„To nowa operacja,” powiedział Bingle. „Wszyscy musieliście popełniać błędy na początku, i ja je przewidywałem. Gdy zaczęły znikać największe umysły kraju i gdy niektórzy z nich zostali znalezieni martwi, reakcji nie dało się uniknąć. Chcę, żeby wszystkie procedury zostały zaostrzone. Macie wystarczająco czasu. Błędów nie będzie więcej.”
Uśmiech zbladł, gdy stanął na krawężniku, wsiadł do samochodu i pozwolił kierowcy włączyć się do ruchu. Poszedł do Jimmy’ego Branta. Recepcja nie była dla niego łaskawa; po dwudziestu minutach wpatrywania się w sekretarkę, która nie odwzajemniała jego uwagi, został przepuszczony. Brant wyglądał jak wrak: muskularny, zarośnięty, w podartym garniturze, z oczami czerwonymi od bezsennych nocy i łapiącym lewą rękę, jakby ból go nie opuszczał. Stojąc przy oknie, patrzył na połysk budynku na zewnątrz. „To moje,” powiedział bez odwracania się. „Czemu mam to oddać tobie? Czterdzieści lat pracy od piętnastu lat do teraz.”
Eric odpowiedział spokojnie, że życie się zmieniło, nie jest takie jak było przed laty. Brant odwrócił się nagle, ze złością zacieśniając oczy: „Wolałbym wszystko spalić, niż oddać.” Był przekonany, że odebrano mu możliwości transferu, sprzedaży; nikt nie chciał kupić jego futer — i to wydawało mu się podejrzane. Eric tłumaczył, że prowadzenie interesów teraz byłoby złym krokiem. Brant pytał o groźby, o więzienie, o to, co właściwie mu grozi. Eric beznamiętnie odparł: „Nie więzienie, panie Brant. Pan będzie martwy, a my dostaniemy interes przez kancelarię prawną prowadzącą spadek.”
Brant, który próbował działać, zgłosił się na policję, montował nagrania i ukryte kamery — wszystko się jawiło, jakby ktoś celowo zacierał ślady. Ta bezradność nie uczyniła go bardziej pokornym; przeciwnie, zrodziła żądzę odwetu. Wyznał Ericowi: nie chce, żeby go zlikwidowano — chce być świadkiem upadku tamtych, którzy rozkręcili to szaleństwo. „Myślałem, że to zbiry z ulicy zaczęły jego krucjatę. Teraz widzę, że to wasi: sprytni, zimni drapieżcy bez duszy. On znał was i przygotował się.” Gdy w końcu zgodził się podpisać, przyjął rolę posłusznego wykonawcy — „chcę być przy tym, gdy będziecie krwawić.”
Następny poranek otworzył oczy na szarość, choć słońce paliło już obłok. Eric wykonywał codzienne rytuały: parzył kawę, wynosił śmieci, obserwował ulicę, która nie należała do niego. O siedmej dnia, w bezruchu, zdarzyło się coś, co zerwało go z równowagi: dźwięk — niski jęk z jednego z pojemników. Zdjęcie świata, w którym każdy miarkowany ruch mógł obudzić coś nienaturalnego, uderzyło go nagłą świadomością. Rzucił wieko, zajrzał do środka — i wszystko rozmazało się w jego oczach. Pustka, oszołomienie; to, co znalazł, nie miało prawa tam być. Jezus Chrystus — myślał i szeptał na głos, gdy zmysły zawodziły.
Czy przemoc może być sprawiedliwością?
Fifth Avenue była opustoszała, a on szedł środkiem ulicy jak własnym priorytetem: krótkie, masywne nogi niosły go pewnie, myśl zawieszona przy jednej kobiecie — Godivie. W jego dialogu z samym sobą kobiety były źródłem wszystkiego: nieprawości, bezsensu, powodu, dla którego należy je traktować twardo. Natura — surowa, nieoszlifowana, skazała ludzi, tak jak koty, na ciągły popęd; to miała być argumentacja, zimna i prosta. W górze budynki odcinały słońce, a ulica wokół była zanieczyszczona śmieciami i ościąłymi znakami przemocy. Handel trwał dalej, bary i sklepy były otwarte, lecz ruch poza nimi był rozrzedzony; ludzie woleli tkwić tam, gdzie byli, póki konieczność ich nie wyrzuciła na chodnik.
W bruku ukrytym w cieniu, z dala od wzroku, ktoś popełniał koniec świata. Teuton zobaczył nagie ciało, krew tryskała gęsto, czerwonym strumieniem z miejsca, które nie miało prawa krwawić — dziecka, zabitej przez gwałt. Policjant, leżący obok, skrywał przy sobie trzaski i broń; był jednym z tych, którzy podszywali się pod porządek, by odpłacać sobie władzą. Teuton stanął nad nimi, wypowiedział słowo: „Martwa.” Odpowiedź była grubsza, surowsza: „Zrobisz mi to?” Nastąpił akt, który nie miał nazwy banalnej. Pięść spadła. Głowa pękła. Dźwięk był jak ulatujące powietrze z korka szampana. Zwłoki policjanta zostały użyte jak oszczep, wbite z głową w mur, scena beznamiętna i bez pardonu.
Stojąc nad ciałem, Teuton nie rozumiał siebie samego — pojawiła się łaska, coś bliskiego współczuciu, coś, czego nigdy nie doświadczał. Moralność, którą niósł w sobie od dziecka, zaczynała drgać. Wielkość tej chwili nie była prosta: brutalność posłużyła za sąd, ale czy to była sprawiedliwość? Gdy odchodził, ujrzał mężczyznę siedzącego na przewróconym koszu na śmieci, eleganckiego, twarz mu się nie skupiała w oczach Teutona, a ręka z bronią wyglądała jak rekwizyt. Głos był miękki, a jednak nie pozwalał sobie na wahanie. Broń była naładowana, lecz „tu nie zadziała”. Cel miał inne zamiary. Nie karcić, lecz rekrutować. Pochwalił uderzenie, nakazał zapomnieć o tej konkretnej kobiecie, o tej jedynej; polecił powtarzać czyn wtedy, gdy żołnierz zachowa się w jeszcze bardziej odrażający sposób.
To nie była zemsta spontaniczna wymierzona w imię sprawiedliwości prywatnej, to była metoda. Rozkazy miały swoje logiki: impulsy miały być ukierunkowane, selektywne, wspierane przez strukturę. Teuton, który dotąd myślał, że nie ma nic do stracenia, został wciągnięty w mechanizm, w którym brutalność staje się narzędziem struktury, a nie tylko wybuchem instynktu.
Potem inny rejestr: głos z nagrania, którego ton był chłodny, dyscyplinarny. „Dzień dobry, proszę państwa. To nagranie.” Słowa opisywały salę, sześćdziesiąt siedem łóżek, zapełnionych — każdy sądowy, każdy prokurator, sędzia. Byli zebrani, uśpieni i zebrani po to, by stać się częścią planu, by zostali wybudzeni i zabrani w nieznane, by stać się elementami gry większej niż oni sami. W tej scenie administracja strachu i kontroli odsłaniała swoje oblicze: ciągła, mechaniczna organizacja przemocy, która dopasowuje się do pojęć prawa i sądu, lecz jest czymś innym.
Czy możliwe jest sprawiedliwe osądzenie człowieka, który sam stał się sędzią?
„Idź i zrób to. Ale nie ty.” „Ty?” syknął Bailey. „Już go osądziłem. Jest pewien tego, co robi. Tylko to wiem.” „Czy jest winny?” krzyknął Bailey. „Nie wiem. W pewnym sensie tak, i w pewnym sensie nie. Nie jestem pewny w niczym, co robię, więc nie potępię go i nie wystawię mu czystego rachunku. Zadbam tylko, żeby miał sprawiedliwe przesłuchanie teraz, i mówię, że ty nie jesteś osobą do tego.” Słowa padają zimne, proste — nie ideologia, lecz postawa: niepewność jako moralny kurs. Ten, kto nie jest pewny, powstrzymuje się od wyroku; nie z powodu litości, lecz z świadomości własnej słabości.
Bailey rzuca pistolet na ziemię. „Skurwysyn. Powinieneś być powieszony.” „Kto tak twierdzi?” pyta Justice. „Cały cywilizowany świat.” „Dla kogo mówisz? Pan Crawford rozumie więcej niż ty.” Spór przeradza się w obraz: świat oczekujący sądu, ludzie pragnący kary, a obok nich ktoś, kto waży niepewność i odpowiedzialność. Justice wypowiada prawdę małą, goryczną: „Może. Teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, przygotujmy się do wojny. Pagórki roiły się od wroga. Oczywiście, jeśli nie potraficie zdecydować się, czy walczyć, możecie stać w miejscu i zostać zabici.” To paradoks — moralna irresolutio to strategia przetrwania, ale może też być zdradą.
Arthur Bingle uciekał przed umarłym kotem, symbolem rzeczywistości rozsypanej na kawałki. Zwłoki kotów wisiały w miejscach codziennych: na balkonie, nad żyrandolem, w przejściu. Miasto stało się sceną, gdzie porządek i chaos przeplatają się groteskowo. Bingle rozpoznaje błąd dyktatora: nie można zniszczyć człowieczeństwa przez sianie chaosu — człowiek posiada mechanizmy obronne, które adaptują się i przetrwają. Chaos nie był narzędziem wystarczającym. Porządek — brutalny, uporządkowany — okazuje się propozycją łatwiejszą do egzekucji.
Podróże w czasie stają się jego ucieczką i testem mocy. Cofając się o dni, Bingle spotyka koty w przekształconych konfiguracjach, jakby numerologia i obsesje Justice’a — i jego samego — materializowały się w drobinach rzeczywistości. Przeskoki czasu nie są już tylko retrospekcją; zmieniają też pozycję w przestrzeni. Odkrywa, że jego zdolność obejmuje nie tylko kolejne sekundy, ale też przemieszczenie — prerogatywa, którą dotąd miał tylko on i Justice. Moc rodzi pychę i rozpoznanie własnej wyjątkowości: „Nigdy nie narodził się człowiek podobny do mnie. Poza Justice’em.”
Spięcie między nimi jest moralnym eksperymentem. Bingle widzi świat w kategoriach działania i wygranej: „Po początkowych decyzjach nie liczy się kto ma rację — liczy się kto wygra.” Dla niego moralność to narzędzie polityczne, a prawo do sądu — przeszkoda, którą należy pokonać. Justice natomiast operuje w innej logice: przewidywał, studiował, znał habitu swoich przeciwników. Ich starcie nie dotyczy jedynie ciosów i kul; to starcie sposobów rozumienia ludzkiego zachowania, determinacji i granic władzy nad rzeczywistością.
Kula zawisa w powietrzu, spowolniona, jakby czas rozciągał się zgodnie z intencją obserwatora. Kulki ślizgają się po zakrętach, nie trafiając w cel; czas staje się warstwą, w której jednocześnie istnieją różne „strefy”. Walka przenosi się w rytm skoków czasowych: strzał, cofnięcie, postęp — każdy gest ma echo w innym porządku. To walka nie tylko na życie i śmierć, lecz na znaczenie słowa „sprawiedliwość”.
Ważne jest uświadomienie sobie, że w tym mikrokosmosie brutalności i metafizyki nie ma prostych odpowiedzi; wola działania i racjonalizacja — „bycie racjonalnym” jako cienka wymówka — splatają się z egzystencjalną samotnością sprawcy. Potrzeba ochrony, instynkt przetrwania, a także pragnienie bycia sędzią własnego czasu prowadzą do logicznych pułapek: jeśli każdy ma prawo do wyroku, to nikt nie ma pra

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский