W przedniej części tego niezwykłego krajobrazu, nie dalej niż dwie czy trzy mile stąd, wznosiło się miasto o masywnych wieżach i górskich wałach z czerwonego kamienia, które mogłyby zostać zbudowane przez Anakim z nieodkrytych światów. Ściana na ścianie, a wieża na gigantycznej wieży, wznosiły się w kierunku nieba, zachowując wszędzie surowe, poważne linie prostokątnej architektury. Wydawało się, że miały przytłaczać i miażdżyć patrzącego swoją groźną, niemal górską obecnością. Gdy patrzyłem na to miasto, zapomniałem o początkowym uczuciu zagubienia i obcości, które zastąpił zachwyt, zmieszany z czymś, co przypominało strach. Jednocześnie czułem jednak tajemniczy, ale głęboki pociąg, jakby emanację jakiegoś zniewalającego zaklęcia. Ale po chwili oglądania, kosmiczna dziwaczność i zagubienie mojego niepojętego położenia powróciły. Wtedy poczułem jedynie dziką chęć ucieczki z tej opresyjnej, oszałamiającej niezwykłości tego regionu i powrotu do mojego własnego świata.
Próbując opanować swoje zdenerwowanie, starałem się zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Czytałem wiele historii o transwymiarowych podróżach. Zresztą sam napisałem kilka. Często zastanawiałem się nad możliwością istnienia innych światów lub materialnych wymiarów, które mogą współistnieć w tej samej przestrzeni, niewidoczne i nieuchwytne dla ludzkich zmysłów. Oczywiście, od razu zrozumiałem, że wpadłem do jakiegoś takiego wymiaru. Z pewnością, gdy postawiłem krok pomiędzy głazami, zostałem wyrzucony do jakiejś szczeliny w przestrzeni, by znaleźć się w tej obcej sferze – w zupełnie innym rodzaju przestrzeni. Brzmi to wystarczająco prosto, ale nie na tyle prosto, by uczynić sposób tego zdarzenia czymś więcej niż mózgołamaczem w zagadce.
Zdecydowałem się uważniej przyjrzeć się moim bezpośrednim okolicom. Tym razem zrobiły na mnie wrażenie rozmieszczenia monolitycznych kamieni, o których mówiłem, z których wiele było ustawionych w stosunkowo regularnych odstępach w dwóch równoległych liniach biegnących w dół wzgórza, jakby oznaczać trasę jakiejś starożytnej drogi, zatartej przez fioletową trawę. Zwróciłem uwagę na dwa kolumny tuż za mną, stojące w dokładnie tej samej odległości, co dwa osobliwe głazy na Crater Ridge. Były one wykonane z tej samej zielonkawo-szarej skały! Kolumny miały około dziewięciu stóp wysokości, ale były wyższe niegdyś, ponieważ ich szczyty były połamane i zniszczone. Wysoko nad nimi zbocze zniknęło w wielkiej chmurze tej samej złoto-brązowej mgły, która otulała dalszą równinę. Ale nie było już więcej monolitów i wyglądało na to, że droga kończyła się na tych kolumnach. Zaczynałem spekulować o związku między tymi kolumnami w tym nowym wymiarze a głazami w moim świecie. Na pewno podobieństwo nie mogło być przypadkowe. Czy, stawiając krok pomiędzy kolumnami, mogłem wrócić do ludzkiej sfery, cofnąć się do tego, skąd przyszedłem? A jeśli tak, to kto mógł ustalić te kolumny i głazy jako portale między dwoma światami, i w jakim celu?
Mój umysł kręcił się od niezliczonych przypuszczeń, które te pytania otwierały. Jednak najważniejsze, co mnie dręczyło, to kwestia powrotu na Crater Ridge. Cała ta dziwaczność, ogromne mury pobliskiego miasta, nienaturalne kolory i formy tego niezwykłego krajobrazu były zbyt dużo dla ludzkich nerwów. Czułem, że oszaleję, jeśli zmuszony będę długo przebywać w takim środowisku. Nie wiedziałem, jakie wrogie siły czy istoty mogłem spotkać, jeśli zostanę dłużej. Wzgórze i równina były puste z punktu widzenia życia zwierząt, jak tylko mogłem dostrzec. Jednak wielkie miasto stanowiło domniemany dowód istnienia ludzi. W odróżnieniu od bohaterów moich opowiadań, którzy z równym spokojem odwiedzali piątą wymiar czy światy Algola, ja nie czułem się odważny. Szczerze mówiąc, cofnąłem się instynktownie przed nieznanym.
Z jednym przerażonym spojrzeniem na zbliżające się miasto i szeroką równinę z jej wysoką, cudowną roślinnością, zawróciłem i stanąłem z powrotem między kolumnami. Znów poczułem natychmiastowy, nieokreślony upadek, podobny do tego, który towarzyszył mojemu zstąpieniu do tego nowego wymiaru. Na końcu znalazłem się na tym samym miejscu, z którego wyszedłem, pomiędzy zielonkawymi głazami. Crater Ridge wirował wokół mnie, jakby w trakcie trzęsienia ziemi. Musiałem usiąść, by odzyskać równowagę.
Po powrocie do chaty czułem się jak człowiek w śnie. To, co przeżyłem, wydawało się nieprawdopodobne, a jednak ta przygoda przyćmiła wszystko inne. Nadal, mimo upływu czasu, jest to dla mnie niezatarte przeżycie. Zatrzymało mnie bardziej niż jakiekolwiek wcześniejsze doświadczenie w moim życiu.
W ciągu ostatnich kilku dni poświęciłem wiele czasu na przemyślenia, a im więcej nad tym rozmyślam, tym bardziej staje się to tajemnicze. Biorąc pod uwagę szczelinę w przestrzeni, która musi być absolutną próżnią, nieprzepuszczalną dla powietrza, eteru, światła i materii, jak mogłem do niej wpaść? A po wpadnięciu do niej, jak mogłem stamtąd wyjść – szczególnie do sfery, która nie ma certyfikowanego związku z naszą? Jednak, po rozważeniu, proces ten, teoretycznie, mógłby być równie łatwy jak inny. Główną przeszkodą jest to, jak można się poruszać w próżni – w górę, w dół, w tył czy naprzód? Cała ta sprawa mogła zdumieć nawet Einsteina, a ja czuję, że nie jestem blisko rozwiązania.
Jednak wciąż walczę z pokusą powrotu, by przekonać się, że to, co się wydarzyło, miało miejsce naprawdę. Po tym wszystkim, czemu nie miałbym wrócić? Dostałem szansę, jakiej nikt inny może nigdy nie dostanie. Jestem pewny, że cuda, które zobaczę, oraz tajemnice, które poznam, są nie do wyobrażenia. Moje nerwowe obawy są nieuzasadnione w świetle tych okoliczności.
Dziś rano, uzbrojony w rewolwer, wróciłem. Tym razem jednak nie stanąłem dokładnie w samym środku przestrzeni między głazami. W wyniku tego, mój upadek był bardziej gwałtowny i przedłużony niż wcześniej, składając się z serii spiralnych salt. Musiało mi zająć kilka minut, zanim odzyskałem równowagę. Gdy już się otrząsnąłem, leżałem na fioletowej trawie. Zdecydowałem się śmiałej zejść w dół zbocza. Trzymając się, jak mogłem, w cieniu dziwacznej roślinności, zbliżałem się do miasta. Wszystko było ciche. Żadnego wiatru w tych egzotycznych drzewach, które
Czy Simorgya istnieje?
Fafhrd i Szary Myszoskrzydły wyruszyli w podróż na morze. Nie był to rejs pełen zaufania i spokoju, bo obaj bohaterowie żywili pewną niechęć do wód otaczających Lankhmar, ich rodzinne miasto. Fafhrd, chociaż odważny i pełen energii, nie potrafił poradzić sobie z lękiem, jaki wywoływały u niego wielkie, nieznane przestrzenie. Szary Myszoskrzydły, choć był od niego drobniejszy i mniej przywiązany do żeglugi, także odczuwał niepokój. Dzień za dniem spędzali czas na wodzie, z dala od stałego lądu, w jednym z najodleglejszych zakątków, nie mając pojęcia, dokąd zmierzają.
Podczas jednej z takich chwil, Fafhrd wyciągnął z wnętrza złowionej ryby niezwykły przedmiot – złoty pierścień z wklęsłym kluczem. Okazał się on nie tylko symbolem ich przygody, ale także początkiem zagadki, której rozwiązanie miało poprowadzić ich ku zapomnianym legendom. Pierścień wywołał u Szarego Myszoskrzydłego dziwne uczucie niepokoju, coś w nim wzbudzało niejasne wspomnienia i przypomnienia o dawnych opowieściach o potężnych magikach, którzy rządzili morzami.
Opowieść o Simorgyi była jedną z takich legend. To zaginione królestwo, które ponoć zostało pochłonięte przez morze w odległych czasach, zaintrygowało obydwu podróżników. Fafhrd, pamiętający strzępki historii z dzieciństwa, zaczął snuć opowieści o pradawnych piratach i wojownikach, którzy kiedyś plądrowali te tajemnicze wody. Jego wspomnienia były niepełne, lecz wydawało się, że coś w nich może mieć ziarno prawdy. Być może mężczyźni, którzy kiedyś próbowali odnaleźć Simorgyę, naprawdę zniknęli, nie zdoławszy osiągnąć celu. W końcu, mimo licznych prób, wszyscy wyruszający na poszukiwanie zaginionego lądu zostali straceni, a ich okręty wracały puste.
Fafhrd z ciepłym humorem, mimo że zaczął powoli dostrzegać związki między pierścieniem a Simorgyą, nie potrafił do końca uwierzyć, że to, co ich spotyka, jest powiązane z legendą. Nawet gdy zbliżali się do wybrzeży, gdzie mieli nadzieję znaleźć dom, opowiadał o Simorgyi jak o czymś, co mogło być wytworem wyobraźni, być może całkowicie wymyśloną historią. Dla niego to było po prostu częścią ich codziennego życia – mity, które rozjaśniały długie, ciemne noce w podróży. Nie przeszkadzało mu to jednak w spekulacjach na temat starego pierścienia, który trzymał w ręku. A jego ciągła radość, entuzjazm i beztroska mówiły jedno: nie zamierzał rezygnować z wyzwań, które los stawiał przed nim.
Jednak dla Szarego Myszoskrzydłego historia Fafhrda była czymś innym. To on był tym, który dostrzegał, że każdy element tej opowieści był zbudowany na chaosie, na przypadkowości. To on odczuwał niepokój związany z tym dziwnym przedmiotem, tym kluczem, który nie miał swojego pasującego zamka, jak i z otaczającą ich wodą, pełną nieznanych niebezpieczeństw. Wbrew jego naturalnemu niepokojowi, podróż do Simorgyi stawała się coraz bardziej realna.
Simorgya, jeśli istniała, była nie tylko geograficzną zagadką, ale także kulturowym fenomenem. Ostatnie wspomnienia o tej cywilizacji nie mówiły o potędze wojskowej, lecz o potężnych czarodziejach, którzy władali morzami, panowali nad wiatrami i byli w stanie ujarzmić wszelkie niebezpieczeństwa natury. Co ciekawe, to właśnie ta nadmierna siła miała być przyczyną ich zagłady. Mityczny ląd Simorgyi był świadectwem pychy – władza nad morzem była przekleństwem, które ściągnęło na nich klęskę.
Warto przy tym pamiętać, że podobne legendy o zatopionych miastach i zaginionych cywilizacjach krążą po wielu kulturach. Wiele opowieści o zniszczonych królestwach opowiada o niezwykle potężnych cywilizacjach, które zniknęły pod falami oceanu. Mimo że są to mity, często zawierają one elementy, które w pewnym sensie mogą odnosić się do rzeczywistego świata. Przykładem może być tajemnicza Atlantyda, której opowieść do dziś nieprzerwanie fascynuje badaczy.
Fafhrd i Szary Myszoskrzydły w końcu muszą zmierzyć się z własnymi lękami, przekonaniami i wątpliwościami. Ostatecznie to nie miejsce, które odwiedzają, staje się najważniejsze, ale ich wewnętrzna podróż – konfrontacja z legendami, które, choć wydają się zmyślone, mogą okazać się bardziej realne niż im się wydaje.
Jak znaleźć "trzeci poziom" Grand Central? O podróży do 1894 roku
Niezwykła podróż, która zaczyna się w tunelu Grand Central Station, gdzie cisza jest przytłaczająca, a dźwięki własnych kroków zdają się odbijać od ścian jak echo przeszłości. Tylko przez chwilę miałem wrażenie, że wciąż jestem na drugim poziomie, ale ten pokój był zbyt inny. Mniej okienek biletowych, mniej ludzi, a cała stacja sprawiała wrażenie, jakby została przeniesiona w czasie. Niskie, migotliwe światło gazowych latarni i spittoons rozrzucone po podłodze. Wszyscy byli ubrani, jakby dopiero co wyszli z lat 90. XIX wieku. Wtedy zobaczyłem mężczyznę w ciemnym garniturze, który wyciągał złoty zegarek i zamyślił się nad jego wskazówkami. Za nim, w oddali, pojawiła się lokomotywa z początku tego samego wieku – mała, niczym z obrazów Curriera i Ivesa.
Wielu ludzi, z długimi wąsami, beżowymi marynarkami i sukniach z leg-of-mutton, wyglądało jakby przed chwilą wyszli z samego serca XIX wieku. I wtedy dotarło do mnie, gdzie się znajduję. To nie była stacja z mojego czasu. To był trzeci poziom Grand Central Station, a ja przeniosłem się w 1894 rok.
Byłem pewny, że mogę tutaj kupić bilety na podróż do Galesburga, miasta, które miałem w sercu, które znałem z opowieści mojego dziadka, a które w 1894 roku miało swoją niezwykłą atmosferę – spokojne wieczory latem, z mężczyznami palącymi cygara, a kobietami machającymi wachlarzami z palmowych liści. Chciałem tam wrócić, do tamtych lat, kiedy I wojna światowa była jeszcze daleką przyszłością. Kiedy wszystko wydawało się być na miejscu, pełne spokoju i niezmiennego rytmu.
Jednak, gdy chciałem zapłacić za bilety, okazało się, że moje pieniądze – zbyt nowoczesne jak na ten czas – nie miały wartości. Zrozumiałem, że wpadłem w pułapkę czasu, i musiałem opuścić stację, nie mogąc kupić wymarzonego biletu.
Później, po kilku dniach, postanowiłem spróbować ponownie – tym razem kupując stare banknoty w sklepie numizmatycznym, które można było wymienić na walutę z lat 1894. Ale mimo tych poszukiwań, nigdy już nie udało mi się znaleźć przejścia do tego „trzeciego poziomu”. Sam, jednak, w pewnym sensie pozostawił mi dowód na to, że to wszystko było prawdziwe.
Znalazłem list, który ktoś wysłał do mojego dziadka z 1894 roku. List ten był świadectwem tego, że „trzeci poziom” istniał naprawdę. Sam, były psychiatra, którego znałem, również zniknął, ale po jego śladach dotarłem do Galesburga. Z listu wynikało, że Sam znalazł sposób na powrót do tamtych lat, a ja mogłem jedynie marzyć o tej podróży, w której pełnił rolę przewodnika do innego świata.
Wydaje się, że podróże w czasie, choć mogą wydawać się tylko fantazją, mają w sobie element rzeczywistości. To, co na pierwszy rzut oka wygląda na nierealne, może skrywać głęboką prawdę o naszej świadomości, o tym, co zrozumieliśmy w przeszłości, a co może nadal istnieć w zakamarkach czasowych tuneli, do których nie mamy dostępu w codziennym życiu.
Prawdziwym wyzwaniem jest jednak nie tylko zrozumienie tego, co stało się z „trzecim poziomem” Grand Central, ale także zaakceptowanie, że wszystko, co w życiu naprawdę wartościowe, wymaga cierpliwego poszukiwania. Istnieje wiele światów obok nas, które czekają na odkrycie, choć nie zawsze są widoczne gołym okiem. Czasami wystarczy tylko uwierzyć, że są możliwe, a wtedy te nieznane przestrzenie otwierają się przed nami.

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский