugiego staruszka, porozmawiasz - i to wszystko. Sklepy zamknięte, szkoła opuszczona, Dom kultury zniszczony. Nawet asfaltowa droga nie pomogła. Na całą Wichlajewkę zostało trzech pracowników. Zielona pustynia.

Stary nauczyciel Paweł Michajłowicz Sosnin, który już od roku skarży się mi:

  • Nie chcą otworzyć łaźni. Ile lat walczyłem, pisałem, mówiłem... Musimy choć na koniec życia umyć się w łaźni...
    Miły Paweł Michajłowicz