Władimir Iwanowicz Dał
Kozak uralski
Nadeszło gorące, skwarnie lato, które trwa w południowych stepach naszych dokładnie cztery miesiące: maj, czerwiec, lipiec i sierpień — nadeszło i zawisło dusznym żarem nad uralskim stepem, by poprzedzić surową pięciomiesięczną zimę. Wojsko uralskie, rozciągnięte swymi stanicy wstęgą wzdłuż biegu Uralu na osiemset werst, ożyło po krótkim odpoczynku; w miasteczkach, forpostach i twierdzach zaczęto się krzątać i biegać, jakby ziemia pod ludźmi się rozgrzała i nie pozwalała ani stanąć, ani usiąść. Wkrótce całe wojsko zebrało się powyżej Budarina; trzy tysiące ludzi służby — a już sześć tysięcy było w służbie: trzy tysiące w linii i trzy tysiące na odcinku zewnętrznym — trzy tysiące, nie licząc robotników, ściskają się na gołym, jałowym stepie, na wyschniętym morzu, przywieźli na wozach każdą budarkę swoją, jarygi lub sieci, przywieźli po kirgiskim robotniku w futrzanej lisiej malachaje — widać, zebrać się chcieli, by przestraszyć lato — stanęli na pierwszym pławnym rubieżu i czekają armat. A gdzież Prokljatoe, łysy kozak gurjewski, który całe życie w służbie, a od urządu ucieka, bo ubogi, a rodzina wielka? Oto stoi on w tłumie pod jarem, bez kapy; łysina od brwi do potylicy, zagryzając wargę, wpatrzony czujnym wzrokiem w atamana rybackiego, który samotnie kursuje po rzece niczym książę. Na niego skierował Prokljatow oczy, jak pies na krzak, pod którym siedzi kuropatwa; w prawej ręce trzyma krótką wiosło, lewą uchwycił się cienko ostruganej i okutej dziobu budarki; czeka na znak atamana armaty, by jednej chwili nie zmarnować, zrzucić czółno do wody, wyrzucić jarygę i wyciągnąć jesiotra. Z Prokljatova pot leje się strugami już przy samym oczekiwaniu przyszłych łowów; a co będzie, gdy zacznie się praca? Przez życie w służbie Prokljatow rzadko bywał w domu, a od urzędniczej godności trzy razy odmawiał: chce być prostym kozakiem. Urzędnik idzie tam, dokąd go wyślą, na przemian, nie bierze najemki ani grosza, a kozak weźmie, ile świat da, byle sam był nasycony, ubrany i by domownicy też mieli; dlatego od urzędu ucieka, a od ryby — jak zwie ryby — nie ucieka, byle ona od niego nie uciekła. Nie lubi tylko tych wodnych świerszczy, które u nas nazywane rakami: tych plugawych ręką nie dotknie za nic.
Prokljatow — kozak gurjewski starej krzepy: niewysoki wzrostem, krzepki, szeroki w ramionach; w trzydziestostopniowy mróz na nogi narzuca po jednej portiance dla lekkości, na zimowe wyprawy stepowe zakłada skórzane lub płócienne spodnie na gashniku, a gdy burza niezwykle gwałtowna, wierzchem, siedząc, chroni udo od wiatru połami półsierpa. Mrozu się nie boi, bo mróz hartuje; muchy, komary i meszki nie dokuczają jego koniowi; upału się nie boi, bo pot kości nie łamie; wilgoci, deszczu — pracuje od dziecka w mokrych warunkach, w rybołówstwie — mówi, że Ural to złote dno, srebrna powłoka, żywi i ubiera go, więc gniewać się na wodę — grzech: to dar Boży, jak chleb. Prokljatow tak kocha wodę — gdy brakuje wina — że na połowach morskich i służbie po Morzu Kaspijskim pije wodę morską bez żadnych ceregieli i odpowiada: „Dobra? — Goronkowata!”. Broda jest mu droższa niż głowa; w tej kwestii Prokljatow — istny Turek; ale wysyłając syna na służbę zewnętrzną do Moskwy, ogolił mu brodę, nakazał zapuścić ją po powrocie do domu, tłumacząc sobie i synowi, że matki odmawią grzech. W domu Prokljatow nigdy nie śpiewał pieśni, nie opowiadał legend, nie bawił się, nigdy nie grał roli błazna; o fajce nie ma co mówić: w domu jej nienawidził bardziej niż raka, a i nie było takiej w całym wojsku. Mówiono, że są wojskowi urzędnicy, którzy dla chełpienia się przed zwierzchnością nosili w tajemnicy tabakierkę, ale to plotka, jakich wiele na świecie. W wyprawie Prokljatow pierwszy śpiewak, choć nieco fałszuje, na stary kościelny sposób; pierwszy tancerz, a balalaika pojawia się na trzecim etapie, jakby z ziemi wyrastała — i pojawia się fajka i tabak; matki w domu odmawiają za swoich dzieci modły i pokuty. Nazywa je „rodzicielkami” nie tylko starą matkę, lecz i ciotkę, i siostrę, i gospodynię, i córkę: cały żeński ród. One znają piśmienność kościelną, same odprawiają nabożeństwo z dawnych ksiąg, prowadzą dom z kupnym majątkiem — bo nie mają nic poza rybą i bydłem — tkać pasy jedwabne, szyją suknie z dobrą dziewiątą guzikiem, a koszule z jedwabnymi rękawami; robią trochę skarpet — innej pracy nie ma. Ich głównym zajęciem: wychowywać dzieci zgodnie ze stałymi regułami i zwyczajami domowego surowego wychowania, które w warunkach domowych, jak widzieliśmy, zachowuje się święcie, lecz poza domem i w służbie jest łamane bez skrupułów. Opisując pogodę, którą kocha i której nie znosi stary Prokljatow, zapomnieliśmy wspomnieć o burzy śnieżnej zimą, od której co roku ginie wielu ludzi i bydła. Jej nie znosi Prokljatow; mówi, że to czyni szatan, buntując się przeciw świętej władzy; burza taka — pogoda nie z tej ziemi i do niczego się nie nadaje. „Tu i bydło oszaleje — mówi Prokljatow — nie mówiąc już o człowieku”.
Nadeszła jesień — stary znów wyrusza z całym wojskiem jak na wojnę, na łowy rybne. Na wąskiej, bystrej rzece tłoczą się od rubieżu do rubieżu tysiące budarek — miejsca na szpilkę nie ma, sieci nie sposób wyrzucić; a Prokljatow, jak wszyscy, pływa w wiązkach, parami, wyciąga rybę, „czekuszuje” ją i ładuje do budarki; przemysłowcy z Saratowa i Moskwy obserwują pływający tłum rybaków z brzegu i mają gotówkę; wieczorem dzielenie. Uwalnia się chaos: krzyki, hałas, przekleństwa, uderzenia, przepychanie się na wodzie niczym w najostrzejszej walce wręcz; ściskają się nawzajem, budarki trzeszczą, kozacy stojąc i kierując nimi kołyszą się na boki, ledwo dziób dotyka wody — oto wszyscy się potopią, przygniecą, zatopią — nic z tego: wszyscy się rozejdą żywi i zdrowi, by następnego dnia zacząć od kolejnego rubieżu, znów pod armatą, tę samą sztuczką — i tak aż do Gurjewa, aż do morza albo przynajmniej do dolnych stanicy. Prokljatoe wiosłuje, łamie się, z siebie wszystko daje, leci na oślep, wiosłuje krótkim wiosełkiem, nim kieruje, nim toruje sobie drogę w gąszczu budarek, odpycha je na prawo i lewo, nie troszcząc się, gdzie która leci — wyciąga jarygę i rybę „czekusuje”; popychają go w tył, w bok, do przodu — nie potrzebuje troski: tylko krzyczy i kluje, a wiedząc, że nikt go nie usłyszy i nie posłucha, bo każdy jest zajęty własnym — sam kontynuuje swoje, ulżywiając tylko ciasne swoje położenie przekleństwem kuwi‑wietrem. Nigdy nie używa głęboko rosyjskich przekleństw; i to stosuje się tylko w wyprawach i marszach: w domu — grzech. Nadeszła zima — Ural zamarzł, śnieżne morze pokryło bezkresny step; głodni i zziębnięci kirgizi grzecznie czekają na zimowiskach: nie mają siły, by w noc uciekać tu i tam i pędzić stada i stada — wszystko zamarzło; a Prokljatow znów się szykuje na rybołówstwo, na wielorybnictwo. Znowu pod Uralem, gdzie zebrało się całe wojsko, znowu szaleje przy armatce jak opętany, w biegu, z jara na lód, na ludzi depcze, tłoczy, nie oszczędza siebie ani innych — przecina stwardniałym żelazem pieszą w trzy machy lód dwunastowierszowy, opuszcza sześcioszaczowy bagor, którego drugi koniec, przewijając się przez ramię, ciągnie się po lodzie, podhacza rybę, podbiera ją przyborem, krzyczy jakby go nożem ciął: „O bracia, pomóżcie!” — kiedy siła nie podoła walce z białugą — krzyczy nieustannie, choć wie, że nikt mu nie pomoże, bo sam też nikomu nie udzieli pomocy z braku czasu — ale krzyczy; w końcu sam wyciąga ją na lód, spocony zimą w samej koszuli, i zanurzając się trzy razy po szyję w wodę, wydostaje się z łupem na suchy brzeg. Zanurzył się, bo tysiące rybaków, rzucając się na lód, nad jedną dobrą jatorę połamały lód pod sobą w kwadrans, odsłoniły rzekę. Prokljatow obronił dla siebie jakiś kawałek lodu, utrzymał się na nim, położył kilka ryb i rubli na sto lub więcej, oparł się bagorem, który zginał się jak lina, oparł się nogami o pieszę, podborem w zęby — przeprawił się tym promem na brzeg, sprzedał towar i wziął pieniądze. Lodowisko przewróciło się pod nim trzy razy, a Prokljatow na nie nawet nie patrzył: tylko oszczędzał swoje ryby, przywiązał je do nogi skrawkiem lub pasem i z ekwipunkiem. Nadeszła wiosna — lód ruszył, rzeka wezbrała, rozlała się; kaczki, gęsi, bernikle ciągną wielkimi chmarami za żurawiami na północ — i Prokljatow znów organizuje budarkę, szykuje sieci pławne i idzie suchą drogą w górę rzeki, by potem wrócić wodą do domu. Zapytajcie go, kiedy przymruży lewy oko, celuje, śledzi stado łabędzi: „Czy ptak leci z rozumem w określony przez siebie przelot?” A on odpowie natychmiast: „U zwierząt nie ma rozumu, ale pobudka; ptak leci przelotem pobudką”. Więc pobudka natury, którą my — nie znając po rosyjsku — wzięliśmy z słownika i nazwaliśmy instynktem — słowo miłe — Markijan Prokljatow, nie znając ani francuskiego, ani niemieckiego, nazywa to pobudką. To mu wybaczyć można.
Przez każdy forpost Prokljatow w drodze wypytuje starszych, tj. opiekunów wód i lasów, o to, „czy ryba z jesieni się dobrze położyła, gdzie i jak się wyrywała, jak niezawodne były łowy”. Gdy droga zbliża się do brzeżnego jara, Prokljatow odwraca się w stronę, którą go ciągnie, nosem ku wodzie; łapczywie wpatruje się w Ural i czasem jakby nasłuchuje i ślini się. Jeśli widzieliście niepohamowanych gołębiarzy, myśliwych z psami i strzelbami, którzy wychodzą z siebie, gdy tylko usłyszą o polowaniu — możecie sobie wyobrazić Prokljatowa. Jego szare oczy zapalają się za każdym razem, gdy sprawa dotyczy ryby i rybołówstwa; brwi się ruszają, grają, wysoki czoło promienieje, wargi się ściskają. U Prokljatowa nie zadrżałaby ręka, by przybić kogokolwiek, nie mówiąc już o Kirgizach po lewej stronie — przybić na miejscu w czasie ryby każdego, kto ośmieliłby się poić bydło z Uralsu. „Ryba — mówi starzec z żarliwością — boi się hałasu i ludzi; odejdzie, i szukaj ją potem”. Jednak nasz kozak w życiu nie walczył tylko z tym zwierzęciem, z czerwonymi rybami; nie mówiąc o wyprawach tam i z powrotem i o ciągłej wojnie z Kaisakami, polował wiele razy na dziki, gdy młody był, w bagiennych trzcinach Gurjewa, a gdy ich tam zabrakło, na Prorwie i u ujścia Emby. Dzika ciek wymierzył nawet pod nim raz konia. Jednym z najbardziej niezwykłych wydarzeń w życiu Prokljatowa było spotkanie „szutowki” lub rusałki bezpośrednio — Markijan, łamiąc prawo, udał się nocą przed jakimś świętem, w świetlistą księżycową noc, na nocleg, i odjechawszy do ujścia przez Złotnicki przełom budarką swoją około piętnastu werst od Gurjewa, ukrył się w głuszy blisko ścieżki zniszczonej przez dzika. Wkrótce usłyszał oddalony szelest, potem trzask trzciny. „Zwierzę łamie trzcinę” — pomyślał Prokljatow i napiął kurek karabinu. Ale zwierzę się nie pojawia, a trzask trzciny zbliża się z każdej strony, aż wzmógł się tak bardzo, że włosy na głowie stanęły mu dęba; nic nie widząc, a trzcina trzaska wszędzie, jakby ogromny tabun leciał wprost przez nią. Prokljatow wstał, cofnął się kilka kroków do schronienia budarki, a na wzniesieniu przed nim stoi szutowka naga, z rozwianymi włosami. „Ile pamiętam — mówi starzec — była młoda i ręką jakby wabiła do siebie”. Zrobiwszy znak krzyża i modlitwę, Prokljatow cofa się tyłem, dociera do budarki, klęka, chwytając wiosło, i skąd sił — do domu.
Znali Prokljatowa wszyscy jako człowieka dobrodusznego, który mimo swej biedy pomagał wielu, którzy byli w potrzebie lub biedniejsi niż on. Żałował uśmiercić starego psa, który żył u niego około dziesięciu lat i w podeszłym wieku stał się kaleką. „Niech żyje jako darmozjad — mawiał starzec — nie skrzywdzi nas, nie zje”. Ale kiedy podczas zimowego poszukiwania na stepie, na Buzaczach, zabił kilka wielbłądów i usłyszał, że w sakwach coś skomli, nie zastanawiając się zrzucił dwoje nagich dzieci na śnieg i spokojnie ruszył w swoją drogę. „Nic się nie stało, wasza jaśnieć — odpowiedział oficerowi, który chciał go zbesztać — nic: zasnęli. Po co mi matki nosić dla tych szczeniaków? — dodał z uśmiechem — jeszcze i moje może głodują w domu; teraz chleb kosztuje rubla siedem groszy za pud”.
W wyprawie nie zrażały Prokljatowa ani upały, ani mrozy, ani głód. „Zwyciężyłem — mówił — przyzwyczaiłem się mało po mału; tylko szkoda koni, gdy stoją bez paszy, a człowiekowi nic nie zaszkodzi”. Z całej broni kozackiej najmniej cenił szablę, nazywając ją smyczką bezużyteczną. Karabin na rożkach, z którego strzelał leżąc rozciągnięty na ziemi, i piłka, którą używał, chwytając czasem tam, gdzie można, grzyki — oto cała jego nadzieja. Na otwartą konną szarżę nie wychodził: „Nie dane — mówi — naszemu bratu atak w pełni nie odpowiada”. Chwytał krzykiem i hałasem, z zaskoczenia, tyłem i z zasadzki; a gdy zauważył, gdzie można przebić się przejściem — nie szczędząc konia — ścigał i bił nieprzyjaciela do granic możliwości i nikogo nie oszczędzał. „Jeśli wróg ucieka — mówił Prokljatow — to czy ucieknie w ziemię, zostawi cię? Nie wolno go zostawić; gonić póki biegnie i nie ogląda się; bić póki ucieka: opamięta się i stanie — a wtedy cała twoja praca przepadła”. Starzec ukochał swój karabin na rożkach i przywykł do niego; strzelał od wczesnej młodości gęsi, łabędzie, kaczki, sajgaki, korsuki, dziki — wszystko kulą; lecz karabinem regulaminowym był bardzo urażony — miał swoje poglądy. Konia oswajał co dwa–trzy tygodnie, nie zważając, czy bije tyłem czy kłusem; rzemień i kaftanik nigdy zbyt mocno nie dokręcał, uważał, że bicz‑naganek to najlepszy nauczyciel — bez niego żaden nierozumny się nie nauczy. Przytrzyma, pogłaska, chwyci za uszy, poda synowi lub siostrzeńcowi — siodło się nałoży — a tam sprawa pójdzie sama; ile by koń nie niósł, ile by nie bił — prędzej czy później się poskromi. Zaprzęgać innego, zwłaszcza kirgiskiego — trudniej, ale i to do zrobienia. Najpierw bokiem, na jedno powozy — wiś i wieź, jak umiesz; potem, gdy się obędzie trochę — z sań przez juki do okolic. Bicz — pierwsza nauka.
Nie tylko na koniu i wodzie słodkiej, ale i na morzu Prokljatow czuł się jak w domu. Przyzwyczaił się od najmłodszych lat; to rzecz domowa. Służył na statkach i kutrach, kusowych i rauszach, nie tylko z Gurjewa do Astrachania, ale i ku Kolpińskiemu grzebieniowi i dalej. W swoich wodach bywał Prokljatow na rybołówstwie morskiej Kurhajskiej, w jednej drużynie z innymi, bo samemu trudno zebrać się, a po służbie chodził na Tük‑karagan, Mangiłszlak i Kaidak. W starszych latach wypływał czasem w otwarte morze na swojej budarce, na maleńkim długim czółnie, za łabędziami, łowił pióra i skóry i puszczę; dziś ten połów, jako zbyt niebezpieczny, dawno zakazany. Prokljatow znał lepiej niż sternik południowo‑zachód i północny wschód, fok, grot‑bram, top, jak tam nazywają topsel; znał szkot, hals, fał — choć zwykle ten ostatni nazywał sprzętem podnoszącym. Prokljatow był, choć nieświadom, odważnym marynarzem; manewrował i walczył mistrzowsko z burzą i falami jak z bratem; i to robił, ponieważ mówił, że „przyzwyczaił się z młodu, że morze to sąsiednia rzecz, pod ręką”. Bywał też na odsieczach przy rybołówstwie akhanowym i był niesiony na lodzie po morzu tygodniami; a międzyczasem lód się kruszył i kruszył od fal i burzy, i Prokljatow dzień za dniem i godzinę za godziną widział mokrą i chłodną śmierć pod sobą. Ale Pan czuwał — kozak znów dopłynął do brzegu. Wtedy nasz kozak cierpiał tylko z powodu zniszczonych sprzętów i braku możliwości ponownego zebrania się. Gdyby i nie wypuścił go lód — kozackiej zaprzęgi w porę zdarza się wyjechać z morza, nie po lodzie, którego już nie ma, bo go burza rozbiła i poroznosiła, lecz prosto saniami po wodzie, po falach: tak, jak ostatnio pamiętamy, zrobił to towarzysz Prokljatowa, kozacki Derwianow, którego niosło tygodniami na odsiecz. Kiedy koń w tym stanie już zjedzony był, Derwianow — człowiek bystry i zapobiegliwy — zdjęł z niego skórę, nadmuchał jak wór, przywiązał do sań, zrobił z ogłób wiosła, z kaftana żagiel — nie wiem, czy grot, fok czy bram‑top — i dopłynął bezpiecznie do statku rybackiego, wyszedłszy z Astrachania. Prokljatow w swej karierze złowił dużo czerwonej ryby; zrobił mnóstwo ikry i sprzedał towar na miejscu handlarzom, do Moskwy i Petersburga; jego ryby trafiały czasem na carski stół, gdy zdarzyło mu się uczestniczyć w carskich połowach, z których według starego zwyczaju corocznie wysyłają carski kawał lub prezent; ale sam Prokljatow przez całe lata nie jadł ani jesiotra, ani białugi, ani szczupaka, ani siewrugi — towary te są drogie, „nie po ryli” — jak mawiał starzec. Czerwoną rybą objadał się tylko latem po wyprawie buzaczowskiej, gdy był w gurjewskiej sotni morskiej i pilnował wojskowych wód, by astrachańczycy nie krzywdzili — wtedy ryby było w bród, choć nie wolno było ich sprzedawać, bo za to surowo karano — sami jedli do syta. W domu gospodyni Prokljatowa gotowała czasem czarną rybę, jeśli połów dozwolony, albo zabijano barany, jedzono kajmak; a gdy posty były surowo zachowywane, przez sześć miesięcy w roku jadano postną kaszkę i chude zupy. Na wyprawę gospodyni zaopatrywała swego kozaka w kokurki, ile się dało w torokę przywiązać.
Prokljatow — człowiek doświadczony i zahartowany — choć nie zdecydowałby się jeść z jednego naczynia z kirgizem lub Kałmukiem „z psiej wiary”, to brata swego nie całkiem odrzucał, uważał go za człowieka, w niczym od siebie znacznie gorszego. Dlatego był gotów jeść z nami z jednej czary, pić z jednego łyka i nie gardzić tym nie tylko w wyprawie, gdzie wszystko dozwolone, ale nawet i w domu; lecz jego gospodyni miała inne poglądy i stare zasady: za chleb i sól nie wzięłaby nigdy opłaty, bo to grzech śmiertelny; ale własnego naczynia „szczuplemu pyskowi” by nie podała — uważała, że psa, psiej wiary Tatarczyka czy naszego brata — można karmić ze wspólnego naczynia. Starzec w tym nie odważył się za bardzo sprzeciwiać, bo mogłaby mu gospodyni — jako plugawemu — postawić szczyptę na presze w glinianej misce, jak czyniła każdorazowo, gdy mąż wracał z wyprawy, dopóki nie przyjmie od rodzin modlitwy oczyszczającej. Gdy pewnego razu Prokljatow postawił dla drogocennego gościa samowar, podał czajniczek i filiżanki; gospodyni akurat nie było w domu; po powrocie z trudem ją uspokoił, dbał o nią, przekonywał długo; ale i tu, choć nie wzięła opłaty za chleb i sól, zażądała od przejezdnego grosika na modlitwę oczyszczającą naczynia — nie przyjęła go sama, by nie uznano tego za zapłatę, lecz poprosiła przynieść filiżanki i grosik przez obcą osobę do starej dziewki, która tym się zajmowała i oczyszczała zhańbione naczynia! To było wiele zachodu: nie można było tego zrobić w domu — noszono naczynie na rzekę, płukano je i odmawiano modlitwę.
Synowie Prokljatowa byli chłopcami dzisiejszego typu: wysocy, smukli i silni jak ojciec. Młodzież na Uralu niemal wyższa niż dawni, i — co Bóg da — nie giną, lecz mocni i krzepcy. Jak oni rosną — tak ojciec rósł, tak ojcowie i dziadowie ich rosły: nie ma porównania. Prokljatow od dziesiątego roku pasł stada, jeździł z ojcem na rybołówstwo i, wystawiając na saniach lub wozie jakąś szmatę, czapkę albo but, jechał brzegiem wśród tysiąca sań i koni, towarzysząc ojcu na wodzie i ziewał, czyli wołał, przez całe doby na całe gardło. Bez tego rybak w harmidzie tłumu nie znalazłby wieczorem swojego wozu przy postoju, więc każdy z wody i z brzegu woła do siebie, ziewa, wyrównuje się. Stąd przyzwyczaił się Prokljatow — swymi szarymi oczami widzieć jasno i wyraźnie tam, gdzie brat nasz nie widział nic oprócz nieba i ziemi. A gdzie Prokljatow, po spojrzeniu, mówił: „Coś się miga” — tam bez dobrej lunety nie próbuj rozwiązać zagadki. Zwykł też na morzu dokładnie mierzyć odległości po konturach wybrzeża i, zasłoniwszy czernią, czyli ukrywając się od brzegu, nie widział go, bo brzeg już był poza zakresem wzroku, i nie dało się go zobaczyć przez lunetę ani szkło.
Prokljatow nie nauczył się piśmienności z braku czasu: całe życie w służbie i pracy. Językoznawstwo mu nie potrzebne; to sprawa matek, które mają odmawiać za wolne i mimowolne grzechy mężów, ojców, synów i braci. Matki zostają w domu, zajmują się zachowaniem starych zwyczajów i troską — według swoich pojęć — o dobro duchowe. Niech odmawiają za kozaków, którzy ponoszą troski o byt, o połów i służbę.
U kozackich Uralczyków bydło żywi się na pastwiskach zimą i latem — cały rok — pasterze i poganiacze idą z nim przez wichury, śnieżyce, deszcze, upał i mrozy. Pasterz i poganiacz wypędzają bydło na Uralu nie z róg i fujarki jak gdzie indziej, lecz z karabinem na ramieniu i oszczepem w ręku, zawsze w siodle. Z stanicy do stanicy rzadko kto jedzie bez broni, a kozacki pocztylion zasiada na twoich kozłach z karabinem i na naboje.
Tak więc nie dziw, że Prokljatow od dzieciństwa przywykł do karabinu: od dwunastego roku; w niebezpiecznym miejscu, bez słowa i bez rozkazu, wyciągał szmatkę spod spustu, sprawdzał szynę, przykrywał ją iskrownikiem i nastawiał kurek na pierwszy spust. Zbliżając się do stanicy, ostrożnie wkładał kulkę lub skrawek skóry owczej w szynę, opuszczał kurek aż do oporu, a potem jeszcze sprawdzał, czy proch się nie osypuje — zbierał ostrożnie każde ziarnko z dłoni.
Prokljatow nieraz głodował dniami, i od młodości się do tego przyzwyczaił. Latem znosił głód milcząc, zimą jęczał i wiercił się: latem żuł ołowianą kulę lub źrebięcą kostkę — to chłodzi; zimą zagryzał śniegiem. Korzeń lukrecji, chelim, lebioda, jaja małp, nawet ziemny chleb i różne inne jadalne mikstury ratowały go w potrzebie przez wiele dni pod rząd. Aż nadeszła kolej, i Prokljatow odżywał za przeszłe i przyszłe. I dobro, i nędza, i potrzeba, i zadowolenie żyją „golmjanymi” — jak mawiał nasz kozak, czyli czasem, okresami. Ale mięsa konia i wielbłąda Prokljatow by nigdy nie tknął; wolałby umrzeć, niż dopuścić taki grzech.
Prokljatow chodził ostrzyżony gładko, jak wszyscy nasi starowiercy, nie po rosyjsku, nie w koszyku, lecz prosto, równo, okrągło. Wyruszając z oddziałami na służbę zewnętrzną, ścinał włosy po kozacku, czyli na ajdar. Na Uralu chodził stale w chivinskim pasiastym kaftanie i przepasał się kirgiską kaltą — skórzanym pasem z kieszenią i nożem; od święta nosił czarną aksamitną kurtkę lub „krutkę”, jak ją nazywał. Zimą miał wysoką czarną futrzaną czapkę, latem — niebieską czapkę z błękitnym otokiem i daszkiem.
Ponad koszulę zawszę przepasywał się wąskim pasem plecionym — dla niego wielka sprawa, gdyż bez pasa w koszuli chodzą tylko Tatarzy. I małym dzieciom gospodyni Prokljatowa pilnie przepasywała pasem i biła mocno, jeśli ktoś się rozwiązał lub zgubił pasek — po tym pasie na tamtym świecie odróżnia się dzieci od nieochrzczonych Tatarcząt; i gdy podczas przechadzki po niebiańskich miastach dozwolone im zbierać grona winogron — mają gdzie je chować, w kieszeni; Tatarcząt natomiast winogron zbierać gdzie nie mają.
Prokljatow w domu, na Uralu, nigdy nie przysięgał; mówił „ej‑ej” i „ni‑ni”; nigdy nie mówił „dziękuję”, lecz „bóg cię zbawi”; wchodząc do chaty, zatrzymywał się na progu i mówił: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami!” — i czekał odpowiedzi: „Amen”. Do kaplicy chodził tylko w kaftanie rozpiętym i z pasem ponad koszulą. Ale, biorąc żywy udział w sprawie rodzinnej i wspólnej, otrzymał ślub gorliwej modlitwy w kościele prawosławnym, jeśli ostatecznie przyznają wojsku łąki hayowe po lewej stronie Uralu, Kamysz‑Samarę z uzenami i zabezpieczą wojskowe wody morskie przed najazdem Astrachańczyków.
Tak wzrósł, tak żył i tak się postarzał Prokljatow; przynajmniej posiwiał, choć miał nie więcej niż pięćdziesiąt lat, bo wcielony został do Kozaków jako nieletni w 18. roku, służy już trzydziesty czwarty rok i, licząc na łaskę zwierzchnictwa, zamierzał przejść na emeryturę.
Przez wiele lat był liniowy, potem przeszedł w kozacy miejskie, potem znów wrócił do liniowych, do sotni morskiej. Do mundurowych lub miejskich sam nie chciał iść, póki siły miał i pieniądze potrzebne; ale teraz już mówił: „Czas poszanować starca, wystarczy służby dla państwa, ustanowię dwóch kozaków, Vakcha i Evpla.” Jego synowie otrzymali te mało znane imiona wedle zwyczaju Uralu, urodzeni na siedem dni przed dniem wspomnienia świętych przez cerkiew. Od tego zwyczaju na Uralu się nie odstępuje, i wojskowe kozakstwo przedstawia w tym względzie pełne cerkiewne, przednikonowskie kalendarze. Zapytaj dowolnego kozaka uralskiego, jak się nazywa — rzadko usłyszysz imię powszechnie używane. Ale jeśli chcesz znać przydomek kozak i żeby cię zrozumiał — zapytaj: „czyj ty?” albo „czyich wy?” albo nawet: „jak się przezywasz?” Na pytanie „czyj?” — kozak odpowie: „Karpow, Donskow, Charchow, Gawrilow, Małgin, Kazargin”, i po końcówce widzisz, że to prosta odpowiedź. Pytasz: „czyj?” — czyli z której rodziny. On odpowiada: „Donskow” lub skrótowo „Donskow”, „Małgin” itp. W Syberii pytają zamiast tego: „czyich wy?” I od tego pytania powstały przydomki: Krivyje, Nagije, Iljiny i inne.
Trzeba wam też powiedzieć, że Markijana Prokljatowa, jak wszystkich jego współziomków, można poznać po dialekcie; on tylko wypowie słowo — i z całą pewnością powiesz: „Jesteś kozakiem uralskim”. Tak samo łatwo poznać gospodynię jego, Charitinę, i córki, Minodorę i Glikerię, choć w dialekcie wypowiadania kozaków i matek nie ma nic wspólnego. Kozak mówi ostro, z werwą, zrywającym tonem; wyraźnie zaznacza każdą spółgłoskę, naciska na r, s, g; samogłoski natomiast tłumi: nie usłyszysz u niego czystego „a”, „o” czy „u”. Matki natomiast, żyjąc osobno w wąskim swoim kręgu, cały czas w domu, przejmują od siebie seplenienie i łagodniejsze „l”. Wychodzą na spacer i zabawę na „sychcik” w wiejskiej subience — „sychcik” u nich to pierwszoroczny lód, aż do prószy, po którym można ślizgać się w eleganckich pantoflach, wystawiać nogę, krzyczeć, hałasować i śmiać się. Jednak ostatnie — zgodnie ze ścisłym porządkiem domowego wychowania — udaje się rzadko. Wróćmy do rodziny Markijana: najstarszą córkę Ksenię starzec już wydał za mąż, ale posagu nie dał — wedle tamtejszego zwyczaju — ani grosza; o tym nie ma mowy: narzeczony — przeciwnie — musi wedle umowy sprawić pannie „sorokę”, damskie nakrycie głowy, zastępujące po ślubie dziewczęcą podnią. Na Uralu są „soroki” po dziesięć i piętnaście tysięcy. Tam dziewczyny są wszystkie bezposagowe, i zwyczaj ten prowadzi się od czasów, gdy było ich mało, a kawalerzy kozackich sporo.
Tak więc Markijan Prokljatow dopełnił trzydziesty czwarty rok służby i patrzył — choć był jeszcze silny — w odstawienie, lecz nie puszczano go, kazano służyć jeszcze rok, potem obiecywano zacząć zbierać zaświadczenia. Tymczasem żądano z Uralu regimentu na wojnę turecką. Wyszedł na plac targowy w Uralsku wykonawca kancelarii wojskowej — dawniej to czynił wojskowy jesaul — odczytał głośno kozakom, zebranym w krąg i słuchającym z kapeluszami zdjętymi, że „nakazano ustawić regiment do określonej liczby; musi się z pięciu służących kozaków ustanowić jeden; miejsce zbiórki — miasto Uralsk”. Przeczytał i poszedł do domu — tylko zajęcia dla dowództwa wojskowego — a regiment ma być gotowy w terminie.
Ustalono najemkę — jak mówią kozacy — czyli cenę pomocy usługowej w monecie światowej — na osiemset rubli. Prokljatow nie ma skąd wziąć dwustu rubli na swój udział — musi iść sam służyć. „Niech pójdę — mówi — wezmę raz jeszcze pieniądze, może się w końcu sam zbiorę i swoich osadzę i posłużę ostatnim razem wielkiemu państwu”.
Poszedł, znów śpiewał pieśni, zdobył fajkę, zdobył w wyprawę konia srokatego, oba uszy i nozdrza poranione, i niezwykłą zręczność. Regiment przebywał dwa lata w Turcji, potem zatrzymano go w Polsce o rok dłużej, w końcu puścili; wrócili do domu na Ural. Wyszło z regimentu jednak około stu pięćdziesięciu ludzi.
Było wielkie święto w Uralsku, gdy 4. regiment z pieśniami wkroczył do miasta. Matki z najniższych stanicy wyruszyły na spotkanie, usypały całej drogi od miasta na dziesięć werst; wystawiły paczuszki, woreczki, flakoniki, butelki, srebrniki: wszystko — żaląc własnych — myślą: głodni przyjdą, więc napoić i nakarmić. Stoi stara kobieta w niebieskiej aksamitnej suknie, opasana czarnym chińskim chustą, trzyma w rękach paczuszkę i flaszeczkę, nisko się kłania, pyta: „Prokljatow, moi drodzy, gdzie Markijan?” — nie słychać głosu jej przez pieśniarzy; podchodzi bliżej, wyciąga rękę do kozaka: „Gdzie Prokljatow?” — „Za mną, matko, za mną”. Druga sotnia idzie — to samo pytanie, ten sam odpowiedź — trzecia — to samo. Idzie ostatnia sotnia — ten sam pozdrowienie, ta sama odpowiedź. Idzie ostatni pluton ostatniej sotni, a wszyscy kozacy kiwają głowami: „Za mną, matko, za mną”. Kiedy przeszła także tabor i wszyscy odpowiadali „za mną”, Haritina domyśliła się i zrozumiała, o co chodzi — upadła na ziemię i wydała straszny krzyk. Kozacy odprowadzili ją do domu, a Markijana swojej już więcej nie zobaczyła.
KALENDARZOWY PLAN NAUCZANIA - HARMONOGRAM PRACY MUNICIPALNEJ INSTYTUCJI EDUKACYJNEJ ŚREDNIEJ SZKOŁY OGÓLNOKSZTAŁCĄCEJ NR 2 W MIEŚCIE MAKARIJEV W GMINIE MAKARIJEWSKIEJ, WOJ. KOSTROMSKIEJ na rok szkolny 2018/2019
Zalecany formularz wniosku dla osób prawnych i jednostek prawa publicznego zarejestrowanych w rejestrze akcjonariuszy PJSC „Aerofłot” WNIOSEK O NABYCIE ZWYKŁYCH AKCJI PJSC „AEROFŁOT” Z DODATKOWEJ EMISJI W RAMACH WYKONANIA PRAWA PIERWSZEŃSTWA
Struktura układu okresowego D. I. Mendelejewa. Rodzaje okresowości właściwości pierwiastków chemicznych.
Świętowanie 190-lecia urodzin Gali Sokoroya i 155-lecia urodzin Garifulli Keiekova w Szkole w Starym Kaipan: Edukacja, Tradycja i Inspiracja

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский