Piotr Fiodorowicz Sierowirow
Kozak Semejka, człowiek służebny
Na odległych syberyjskich drogach, w oddziałach ludzi służebnych, w maleńkich osadach ogrodzonych palisadą, tam, gdzie spotykali się dzielni podróżnicy tego niezmierzonego kraju, niewielu znało Kozaka Semejkę po nazwisku.
Jego prawdziwe imię — Szymon — zostało przez kogoś zmienione na zdrobnienie — Semejka, ale brzmiało ono nie pogardliwie, — czuło się w nim czułość.
Ludzie doświadczeni, przemierzający zwierzęce ścieżki ogromnych przestrzeni tundry i tajgi, opowiadali o Semejce z pochwałą, mówili, że bił się w czterdziestu bitwach i na jego ciele nie pozostało żywego miejsca: wszystko było pokryte bliznami i szramami.
Ale Semejka nie lubił opowiadać o tych niezliczonych potyczkach, o swoich zdumiewających przygodach i odważnych wyprawach. W dwóch słowach zamykał całe swe przeżycie:
— Takowa służba…
A służba pańska w dziczy, w niepoznanym kraju w tamtych odległych latach była bardzo ciężka. Odkrywając nowe ziemie, zbierając, często siłą, dla skarbu carskiego jasak — podatek, który składano zwykle futrem, kością mamucią, kłami morsa, — ludzie służebni oddalali się od Jakucka (wtedy punktu oporu Rosjan nad rzeką Leną) o setki i tysiące werst. W tych wyprawach bez śladu ginęły całe oddziały ziemkoprzodowników: wojownicy syberyjskich plemion przyłączonych do Rosji napadali na nich w tajgowych gęstwinach, górskich dolinach, w podmokłej tundrze, zastawiali zasadzki przy przeprawach przez potężne rzeki. Wielu skazywał na zagładę głód, chłód, szkorbut.
Potrzebna była szczególna hart ducha, wolna wola i prawdziwie żelazny charakter, by pokonać wszystkie te niedostatki i zdobyć dla ojczyzny nowe ziemie, a dla kase carskiej — jasak.
Jednak z odległych ziem Semejka i jego towarzysze nie pragnęli powrotu do miasta Jakuck. Jakuck był okrutny z powodu krwawych uczynków stołnika Piotra Gołowina. Kat i despot, Gołowin torturował i wykonywał wyroki śmierci na dziesiątkach ludzi niewinnych; ponura fama o nim rozbrzmiewała po całej Syberii.
Jednak doświadczonemu Semejce nie było trudno znaleźć dla siebie spokojniejszą służbę gdzie indziej. Lecz życie spokojne w ciepłej chacie, jak widać, nie było dla niego. Zbyt bardzo kochał Semejka dzikie syberyjskie przestrzenie, szum wodospadów rzek, nieznane zaobłoczne grzbiety, gdzie jeszcze nie stanęła stopa człowieka… A srogi ocean polarny! Jakie wyspy jeszcze nieodkryte w tym oceanie, jakie zwierzęta i ptaki na nich żyją? A błękitne jeziora, rozlane aż po horyzont! Co dalej, za tymi jeziorami? Może znowu góry i rzeki i nieznane ludy?
Kły mamuta i kły morsa, znalezione na wyspach w delcie Leny; cenne futro sobola, lisy czernoburej, błękitnego piżmowca; złote żłoby migoczące na dnie strumieni i nurtów, i inne baśniowe bogactwa tej pierwotnej krainy — wszystko wzywało odważnych ziemkoprzodowników naprzód, w nieprzebyte odległości. Nie dla nich był domowy komfort i chłopskie pokłony wojewodom.
W XI wieku, pokonując tysiące przeszkód, rosyjscy ludzie poznali Kamienny Pas — Ural i podążyli dalej na wschód, do Syberii. W roku 1582 Państwo Syberyjskie zostało na zawsze przyłączone do Rusi. Ale gdzie przebiegały granice tego nieprzeniknionego kraju — na pewno nikt nie mógł powiedzieć. Ogromne, niebadane państwo rozciągało się na wiele tysięcy werst.
Ruś od dawna słynęła bezinteresowną śmiałością swoich synów: nie było przeszkód, które mogłyby powstrzymać ciekawskiego człowieka rosyjskiego.
Jeszcze Uralska ziemia się osiedlała, wciąż młode rosyjskie miasta odganiały najazdy dzikich ord, a bandy kozaków i przemysłowców, każda z dwudziestu — trzydziestu ludzi, już płynęły na kochach — niewielkich łodziach płaskodennych i tratwach po wielowodnej Obie, przenikały do dorzeczy sąsiednich rzek, przedzierały się do Jeniseju, do Dolnej Tunguzki, do Viliuju, uporczywie i bez lęku torując drogę ku dalekiej Lenie.
W roku 1632 kozacki sotnik Piotr Biektow założył nad rzeką Leną Jakucki ostrog. To stałe osiedle stało się centrum handlowym i węzłem wszystkich syberyjskich dróg. Na zachód drogi prowadziły ku Uralowi, ku odległej Moskwie. Na wschód prowadziły nie wiadomo dokąd — czy do Ameryki, czy do tajemniczej Japonii. Nikt z Europejczyków na dalekim północnym wschodzie Azji jeszcze nie bywał, i między uczonymi toczyły się gorące spory: czy istnieje cieśnina między Azją a Ameryką?
Na jednych mapach geograficznych Ameryka była przedstawiona jako połączona z Azją, na innych zaznaczono cieśninę nazwaną Anianską. Przez długie lata ta cieśnina pozostawała zagadką, i spory o niej od czasu do czasu rozpalały się z nową mocą.
Człowiek służebny Semejka znał syberyjskie rzeki, łańcuchy górskie, dziką tundrę i tajgę bez map i opisów, — blizny od włóczni, strzał i mieczy były dla niego niczym nacięcia pamiętnych dni i przebytej drogi.
Lecz odległe przestrzenie wschodu znów władczo wzywały go w drogę. Teraz szedł z towarzyszami ku nieznanej rzece Kołymie, o bogactwach której mówiło się już w samym Jakucku.
Jeszcze nikt z ziemkoprzodowników nie stanął nad brzegiem tej dalekiej rzeki, a wieść o niej zdążyła okrążyć wszystkie osady w tundrze i tajdze, oddzielone setkami kilometrów jedna od drugiej, i już wierzono, że ktoś był nad tajemniczą rzeką. Bogactwa futrzane ją mamiły, śmiałkowie pospiesznie tworzyli oddziały zwiadowcze.
Gdy Kozak Semejka przybył do doliny Kołymy, inny ziemkoprzodownik — Michał Staduchin — już zdążył założyć tutaj ostrożek i zmusić plemiona jukagirów do płacenia jasaku carowi.
W ujściu Kołymy Staduchin przebył drogę morską, nie lękając się sztormów ani lodów. Małe drewniane kochy były bezlitośnie miotane przez fale sztormowe, drogę zagradzały podwodne skały i mielizny, wiatr zrywał płócienne żagle zrobione ze skór reniferów, ale Staduchin uparcie płynął na wschód, aż nie objawiła się ujściowa Kołyma. I teraz z prawem pierwszeństwa czuł się gospodarzem całej rzeki.
Michał Staduchin był człowiekiem zdecydowanym i odważnym, ale, jak mówili kozacy, charakter miał zbyt ostry i kapryśny. Z nieznanymi plemionami, zamieszkującymi brzegi lodowatego morza i syberyjskich rzek, nie znał postępowania bez groźby i walki. Kiedyś służył Semejka pod dowództwem tego surowego człowieka. Nie raz musiał on przekonywać swego atamana, ale ten rad nie słuchał, a poleceń nie znosił.
I, rozstając się kiedyś na dalszej drodze, Semejka twardo postanowił, że więcej nie wróci do Staduchina, by nie słyszeć jego wściekłego krzyku, nie widzieć okrutnego sądu.
A teraz niespodzianie, w tym małym ostrozku u ujścia rzeki Kołymy Semejka znalazł się jako gość Staduchina, a on, chytrze się pod nosem śmiejąc, pytał tak, jakby znał odpowiedź z góry:
— No to co, kozak, pójdziesz pod moje zwierzchnictwo? Wiesz, słowa przeciwników nie lubię…
Był tu też Dymitr Zyrjan, doświadczony w boju towarzysz Semejki, i on odpowiedział za obu:
— Służba u nas jedna, Michale, — pańska. I skoro ty pierwszy przybyłeś w te strony, to być tobie naszym przełożonym…
— W takim razie zbierzcie, chłopcy, oddział, — rzekł Staduchin. — Księcia jukagirskiego Allaja trzeba ułagodzić. On nam wszędzie sprzeciwia się, zastawki zakłada, ludzi zabija…
Plemiona jukagirów odzieży mężnie bronili swoich ziem. Rodowici mieszkańcy tych stron — jukagirzy — po raz pierwszy słyszeli o strasznym carze rosyjskim, który siebie nazwał ich władcą. Na początek władca ten żądał wysokiego hołdu z futer sobolich i piżmowcowych. Koczowiska jukagirów podniosły się i odszły w tundrę.
…Przez trzy lata Kozak Semejka wałęsał się po tundrze, wielokrotnie próbował przekonać dumnego księcia Allaja, by załatwić wszystko pokojowo. Lecz on nieszczęśliwie niespodzianie napadł z zasadzki, i rozpoczęła się walka wręcz, w której znów wyróżnił się Semejka, zabijając najpotężniejszego i najodważniejszego wojownika jukagirów — brata Allaja.
Sam Semejka został poważnie ranny: skręcony żelazny grot strzały przebił mu ramię na wylot.
Jakoś dotarł Semejka z garstką kozaków z powrotem do dolnego kołymyńskiego ostrozku i przekazał przełożonemu zebranego jasaka.
Z tym łupem kozacy opuścili Kołymę i udali się do Jakucka. Tylko dwanaście osób pod wodzą Semejki zostało w ostrozku. Zajmowali się spokojnym rzemiosłem: łowili ryby, cerowali przetarte ubrania, zbierali lecznicze zioła by opatrywać rany.
Książę Allaj dowiedział się, że w ostrozku mieszka garstka Rosjan. To była dogodna okazja, by pomścić śmierć brata i znów utwierdzić swoją władzę nad tym krajem. Zebrał wojsko pięciuset ludzi, obiecał każdemu z nich hojne nagrody. Nawet nie przypuszczał, że trzynaście Rosjan, pokiereszowanych w poprzednich bitwach, podejmie walkę przeciwko pięciuset jego wojowników.
W nocy hałaśliwe wojsko otoczyło ostrożek, a Allaj zaproponował Semejce poddanie się jego książęcej łasce. Ta łaska, jednakże, nie była zbyt wielka: książę powiedział, że pozwoli Semejce wybrać dowolną śmierć — od ognia, od pętli albo od noża.
Semejka zaśmiał się głośno w odpowiedzi:
— Spróbuj tylko, Allajku, wetknij się! My — Rosjanie, a Rosjanie się nie poddają!..
Wojsko Allaja ruszyło do szturmu. Przechodząc przez trupy swoich półdzikich żołnierzy, Allaj pierwszy wtargnął do ostrozku…
Zaurocząco walczyło trzynaście młodzieńców. Migały włócznie, miecze, strzały, błyskały noże, głucho grzmiały długie rusznice-piszczele kozaków…
Żelazna strzała wbiła się w głowę Semejki, wyrwał ją i, zalany krwią, rzucił się na Allaja. Ale książę był chroniony przez wyselekcjonowanych bohaterów. Semejka odparł ciosy trzech włóczni i położył na ziemię malowanego olbrzyma. Ktoś z kozaków podniósł porzuconą włócznię, i natychmiast zatoczyła się w powietrzu. Książę Allaj zdążył objąć drzewce, ale było za późno… Włócznia przebiła go na wylot i przybiła do ogrodzenia ostrozku.
W tej samej chwili ogarnęła napastników panika. Okazało się, że książę Allaj zapewniał ich, jakoby był zaczarowany przez szamanów od strzał, od grotów, od mieczy. A teraz stał przy ogrodzeniu martwy, — drzewce włóczni nie pozwalało mu upaść.
Wojsko Allaja rozproszyło się tak szybko, jak się zjawiło, a kozacy zaczęli zbierać porzuconą broń, wyciągać ciała, opatrywać rany.
Zyrjan, stary przyjaciel Semejki, jakby przeczuł nieszczęście. Nie dojeżdżając do Jakucka, zawrócił swój oddział. Bardzo się spieszył, prawie nie zatrzymywał na postojach, pędził wzdłuż rzek, w nocnej ciemności brodził przez bagna tundry, ale kiedy wreszcie ujrzał z dalekiego pagórka wpół zniszczony ostrożek, zrozumiał, że się spóźnił…
Za czarną zębata palisadą poruszali się jacyś ludzie, i dowódca uznał, że to wojownicy Allaja.
— Do boju! — rozkazał.
Kozacy ustawili się w zwyczajny szyk, powoli okrążając ostrożek.
Wielką radością dla Zyrjana był ten błąd. Z rozwalonych wrót, kulejąc i opierając się o włócznię, powoli szedł do niego radosny, uśmiechnięty Semejka…
O czym rozmawiali tamtego wieczoru dwaj przyjaciele, dwaj niestrudzeni podróżnicy? O bitwie, która dopiero co tutaj wyrzała? Albo o wieściach dochodzących z Jakucka? A może Semejka żalił się na los: znowu rany, i nawet szmat do opatrunków brak, i zapłaty wciąż nie wysyłają?..
Nie, nie o tym aż do późnej nocy entuzjastycznie szeptali przy ognisku. Usłyszał Dymitr Michajłowicz Zyrjan o bogatych ziemiach daleko za Kołymą, przy innej wielkiej rzece — Anadyrze, gdzie jeszcze nikt z Rosjan nigdy nie był. Stary jukagir opowiadał mu, że tam, w tej odległej krainie, żyją odważni wojownicy — Czukcze, lud łowiecki, polujący na wieloryba i morsa. Ząb morsa tam mają w wielkiej obfitości, a futrzanych zwierząt można wziąć garściami…
Dowiedziawszy się o tym, Semejka zaczął obmyślać plan nowej wyprawy.
W roku 1646 ludność Niżniej Kołymy nagle się podwoiła. Z morza powrócił przemysłowiec Ignatiew.
O Izaie Ignatiewie Semejka słyszał i wcześniej: był pomorem z dziada pradziada, od dziecka chodził z ojcem i dziadkiem ku Kanin Nosowi, w burzliwe północne morze. A teraz Ignatiew powrócił z wielkim łupem: przywiózł „rybi ząb” — kość morsa, którą ceniono wyżej niż każde futro.
Tak daleko na wschód żadnemu nie było dane iść przed Ignatiewem, i wszyscy zazdrościli szczęśliwemu pomorowi.
Ignatiew opowiadał o wielkich bogactwach odkrytych ziem, gdzie piżmowca koczownicy zaganiają kijami od jurty, gdzie kość morsa można wymienić za guzik lub igłę… Słyszał też, jak się okazuje, o rzece Anadyr, że ta rzeka nie płynie na północ, jak Lena, Kołyma czy Indigirka, ale gdzieś w górach skręca na południe, potem na wschód. Dotarcie do Anadyrza jednakże utrudniły ciężkie lody, które zagradzały drogę.
Kupiec Fiedot Aleksiejewicz Popow, też doświadczony człowiek, przyzwyczajony do wędrówek w nieznane kraje, zaraz wyczuł interesowne przedsięwzięcie. Zebrać oddział na daleką wyprawę w Niżniej Kołymie nie było trudno. Łowców znalazło się wielu. Kozak Semejka miał wyruszyć jako „człowiek pański”, spoczywały na nim obowiązki podporządkowania nieznanych plemion „wysokiej ręce carskiej” i zbierania od nich jasaku.
Na lato 1647 roku cztery kochy zostały przygotowane do wyprawy. W tym roku jednak wyprawa się nie odbyła: okrutny sztorm rozrzucił flotyllę drewnianych łodzi, a potem u ujścia Kołymy nieprzekraczalna ściana z lodów się zamknęła.
Ale żeglarze nie tracili ducha. Wiedzieli z doświadczenia, ile cierpliwości i pracy kosztuje niejedna pomyślność. Morze nie wypuściło latem — wypuści następnym, trzecim.
Przemysłowcy nie marnowali czasu. Dwa kolejne kochy dołączyły do flotylli, — nowe, połyskujące świeżym drewnem, z jaskrawymi flagami na wierzchołkach masztów.
W czerwcu 1648 wreszcie zabrzmiał oczekiwany rozkaz, i na łodziach wspólnie podniesiono żagle.
Stojąc na dziobie kochy i wpatrując się w bliskie ołowiane morze, nie myślał Kozak Semejka, że płynie ku swojej nieśmiertelnej sławie…
Morze było spokojne tylko przez pierwsze godziny, gdy kochy powoli, łagodnie wypływały z ujścia Kołymy i obrały kurs na wschód.
Słaby wiatr wiał od brzegu, i wkrótce z górskich odgałęzień zsunęła się gęsta siwa mgła. Koch, na którym był Semejka, ostrożnie zakradał się blisko brzegów. W mgle wyraźnie słyszało się huk fal. Nagle tuż przed dziobem łodzi pojawiła się ogromna czarna skała. Sternik ledwo zdążył zawrócić łódkę, — ostry ząbkowany występ przemknął nad samą burtą.
Nie, na otwartym morzu było jednak bezpieczniej niż tu, przy brzegach. Wiatr nimi wypełnił żagiel, i koch pofrunął na północ, gwałtownie wzbijał się na falę.
Jak rozwiany wicher, mgła nagle znikła. Rozejrzawszy się, Semejka zobaczył na horyzoncie tylko dwa żagle, — pozostałe, zapewne, przez mgłę opóźniły marsz.
To rozstanie na morzu szczególnie nikogo w oddziale Semejki nie poruszyło. Kurs wszystkim był znany: trzymać na wschód; gdzieś przy północnym przylądku, a może u odległej rzeki Anadyr oddziały znowu się złączą i wtedy już postarają się płynąć razem.
Inna troska zaprzątała Semejkę i jego towarzyszy. Dookoła głucho jęczały fale, gwałtownie świszczał wiatr. Skądś z morskiej dalekiej północy nadchodził sztorm. Wystarczyło, że ciężka fala się przechyli albo dryfująca kra wystąpi, i koch mógł się rozsypać w drzazgi, a na srogim północnym oceanie pomocy nie było czego się spodziewać…
Wkrótce żagiel trzeba było spuścić, ale i o wiosłach nie było co myśleć, — kudłate grzbiety fal wstawały coraz wyżej, piana z hukiem ślizgała się nad nimi… Ludzie już byli wyczerpani, ciągle wybierając wodę, a sztorm wciąż grzmiał i huczał.
Nawet wśród przemysłowców, tych śmiałych i bez lęku syberyjskich włóczęg, którym nie raz przyszło patrzeć śmierci w oczy, znaleźli się tacy, którzy wzdychali do losu: cóż, jeśli umrzeć, to z bronią w ręku i na lądzie, a nie tutaj, w szalejącej toni, rybom dziwnym na pożywienie.
Ktoś krzyknął do sternika:
— Ster powrót! Zagłada nieunikniona przed nami! Sy – już lody widać…
Semejka zagroził mu włócznią:
— Jeśli się boisz, skocz za burtę, a innych nie mieszaj! Nasza droga — na wschód. Albo zginiemy, albo się przebijemy!..
Za nieznanym skalistym przylądkiem, w zatoce, gdzie brzeg lśnił warstwami wiecznego lodu, poszarpany koch Semejki w końcu schronił się od niepogody. Teraz można było do woli napić się czystej wody źródlanej, rozpalić ognisko i wysuszyć ubranie, spokojnie zdrzemnąć się przy ogniu.
Ktoś z przemysłowców upolował dzikiego renifera, przy dużym kociołku artyleryjskim zawrzała praca najlepszych kucharzy.
Dziesięć dni włóczęgi po wzburzonym morzu minęło. Nikt już nie wspominał o tym, co przeżył. Słońce świeciło jasno, powietrze było świeże i czyste, życie znów się uśmiechało i wzywało w nieznane.
Z wysokiego stromego przylądka, na którym dymno paliło się ognisko sygnałowe, Semejka długo wpatrywał się w morską otchłań. Tylko dwa małe żaglowce rysowały się na horyzoncie. Gdzieże zniknęły pozostałe? Może wróciły? Albo zginęły na skałach, albo wyrzucone przez sztorm na odległy lodowy bezmiar?
Na tych dwóch ocalałych kochach dowódcami byli Gerasim Ankudinow i Fiedot Popow. Zeszli na ląd razem, a pierwsze co zrobili, zapytali o inne statki.
— Źle — ponuro rzekł Ankudinow. — Zła, jak widać, jest ich dola…
— Trzeba poczekać — zauważył Popow. — Może za dzień, dwa przyjdą…
Ankudinow zmarszczył czoło i spytał z uśmiechem:
— Czekać, aż lody przyjdą i nas wszystkich przetrą? Nie zamierzam zimować na tych kamieniach.
Odwrócił się do Semejki:
— Co powiesz ty, kozak?
— Towarzyszy zostawiać w potrzebie czy w drodze nie przystoi — odparł Semejka, wpatrując się z nadzieją w pustynny horyzont. — Jednak może oni dalej minęli ten przylądek i czekają na nas gdzieś na wschodzie?.. Lody mogą przyjść każdej chwili, a droga nasza daleka i trudna. Trzeba tutaj, na wszelki wypadek, z kamienia zrobić sygnał: idźcie dalej na wschód, jeśli zostaliście w tyle…
Morze płonęło i lśniło pod słońcem, tylko czasami równy zachodni wiatr pchał i kręcił w niepewnym bezkresie samotne topniejące kry.
Lepszej pogody do dalszej drogi, zdawałoby się, nie trzeba było życzyć. Ale dowódcy wiedzieli, że ta łaska polarnego morza jest ulotna: wystarczy, że zmieni się wiatr, a znowu rozlegnie się huk przyniesionych z posępnego północnego kraju lodów…
Wiedzieli też dowódcy ze słyszenia, że gdzieś daleko na wschodzie jest groźny „niezbędny” przylądek. Niespokojne plotki o nim przypominały legendę. Mówiono, że jeszcze nie ma na białym świecie śmiałka, któryby się odważył okrążyć ten przylądek. Morze tam stale kipiało, i pływające lodowe góry przerażającymi zawałami runęły na brzeg…
Ale garstka Rosjan, mocno przekonana o swojej śmiałości i sile, nie bała się żadnego ryzyka.
Był miesiąc sierpień, a we wrześniu w tych stronach już szczęka mróz, pada śnieg, czasem zaczynają się pierwsze zamiecie. Trzy kochy posuwały się na wschód omijając skały i mielizny, długo błądząc w krętych lodowych korytarzach. Czasem na odległych urwiskach stawały dymy ognisk, — tam gospodarowały jakieś plemiona. Ale jak tylko Semejka z towarzyszami zbliżał się do brzegu, nieznani koczownicy zrywali się i odchodzili w tundrę, pozostawiając tylko popiół i zmiażdżoną trawę.
W ujściu małego strumienia Ankudinow postanowił wysiąść na brzeg, zaopatrzyć się w świeżą wodę. Koch ledwo ominął mieliznę, gdy zza czarnych skał i głazów wyrastały długie strzały.
— Do boju — powiedział Ankudinow i zaczął dawać znak innym oddziałom.
Wkrótce dowódcy zebrali się na naradę. Spoglądając na solidną i giętką strzałę z kościanym grotkiem, Semejka przemówił zamyślony:
— Na strzałę strzałą trzeba odpowiadać. A na dziesięć strzał — w odpowiedzi dwadzieścia. Tylko bez pudła. By na pewno. Jeżeli nam, Rosjanom, przeszkadzają — prędzej czy później nadejdzie śmiertelny bój. Trzeba tu jednak przemyśleć: czy nie lepiej dać walkę później?.. Morze już lody niesie, mróz dzwoni, zimować wśród wrogów w nieznanym kraju — rzecz niełatwa. A brzeg, spójrzcie, skręcił ku południu. Może już niedaleko jest, ta rzeka Anadyr? Może i groźny przylądek niebawem się ukaże? Ważne, by nie przepuścić — wielkiej tej rzeki poznać i dla Moskwy utrwalić.
Uparci i wytrwali Ankudinow tym razem zgodził się:
— Wiem, Semejka, odwagi ci nie brak. Gdyby mówił ktoś inny — jasna sprawa, — przestraszyłby się. Twoim będzie — idziemy dalej, ku rzece Anadyr.
…Srogi skalisty brzeg ciągnął się ku południowemu wschodowi i jakby urywał u morza. Dalej nie było widzieć ani górskich odgałęzień, ani rumowisk, ani białej poszarpanej linii brzegu. U przylądka kipiała wysoka fala, jaka może się zrodzić tylko na bezkresnych morskich przestrzeniach.
Semejka intensywnie wpatrywał się w odsłaniającą się za przylądkiem już nie ołowiano‑szarą, lecz gęsto‑niebieską dal morską, w której jasno zarysowe były lekkie kontury dwóch wysp.
Trzy małe łodzie płynęły niemal ramię przy ramieniu, łódź Semejki nieco z przodu. Przemysłowcy niejednokrotnie dziwili się niepokoju doświadczonego Kozaka. Cały czas Semejka rwał się z dziobu na rufę, nie spuszczając wzroku z pustynnego brzegu, jakby chciał dokładnie zmierzyć odległy klif, ręce jakoś za burtę opuszczał i niesłychanie się cieszył. Zaraz potem, nie zważając na stromą falę, rozłożył na pokładzie swoje papiery i zaczął szczegółowo opisywać, jak i jak bardzo ten przylądek w morze się wyciąga…
Nawet Ankudinow zaintrygował się.
— Cóż za dziwność ujrzałem! — rzekł. — Kamień wystaje w morze, i to wszystko.
Kozak powoli wstał i uroczyście zdjęł czapkę.
— Radujcie się, rosyjscy ludzie!.. Wiele nieszczęść przetrwaliśmy, ale oto on przed nami — „Wielki Kamienny Przylądek”…
Ale Semejka nie wiedział i nikt z jego towarzyszy i wojennych przyjaciół, że stąd, z tego przylądka, na cały niezmierzony świat otwierają się drogi — do Kamczackiej ziemi, do Japonii, do odległej Indii, Afryki, Australii, Ameryki, na niezliczone wyspiarskie oceany…
Największe odkrycie geograficzne, dokonane przez żeglarzy w nieprzychylny wrześniowy dzień, było dla nich tylko zwycięstwem nad groźnym przylądkiem na drodze ku wymarzonej rzece Anadyr.
Dla odważnych Rosjan nie było barier nie do przebycia. Trzy łodzie pod żaglami pewnie zmierzały na południe, bezkresny błękit przestrzeni nie przerażał żeglarzy, lecz wzywał ich naprzód.
Sztorm nadszedł niespodzianie, jakby wymieciony spoza kamiennej nadbrzeżnej zapory.
Ogromna fala przykryła koch, na którym płynął Ankudinow, a lekka łódka roztrzaskała się w drzazgi. Semejka sam spuścił żagiel i rozkazał:
— Na wiosła!
Między unoszącymi się wzburzonymi grzbietami fal, w połowie zalany wodą, jego koch szedł na ratunek Ankudinowowi.
Później Semejka sam nazywał to cudem: wysłużona łódź przetrwała przeciw oceanicznemu sztormowi. Załadowana aż po brzegi (cały oddział Ankudinowa został uratowany), długo miotała się po falach, które zdawały się sięgać nieba. Wśród raf i skał Semejka znalazł niewielką spokojną zatokę, i oto pod płaskim dnem zaskrzeczał brzegowy piasek…
Drugi koch, na którym płynął Fiedot Popow, również pozostał nietknięty.
Już na brzegu paliły się ogniska, ktoś ciągnął z wody ogromną rybę, ktoś przyniósł znaleziony na mieliźnie kły morsa. To znalezisko zdawało się tchnąć w podróżników nowe siły. Wszyscy wiedzieli, że teraz nie daleko jest nieznana pożądana rzeka.
Na uboczu, przy osobnym ognisku, obradowali trzej przywódcy tej bezkompromisowej watahy, obmyślając dalszą trasę. Najtrudniejsze, zdawało się im, już było za nimi. Spotkanie z groźnym przylądkiem nikogo więcej nie niepokoiło. Prawda, ocean był srogi, ale nie będzie przecież grzmiał całymi tygodniami bez przerwy! Zdarzy się jeszcze pogodny dzień!
I nie wiedzieli oni w te chwile, że zza pobliskich skał, zza rumowisk, zza każdego występu kamieni, wystrzelonych nad oceanem, setki oczu czujnie i uważnie obserwują oddział, i setki strzał gotowe są zerwać się w każdej sekundzie z napietych cięciw.
Srogi ocean, strome skały brzegu, stojące jak mur, dzicy wojownicy na skałach, — wszystko zdawało się być przeciw garstce odważnych Rosjan. Ale gdy pierwsza strzała przeciągle i cienko przeszyła nad jasno płonącym ogniskiem, ci ludzie, ku zdziwieniu północnych wojowników, nie rozbiegli się. Nie, na komendę wszyscy, nawet ci, którzy byli wynoszeni z łodzi na rękach, teraz podnieśli się jak jeden i wzięli broń.
Wypaliły strzały.
Wojownicy tej srogi ziemi byli odważni w boju. Dopiero w pierwszych minutach przestraszyła ich albo tylko zaskoczyła jeszcze nigdy nie widziana grzmiąca broń ognia. Roztargniony tłum wkrótce znów się zebrał. Znowu zabrzmiały strzały. Głucho zatrzeszczał i zachwiał się Fiedot Popow. Ktoś z kozaków podniósł go na ręce i wyniósł z walki.
Nie strach, a gniew ogarnął złączone oddziały Semejki, Ankudinowa, Popowa. Jak widać, straszni byli w oburze ci brodaci, obdrapani, uzbrojeni w długie rusznice wojownicy. Rozproszyli dziki tłum i wzięli kilku jeńców.
Ku zdumieniu jeńców, boleśnie oczekujących swego losu, starszy przełożony brodatych nie wydał rozkazu o egzekucji. Nie, podszedł do nich, potrzymał każdego za rękę, potem zaprosił do ognia, usiadł obok nich, zapalił sam, i im, pokonanym, zaproponował tytoń.
Być może, najbardziej surowy wyrok nie zdziwiłby jeńców bardziej niż nieoczekiwana łaska przywódcy, który powiedział, że wypuści wszystkich na wolność.
Decyzja Semejki zdumiała nie tylko jeńców wojowników należących do plemienia anułów. Powściągliwie, nieprzyjaźnie mówili w cieniu kozacy. Ponury Ankudinow powiedział:
— Za naszego Fiedotkę czy naprawdę łaskać wroga? Sam mówiłeś, Semejka: dziesięć strzał za jedną ich strzałę!
Ale Semejka odpowiedział spokojnie i roztropnie:
— Nie przyszliśmy po wrogów, lecz po przyjaciół. Ja między wami — człowiek pański, i więc ja tę sprawę decyduję.
W oddziale Semejki był tłumacz, kozak, znający język plemion jukagirskich. Od niego po raz pierwszy usłyszeli anuły o dalekim i sławnym mieście — Moskwie, stolicy wielkiego państwa, którego imię to Ruś. I dowiedzieli się też, że posłańcy Rusi nie przybyli tu po łupy i grabież, ale po to, by na zawsze potwierdzić tę ziemię dla Rusi i ochronić jej plemiona przed wszelkimi obcymi napadami.
Anuły odeszły w tundrę, a Semejka długo patrzył za nimi, uśmiechając się jakąś swoją skrytą i radosną myślą.
Odwracając się do Ankudinowa, rzekł:
— Ci dziesięciu, wypuszczeni na wolność, uczynią więcej niż sto rusznic. Kto wie, może w trudnej godzinie i nam z tobą oni pomocną dłoń poda.
— Twój wyrok — twój i carowi odpowiedź, — mruknął niezadowolony Ankudinow. — A z takim sędzią więcej do wyprawy nie pójdę. Przechodzę do kocha Popowa.
— Rozstanie niedługie, — uśmiechnął się Semejka. — Spotkamy się nad rzeką Anadyr.
Jednak Semejka się mylił. Ostatni raz ujrzał i Ankudinowa, i rannych Fiedota Popowa.
Groźny ocean, ucichły zaledwie na krótki czas, znów zawył burzą i tym razem rozdzielił ich na zawsze.
Długie dni i noce płynął po oceanie mały podniszczony koch Semejki. Daleko na zachodzie raz się ukazywały, raz znikały mgliste kontury brzegu. A gdy zanurzyły się w falach ostatni raz, sternik puścił ster, zasłonił rękami twarz i położył się na dnie łodzi.
Semejka jeszcze znalazł siły, by przemieścić się na rufę. Pełzał po poranionych, sztywniejącym ciałach, upadał, zalewany lodowatą pianą, potrząsał, podnosił na nogi, czułym słowem i groźbą zmuszał wyczerpanych ludzi, by znów chwytali chochlę.
Minął wrzesień — straszny miesiąc wyprawy, ale ocean wciąż huczał. Ludzie w oddziale Semejki umierali z głodu i pragnienia.
Może i Semejka nie raz żegnał się z życiem, ale nikomu nie powiedział słowa, że sam nie wierzy w ocalenie. Niezwykła jego wola wciąż jednoczyła osłabionych ludzi.
W głuchą ciemność, gdy nie było widać nawet wyciągniętej ręki, Semejka pierwszy usłyszał łoskot fal. Jakby rozsypały się gdzieś daleko masy kamieni, i coraz wyraźniej ten kamienny grzmot stawał się słyszalny.
Na południe od Anadyrza, niedaleko od ziemi korackiej, stromy grzebień podchwycił połamaną łódź i rzuć ją na skały…
Przez dziesięć tygodni po skałach, po bagnistych mokradłach, przez bezkresne zaśnieżone pustynie przedzierał się nieliczny oddział Semejki ku Anadyrzowi. Straszna była ta droga półnagich i głodnych ludzi.
Z całej ekspedycji zostało tylko dwadzieścia pięć osób, ale Semejka wiedział, że wielu i spośród tych szczęśliwców nigdy nie zobaczy rodzinnych stron.
Jeszcze trzynaście osób zginęło po drodze, gdy oddział się podzielił dla poszukiwań anuulskich koczowisk.
Przy rzece Anadyr, w grudniowym mrozie, od którego ziemia trzeszczy, a tundrowe rzeki przemarzały na wylot, w okrutnym zimnie i zawiei pozostali dwunastu zebrali drewno płynące i zbudowali sobie szałas.
I gdy w szałasie zapłonęła trzaskająca pochodnia, Semejka wyjął przechowywany blisko serca pakunek swoich bezcennych papierów i wziął się pisać skargę do odległej Moskwy. Opisywał wyprawę oddziału, że zostawiono za sobą groźny „Wielki Kamienny Przylądek” i odkryto rzekę Anadyr, o której legendy opowiadały.
Mieszkała w sercu Kozaka nadzieja, że jeśli wszyscy zginiemy do jednego, — ten skrawek papieru z pomocą nieznanych
Jakie czynniki należy wziąć pod uwagę przy wyborze metody transportu wodoru: LOHC czy LH2?
Jak przyrządzić tradycyjne napoje alkoholowe: piwo, wino i inne domowe specjały
Jak media wpływają na demokrację w erze dezinformacji?

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский