Wetiko jest rodzajem psychicznego wirusa, który manipuluje naszą percepcją rzeczywistości, prowadząc do działania w oparciu o strach, nienawiść i egoizm. Jest to siła, która zniekształca nasze postrzeganie siebie, innych ludzi i świata, który nas otacza. Wetiko stawia przed nami iluzję separacji i podziałów, przekonując, że jesteśmy oddzieleni od siebie nawzajem i od natury. To właśnie ta iluzja jest kluczowym elementem manipulacji, ponieważ strach z niej wypływający kontroluje nasze decyzje, nasze działania i nasze życie. Jednak Wetiko nie ma mocy w obliczu otwartego serca, ponieważ serce jest źródłem prawdziwej siły.

Nasze serce jest głównym celem Wetiko, ale to także serce jest odpowiedzią na tę siłę. Serce jest tym, co czyni nas tym, kim naprawdę jesteśmy. To tutaj, w głębi serca, żyje nasza prawdziwa istota, która czeka na moment, by zostać uwolniona. Problem pojawia się, gdy nasze serce jest zasłonięte przez to, co można nazwać "Phantom Self" – fałszywą tożsamością, która oddziela nas od naszej prawdziwej natury. Wtedy, żyjąc w tej iluzji, nie jesteśmy w stanie dostrzec jedności z innymi i z wszechświatem. Nasze serce, choć pełne nieskończonej miłości, zostaje zablokowane przez lęk, który karmi Wetiko.

Kiedy serce jest otwarte, a umysł uwolniony od iluzji, możliwe staje się doświadczenie rzeczywistości w pełni. To właśnie serce daje nam dostęp do nieskończonej miłości, która nie ma nic wspólnego z tym, co zwykle nazywamy miłością fizyczną czy emocjonalną. Miłość ta jest nieskończona, niewarunkowa i stanowi podstawę istnienia wszystkiego, co jest. Kiedy uznamy, że jesteśmy częścią tej nieskończonej miłości, zaczynamy dostrzegać, że wszyscy jesteśmy jednym, a separacja jest tylko iluzją, którą nasz umysł podtrzymuje.

Przemiana zaczyna się w momencie, gdy decydujemy się na zmianę postrzegania siebie. Jeśli rozpoznamy siebie jako nieskończoną świadomość, a nasza tożsamość – Phantom Self – zostanie uznana za zbiór chwilowych doświadczeń, zaczniemy dostrzegać jedność, a nie podziały. Wtedy zaczniemy dostrzegać, że doświadczenie to tylko ulotny moment w wieczności, a nie coś, co ma nas zdefiniować na zawsze. W tej perspektywie strach traci swoją moc, a konsekwencje, które nas wcześniej paraliżowały, stają się tylko kolejnym doświadczeniem, które mija jak każdy inny.

To, co w tej chwili wydaje się nam trudne i nieosiągalne, staje się możliwe, gdy serce i umysł współdziałają w pełnej jedności. Nie ma już lęku przed władzą, instytucjami czy autorytetami, ponieważ serce wie, że jedynym prawdziwym autorytetem jest miłość i sprawiedliwość. Tylko wtedy, gdy pozbędziemy się iluzji separacji, możemy naprawdę poczuć moc płynącą z naszego serca, która pozwala nam działać bez strachu, w zgodzie z tym, co jest słuszne. Świat, w którym panuje Wetiko, jest światem pełnym podziałów, nienawiści i lęku. My jednak nie musimy w nim uczestniczyć. Mamy moc, by zmienić tę rzeczywistość, o ile tylko zdecydujemy się na prawdziwą transformację – z serca, a nie z umysłu.

Warto zrozumieć, że zmiana postrzegania rzeczywistości jest kluczem do zmiany naszego życia i świata. Kiedy zaczniemy dostrzegać siebie jako część jedności, a nie jednostkę oddzieloną od innych, nasze działania staną się bardziej świadome, pełne miłości i harmonii. Zrozumienie tej jedności prowadzi do wyzwolenia z iluzji Wetiko, który żywi się podziałami, lękiem i nienawiścią. To my mamy wybór, by otworzyć nasze serca i wybrać miłość, sprawiedliwość, wolność – niezależnie od tego, jak trudne wydają się warunki zewnętrzne.

Endtext

Jak polityczna niepewność i podziały w Ameryce wpłynęły na wynik wyborów prezydenckich w 2020 roku?

W 2020 roku Ameryka stanęła na krawędzi politycznego chaosu, którego finałem mogła być nie tylko zmiana władzy, ale i poważne zamieszki. Przemoc na tle politycznym stała się niepokojącym elementem, który zbliżył się do samego serca amerykańskiej polityki. Michelle Lujan Grisham, gubernator Nowego Meksyku, wspomina, jak po zagrożeniu ze strony uzbrojonych osób, które zbliżyły się do jej rezydencji, zwiększono jej ochronę. Podobne obawy dotyczące przemocy dotyczyły wielu innych liderów politycznych, w tym Gretchen Whitmer, gubernator Michigan. Whitmer oskarżyła Donalda Trumpa o incytowanie nienawiści, a ten, nie reagując na krytykę, atakował ją za jej politykę zdrowotną. Zwłaszcza po tym, jak w trakcie wiecu Trumpa w Muskegon publiczność zaczęła wznosić okrzyki „Zamknij ją!”, atmosfera napięcia w polityce amerykańskiej stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Gubernator Whitmer dostrzegała w tym nie tylko polityczne zagrożenie, ale również ryzyko bezpośredniego ataku na jej życie. "Czy czuliśmy, że ktoś może zostać zabity? Tak, to mi się zdarzyło uświadomić" – mówiła o tym doświadczeniu.

Trump, wkrótce po tych incydentach, kontynuował ataki na polityków i instytucje. Oskarżenia o dyktatorskie zapędy były powtarzane przez niego wobec rywali politycznych, a atmosfera z dnia na dzień stawała się coraz bardziej napięta. Jeszcze kilka tygodni przed wyborami w 2020 roku, Trump, podczas swojej kampanii, nie tylko kpił z przeciwników, ale wręcz otwarcie nawoływał do ich „zamknięcia” w więzieniach. Z punktu widzenia ówczesnej kampanii, była to bardzo groźna retoryka. Trump zdawał się świadomie podsycać wrogość i tworzyć podłoże do ekstremalnych działań, wywołując poczucie zagrożenia wśród swoich oponentów.

Z kolei noc wyborcza, 3 listopada 2020 roku, ujawniła wiele niepewności i niepokoju w szeregach Demokratów. Przewidywana przez wielu wygrana Joe Bidena nie była pewna. John Kasich, były gubernator Ohio, który oficjalnie poparł Bidena, poczuł się bezradny, widząc, jak Trump zdobywa przewagę w kluczowych stanach. Kasich nie był jedynym, który odczuwał silne napięcie. Jill Biden, żona kandydata, również nie kryła swojego niepokoju, śledząc wyniki, które początkowo zdawały się sprzyjać Trumpowi. To nie był jednak koniec niepewności. Przewidywana na początku wieczoru przewaga Trumpa nie odzwierciedlała ostatecznego obrazu, który zmienił się, gdy zaczęto liczyć głosy oddane pocztą i drogą mailową. Pandemia, która zmieniła sposób głosowania, sprawiła, że to głosy Bidena, oddane przez wyborców bardziej obawiających się o swoje zdrowie, napływały później. Dopiero później, gdy zaczęto liczyć głosy z wielkich miast, na przykład z Wisconsinu czy Pensylwanii, sytuacja zaczęła zmieniać się na korzyść Bidena.

Choć Trump utrzymywał wyraźną przewagę na początku wieczoru, na co wskazywały głównie wyniki z terenów wiejskich, z biegiem czasu tendencja ta malała. W wielu stanach, w których głosowali przede wszystkim mieszkańcy miast, Biden zyskiwał przewagę. Demokraci poczuli jednak narastające napięcie i przypomnieli sobie, jak nieprzewidywalne były wyniki wyborów w 2016 roku. Pamięć o tym, jak niespodziewanie Trump pokonał Hillary Clinton, nie opuszczała ich umysłów. W tych wczesnych godzinach nocy widać było, jak wiele osób w obozie Bidena z niepokojem spoglądało na wstępne wyniki.

Na tym tle Joe Biden, choć z pozoru opanowany, w rzeczywistości miał zaufanie do końcowego wyniku wyborów. Kiedy zadzwonił do Jim’a Clyburna, jednego ze swoich najbliższych doradców, brzmiał jak ktoś, kto miał pewność, że będzie zwycięzcą. Jego spokojne i pewne słowa, jak „Mamy to”, dawały mu poczucie kontroli, nawet jeśli nie wszyscy w jego sztabie czuli się tak pewnie. Biden wierzył w swoje zwycięstwo, mimo iż początkowo wydawało się, że historia może się powtórzyć.

W rezultacie, mimo początkowego niepokoju, wygrana Bidena stawała się coraz bardziej pewna, choć jeszcze daleko od spełnienia się marzeń o „przełomowym” wyniku. Zwycięstwo w popularnym głosowaniu było znaczące, ale w kolegium elektorskim wynik był stosunkowo bliski, co pokazywało, jak głęboko podzielona była Ameryka. Podziały kulturowe, społeczne i ideologiczne – pomiędzy miastem a wsią, wykształconymi a niewykształconymi, białymi a kolorowymi – nie osłabły, mimo kryzysu zdrowotnego i gospodarczego. Taki stan rzeczy zapowiadał, że amerykańska polityka, mimo zmiany prezydenta, nadal pozostanie w głębokiej kryzysowej fazie.

Na koniec, wyniki wyborów w 2020 roku były wynikiem nie tylko zmienionej dynamiki głosowania, ale także silnych podziałów, które – choć czasem niemożliwe do zrozumienia dla obserwatorów z zewnątrz – pozostają głęboko osadzone w amerykańskiej kulturze i polityce. Te podziały, oparte na różnicach społecznych, geograficznych i ideologicznych, wykraczają poza samo wybory i stanowią fundament dla przyszłości politycznej kraju.

Jak Georgia stała się kluczowa dla wyniku wyborów i podziału w Partii Republikańskiej

4 stycznia 2021 roku, tuż po zamieszaniu związanym z wyborami w Georgii, BJay Pak, prokurator generalny w Atlancie, złożył rezygnację ze swojego stanowiska. Wkrótce potem zeznawał, że podał się do dymisji, gdyż miał świadomość, że Donald Trump zamierza go zwolnić, obawiając się o oszustwa wyborcze w Georgii. To był najjaskrawszy sygnał z zamkniętego kręgu Trumpa, gdzie część zwolenników prezydenta próbowała przekonać Departament Sprawiedliwości do wydania fałszywych oświadczeń podważających wyniki wyborów. Po kilku dniach, tuż przed swoją ostatnią przemową w Georgii, Trump wciąż podtrzymywał narrację, że wygrał wybory "z miażdżącą przewagą" i obiecał walczyć "jak diabeł", by odwrócić wyniki.

Na tym tle republikańscy politycy coraz bardziej odczuwali pęknięcia w partii, a demokraci zaczęli dostrzegać swoją szansę na zwycięstwo. Tuż po Nowym Roku, Jennifer O'Malley Dillon, była menedżerka kampanii Joe Bidena, a obecnie jego doradczyni, stwierdziła, że Demokraci mają realną szansę na wygranie obu miejsc senackich w Georgii. Z kolei Anita Dunn, zbliżona do O'Malley Dillon, przyznała, że początkowo była sceptyczna co do tego stanu, ale teraz zaczynała dostrzegać możliwy sukces. Był to moment, w którym rozgorzała prawdziwa walka o przyszłość Stanów Zjednoczonych, mająca miejsce nie tylko w Georgii, ale i na szerszej scenie politycznej w całym kraju.

Wybory w Georgii odbyły się w atmosferze rosnącego napięcia, a tuż przed nimi Karl Rove, były doradca prezydenta George'a W. Busha, zorganizował ostatnią konferencję dla darczyńców, którzy zainwestowali miliony w kampanię wyborczą. Choć starał się przekazać optymizm, przyznał, że Republikanie potrzebują "wielkiego dnia wyborczego", aby przeważyć nad przewagą Demokratów, którzy zyskali znaczny udział w głosowaniu przedterminowym. Wydarzeniem, które mogło wpłynąć na mobilizację, była wizyta Donalda Trumpa w Dalton, w północno-zachodniej Georgii. Chociaż niektórzy prawnicy Białego Domu martwili się o możliwe konsekwencje prawne, Trump podtrzymywał swoje roszczenia o wygranej i zapowiadał walkę o unieważnienie wyborów.

Jednak to nie tylko Trump był w centrum uwagi. W Senacie, Mitch McConnell starał się utrzymać porządek i unikać dalszych kontrowersji związanych z podważaniem wyników wyborów. McConnell naciskał, by senatorowie nie blokowali certyfikacji wyników głosowania elektorskiego, podkreślając, że był to najważniejszy głos w jego karierze. Z kolei Nancy Pelosi, przewodnicząca Izby Reprezentantów, zorganizowała zespół, który przygotowywał się do obrony certyfikacji wyników, zakładając, że Republikanie będą próbowali obstrukcji.

Tuż przed głosowaniem, w dniu 5 stycznia, wśród liderów Demokratów zaczęła krystalizować się świadomość, że mogą oni zmierzyć się z poważnym zagrożeniem związanym z zakłóceniami procesu certyfikacji wyników wyborów. Pierwszy senator, Josh Hawley, ogłosił, że dołączy do sprzeciwu wobec wyniku wyborów, co zainicjowało szeroką debatę na sali Senatu. Następnie, coraz więcej senatorów zaczęło manifestować chęć wspierania tej inicjatywy, w tym Ted Cruz, co doprowadziło do narastających napięć w obu izbach Kongresu.

Z perspektywy Pelosi, McConnell i innych liderów, była to walka o zachowanie porządku konstytucyjnego i uniknięcie chaosu, który mógłby wyniknąć z podważenia wyborów. McConnell, choć w głębi serca nie zgadzał się z niektórymi decyzjami Trumpa, starał się działać pragmatycznie, uważając, że od certyfikacji wyników zależy przyszłość całego procesu demokratycznego. Pelosi natomiast wiedziała, że Republikanie nie są jednorodni w swoich działaniach, ale wyraźnie zdawała sobie sprawę, że nie można ufać całkowicie ich motywacjom.

Wszystko to miało swój kulminacyjny moment w dniu 6 stycznia, kiedy to Trump, po raz kolejny, dążył do zakwestionowania wyników wyborów, mimo że w jego obozie zaczęto dostrzegać wyraźne oznaki osłabienia. W tym kontekście ważne było, aby zarówno Republikanie, jak i Demokraci, zdawali sobie sprawę, że najbliższe dni będą decydujące nie tylko dla przyszłości Georgii, ale i całego kraju. Nie tylko liczyły się same wybory, ale i to, jak ostatecznie zostaną one przyjęte przez wszystkie strony polityczne.

Demokraci, świadomi niestabilności sytuacji, nie mogli pozwolić sobie na błąd. Wówczas miało się okazać, jak silna jest ich organizacja, czy potrafią wyciągnąć wnioski z poprzednich wyborów, a także czy będą w stanie zapobiec sabotowaniu procesu certyfikacji wyników przez radykalne frakcje w Partii Republikańskiej.