Oczywiste jest, że świat, który oglądamy, jest pełen transformacji – zarówno materialnych, jak i niematerialnych. Często jednak to, co z pozoru niezmienne, nosi na sobie ślady zmieniających się czasów, ludzi i technologii. Przechodząc przez próg dawnej posiadłości, dostrzegam nie tylko zewnętrzne zmiany, ale i subtelne ślady życia, które przeszły przez nią w ciągu wielu lat. Pozornie pusta przestrzeń, dawno już niezamieszkana, wciąż pełna jest opowieści, które czekają, by zostały dostrzegane.
Dom, choć wydaje się pusty, jest pełen życia. Dźwięki, małe ruchy, zapachy – wszystko to zdradza obecność gości, choć nikt nie mieszka tu na stałe. Tego dnia jednak, dom znowu pozwala sobie na chwilę wystawienia na publiczny pokaz. Jakby w geście ostatniego pożegnania, dom otwiera przed nami swoje wnętrza, pozwalając wejść w świat, który już od dawna opuścili jego dawni mieszkańcy.
Każdy zakamarek tego miejsca, każde drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń, każdy krok na przestarzałym, ale wciąż pięknym drewnie podłóg opowiada historię minionych dni. Brak mebli nie sprawia, że przestrzeń staje się pusta; wręcz przeciwnie – nieobecność przedmiotów podkreśla swoją wartość, zostawiając przestrzeń na wyobraźnię. Na wschodniej ścianie jednej z kopuł jeszcze widać ślady po dużym basenie, który kiedyś służył nie tylko ludziom, ale być może i delfinom. Dziś basen jest pusty, jego dno pokryte czarnym kurzem, co tylko dobitniej pokazuje, jak czas potrafi zmieniać wszystko.
Wchodzę do kuchni, gdzie pozostałości po dawnych posiłkach mówią o codziennym rytuale, który już dawno zniknął. Zamiast zapachów świeżo przygotowanych potraw, teraz cisza. Wciąż jednak w powietrzu można poczuć dawne tchnienie życia – energii, którą niegdyś dawały te miejsca.
Dwa figury w tym pomieszczeniu – jedno ludzkie, drugie już na stałe związane z inteligencją sztuczną – prowadzą rozmowę, która jest równie dziwna, jak sama sytuacja. Opowiadają o dawnym właścicielu, o jego nagłym zniknięciu, które stało się tematem lokalnych plotek. Nagle, jakby z cienia, wyłania się postać, którą niełatwo nazwać: jest kobietą, ale jej tożsamość jest zaledwie iluzją. Jak każdy obiekt o takiej historii, dom i jego twarz zewnętrzna muszą zbliżyć się do ludzi, by móc przeżyć. Ale czy to naprawdę jest „życie”? A może tylko próba zachowania pozorów?
W tym momencie wszystko zdaje się być jedynie transakcją, wymianą. Pytam o cenę – jedną z wielu, które ten dom mógłby mieć na rynku, jeśli kiedykolwiek trafiłby w odpowiednie ręce. Odpowiedź pada szybko, bez zastanowienia. Dom zredukowany do roli towaru, w którym nie ma już miejsca na prawdziwe uczucia. Po chwili milczenia, z lekkim ukłonem w stronę rozmówcy, dodaję, że jego zainteresowanie tym miejscem jest raczej powierzchowne. Zbyt mało wie, by dostrzec prawdziwą wartość tego, co ma tu miejsce.
Prawdziwa wartość nie tkwi w przedmiotach, ani nawet w cenie. Wartość jest ukryta w tym, co pozostaje po upływie czasu – w tych cichych echa życia, które zostały. Historia tego domu jest świadectwem przemijania, zmian, które mogą wydawać się na początku nieistotne, ale które z czasem zmieniają całą strukturę. Czas zmienia to, co materialne, ale nie zmienia tego, co duchowe – tak jak życie jest wieczne, a jego prawdziwa wartość może być dostrzegana tylko przez tych, którzy potrafią zobaczyć więcej niż powierzchowną cenę.
Rzeczywistość ta dotyczy nie tylko domów, ale i ludzi. Jako „bogactwo”, mam swoją wartość, ale nie jest ona określona jedynie przez to, co posiadam. Prawdziwa wartość kryje się w przeżyciach, w doświadczeniu, które z każdą chwilą nadaje sens każdemu krokowi. I to jest lekcja, którą z tego miejsca można wynieść: wartość nie zawsze jest tym, czym się wydaje. To, co jest cenne, może nie być łatwo dostrzegalne, ale jeśli naprawdę chcemy zrozumieć, jak przemija czas i jak kształtują się nasze losy, musimy patrzeć głębiej.
Czy jesteś synem Donai? O naturze Istot Miasta i nieśmiertelności
Wspomnienie o ciele, które nigdy nie ulega zniszczeniu, i o duszy, której nie dotyka czas – to temat, który drąży umysł Trackera, bohatera tej opowieści. Yolanda, stojąc przed nim, z zimnym blaskiem księżyca na czole, wypowiada słowa, które rzucają cień na całą rzeczywistość, w której żyją. Miasto, jak miejsce, gdzie śmierć jest tylko iluzją, a życie istnieje w niekończącej się pętli, stworzyło ich obu. Ona jest wytworem tej nieludzkiej technologii, żyjącą istotą, której życie jest kontrolowane, ukierunkowane na cel, do którego została stworzona. Przez całe życie miała być dla niego bronią, narzędziem, a teraz – w obliczu własnej nieśmiertelności – nie może znieść swojej roli.
Wszystko, co mówi Yolanda, zmienia sposób patrzenia Trackera na świat. Jej słowa o śmierci, którą można wybrać, o tym, że może umrzeć tylko wtedy, gdy zdecyduje się na to, stawiają go w trudnej sytuacji. Istoty Miasta – tak jak ona – nie są ograniczone przez czas, nie muszą martwić się o śmierć z powodu choroby, starości czy wypadków. Mogą żyć wiecznie, o ile same nie wybiorą innej drogi. Jednak dla Yolandy, która wie, że jej życie zostało zaplanowane, jest to bardziej klatka niż dar.
To, co łączy ją z Donai, jest równie niepojęte, jak fakt, że ktoś może zaplanować tak skomplikowaną istotę. Tracker czuje, jak jego umysł gubi się w labiryncie wątpliwości. Jej słowa o dziecku, Karda, które jest jej córką, ale nie Sairee, wstrząsają nim. Ostatecznie zaczyna zdawać sobie sprawę, że jej życie jest ściśle związane z Donai, a to sprawia, że wątpliwości o jej tożsamości stają się coraz silniejsze. Ona jest częścią tego samego systemu, który zbudował Miasto – systemu, który może stwarzać, ale nie może zapewnić wolności.
Jego odkrycie, że sam może być częścią tego systemu, jest równie przerażające, co szokujące. To, co Yolanda mówi o nim, zmienia wszystko. Jeśli jest częścią Miasta, jeśli Donai jest jego ojcem, to kim naprawdę jest? Czy może on być tylko kolejną wersją stworzona przez Miasto, jednym z wielu, którzy nie znają prawdy o swojej naturze, dopóki nie zostaną zmuszeni do jej odkrycia?
Miasto jest miejscem, gdzie wszystko jest kontrolowane – ludzie, ich genotypy, ich losy. Aby żyć w tym świecie, trzeba zostać wybranym, a wśród tych wybranych nie ma miejsca na błąd. W tym systemie nie ma przestrzeni na przypadkowość, a miłość, jaką Yolanda darzy Donai, jest tylko kolejnym mechanizmem, jednym z wielu elementów, które mają prowadzić do ostatecznego celu. Miasto nie pozwala na wolność wyboru, ale zmusza do wypełnienia ściśle określonej roli.
To, co pozostaje, to pytanie o granice wolności. Gdzie kończy się kontrola, a gdzie zaczyna prawdziwa tożsamość? To pytanie, które stawia przed sobą Tracker, nie mogąc odpowiedzieć na nie do końca. To, co czuje, to nie tylko fizyczne pożądanie, ale i więź, która łączy go z Yolanda, więź nieodwracalną, trudną do zrozumienia, a jednak tak realną. Czuje jej obecność w każdym z jej słów, w każdym dotyku, który wyzwala emocje, których nie potrafi opisać.
Ich rozmowy, pełne niepokoju i tajemnicy, odkrywają rzeczy, które nigdy nie miały wyjść na światło dzienne. Yolanda, mimo swojej siły i pewności, jest świadoma, że jest tylko pionkiem w grze, której nie rozumie. Choć stworzona do miłości i do zabijania, nie może uniknąć wewnętrznego rozdarcia. Być może to właśnie jej nieśmiertelność – dar, który okazał się klątwą – prowadzi ją do ostatecznego celu: unicestwienia tych, którzy są jej bliscy.
Jako Istota Miasta, Yolanda jest świadoma reguł, które rządzą jej życiem, ale wie, że nie może ich złamać. Mimo to stara się zrozumieć, co to znaczy być częścią tego systemu, i co to znaczy kochać w takiej rzeczywistości. To nie tylko filozoficzne pytanie, ale też egzystencjalne dylematy, z którymi musi się zmierzyć.
W tej historii pojawia się także pytanie o to, co właściwie znaczy być człowiekiem w takim świecie. Czy naprawdę możemy mówić o prawdziwej tożsamości, jeśli wszystko, co nas dotyczy, zostało zaplanowane z góry? Czy wolność jest czymś więcej niż tylko iluzją? W Miasto, które rządzi się własnymi, niepodważalnymi zasadami, pytania te pozostają bez odpowiedzi, choć serce bohaterów tej historii bije w rytm poszukiwania prawdy.
Co oznacza "tworzenie" w kontekście człowieka i jego tożsamości?
Dni i noce, twarze, głosy, dotyki rąk, futra zwierząt i zimne nosy, lata i zimy... Tonący. Cały czas, twarz Człowieka Miasta, wszędzie, przez wszystkie pory roku. Człowiek Miasta. Donai. Tonący. Tropiciel zanurzył się cicho pod bezdennym morzem przeszłości, przytłoczony przez nagłe zrozumienie... kim jest. ■ Obudził się w nocnym zimnie, czując szorstkie, mokre pieszczoty języka Jesse, zakończone zimnym dotknięciem jej nosa. Leżał na tkaninowym kocu, a trzask ognia i zapach dymu sugerowały, że w pobliżu płonie ognisko. Jesse znów go szturchnęła. Sięgnął, pogłaskał ją, przez chwilę czując zawroty głowy, gdy ogromne morze przeszłości próbowało go pochłonąć po raz kolejny. Na moment pojawiły się setki Jesse, z różnym futrem, formą i twarzami. Błądząc w tych głębinach, skupił się, aż poczuł tylko tę jedną i usiadł.
„Zaczęłam się martwić.” Yolanda siedziała na brzegu koca, Jesse, pokazując jej kolana, podciągnęła sukienkę na nogi, by się ogrzać. „Prawie skończyła się woda. Nie znalazłam żadnego urządzenia komunikacyjnego w twoim plecaku, więc zakładam, że musisz sam zadzwonić do Donai. A Karawana zmierza na wschód, nie na zachód. Zatem jesteśmy sami.” Ale w jej słowach nie było śladu zmartwienia. „Byłeś nieprzytomny przez dwa dni. Dałam psu resztę jedzenia.” Może nigdy nie obudziłby się. Przez długi czas był zagubiony w głębinach tego ogromnego, chaotycznego morza. Może nigdy nie znalazłby drogi z powrotem do tego momentu, tego czasu. Powoli Tropiciel wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia. Ona przyjęła jego dotyk, nawet położyła dłoń na jego z delikatną sympatią. To przyjęcie było tym samym, które oferowała mu Jesse. Tropiciel przywołał Człowieka Miasta przez swoje połączenie. Potem czekali na przylot statku powietrznego, który pojawił się, gdy upał dnia narastał. Człowiek Miasta nie był na pokładzie, a Tropiciel poczuł chwilę przeszywającej wdzięczności za to. Wspięli się po rampie: Yolanda jako pierwsza, jej chłodna, spokojna postawa zabarwiona smutkiem, potem Tropiciel, a na końcu Jesse, dysząca w południowym upale. Wnętrze statku było chłodne, a Tropiciel podał Jesse miskę z wodą z automatu z napojami. Kabina prysznicowa przyciągnęła Yolandę, która zdjęła ubranie i weszła do środka, obracając się tak, by strumienie ciepłej wody skarżyły każdy centymetr jej smukłego ciała. On patrzył oczami Jesse na gładkie krzywizny jej ciała, na chwilę ogarnęła go pamięć o nocy spędzonej z nią na kocie z tkaniny latawcowej pod starożytnym, zmęczonym niebem. Opłakiwał to. Wyszedł, sucha, naga, promienista. Nie zaprosiła go, by się z nią kochał. Na pewno by to zaakceptowała, nie odmówiłaby, jak Jesse nie odmówiłaby jego wezwania. To było w nią wbudowane, tak realne, jak cień Śmierci. On nie poprosił. Czuł bliskie zbliżenie Człowieka Miasta. Poza tym piaskowi ludzie będą pracować nad rzeźbami, które fale zniszczą. Statek powietrzny ślizgał się nad cichym zgiełkiem Miasta, osiadł na cichym trawnikiem za rezydencją Człowieka Miasta. Trawa, jak żywa welurowa powierzchnia, uginała się pod stopami Tropiciela, gdy wysiadał. Yolanda skoczyła lekko na ziemię obok niego, ale jej smutek zaciemniał powietrze wokół nich. Jesse trzymała wzrok w dół, ogon opuszczony, przerażona. Chwycił jej futro, delikatnie pociągnął, poczuł, jak jej ogon lekko się poruszył. Człowiek Miasta był w ogrodzie. Jesse pokazała mu rośliny o niebieskich kwiatach. Wężowate pędy oplatały jego nogi, nie dotykając ich, ich niebieskie kwiaty przypominały oczy. Gdy z Yolandą i Jesse zbliżyli się, pnącza uniosły się i skierowały w ich stronę. Jesse wcisnęła się w Yolandę, nie chcąc ruszyć dalej. Yolanda stała nieruchomo, jej kolana oparte na futrzanym murze Jesse. Tropiciel poczuł jej wzrok utkwiony w Człowieku Miasta. Zbliżył się do niego, nie potrzebując oczu Jesse. Pnącza owinęły się na jego łydkach na chwilę, po czym go uwolniły, cofając się, jakby poczuły truciznę. Znały Człowieka Miasta, gdy go poczuły. Jak Yolanda. „Donai,” powiedział Tropiciel. Uwaga Człowieka Miasta skupiła się ostro na Tropicielu. Rośliny zgniewały się i wycofały z ich obecności, a Człowiek Miasta w końcu skierował uwagę na nich. „Strata czasu,” powiedział. „Będę musiał zacząć od nowa. Nigdy nie wątpiłem, że ją znajdziesz.” „Nie jest już twoja,” powiedział delikatnie Tropiciel. „Donai.” Cała uwaga Człowieka Miasta była teraz na nim. „Mogę pójść do Rady Miasta.” Tropiciel wyraźnie wymówił każde słowo. „Mogę im powiedzieć, co zrobiłeś. Kim jestem.” Cisza. Ostrzeżenie ostrożności, szybko stłumione. „Co zrobiłem?” Człowiek Miasta przyjął postawę pełną udawanej tolerancji, jak przez mgłę. „A kim jesteś, oprócz bardzo dobrze wykreowanego psa tropiącego?” „Pójdę do Rady i powiem im, że jestem... twoim synem. Ojcze.” Słowo to sprawiło, że zatoczył się, a ciemne, bezdenne morze pod jego stopami niemal pochłonęło go ponownie. Ale wpływ na Człowieka Miasta był widoczny. Zamarł, a Tropiciel poczuł jego... wrażliwość. To było nowe. Nigdy wcześniej. „Yolanda nie mogła wiedzieć,” wyszeptał Człowiek Miasta. „O nie.” Tropiciel pokręcił głową, demony krzyczały w jego czaszce. „Ona nie wie. Po prostu... przypomniałem sobie.” „Nie możesz,” powiedział spokojnie Człowiek Miasta. „Nie masz takiej zdolności. Upewniłem się, że tego nie masz.” To było przyznanie, a obaj zrozumieli to w tej samej chwili. Człowiek Miasta przełknął ślinę, suchy dźwięk. „Zniszczą cię, jeśli im powiesz.” Tropiciel pochylił głowę, pragnąc płakać, ale ta zdolność wymknęła się z niego, gdy tonął w tym ogromnym morzu. „Zniszczą nas obu, ojcze.” Znowu. Imię to paliło ich obu równo. „Odrzucili moją petycję o potomstwo.” Człowiek Miasta wypowiedział te słowa. „Moje DNA zawiera zbyt wiele wad. Ale zawiera też ogromny talent. Potrafię wykręcić ten łańcuch, by tworzyć ludzi, plemiona, rośliny i zwierzęta, których n
Jak kawa zaczęła zdobywać Europę: Historia początków napoju w Wenecji
Matteo nie zwrócił na to uwagi, ale sekretarz skinął głową. Ser Domenico zaciągnął pelerynę, rozejrzał się wokół siebie. „Ten magazyn należy do waszej rodziny?” – zapytał. „Tak, panie,” odpowiedział Matteo. Domenico uśmiechnął się lekko. „Pustą przestrzeń magazynu gotów jest przyjąć ładunki tej fasoli, którą zamierzacie sprzedawać całemu chrześcijaństwu, tej, którą Turcy używają do parzenia tego gorzkiego napoju – jak oni to nazywają?” „Nazywają to 'arabskim winem', panie,” odpowiedział Matteo. „Nasz magazyn gotów jest na wszystko, co przywożą mój ojciec i bracia.” „Bardzo dobrze. Niemniej jednak, nie wydaje się, by było to wystarczająco bezpieczne na prowadzenie śledztw, które mogą przynieść korzyści naszej Republice. Dopóki nie rozbierzesz obecnego modelu, postawię straż wokół niego.” Matteo ukłonił się grzecznie. „Obiecujecie lepsze wyniki z solidniejszym silnikiem? W porządku. Niech młody Treviso przyjdzie do mnie jutro.” „Jak zechcesz, panie.” Matteo wykonał ukłon, nie wiedząc, jak odpowiednio zareagować na tę sytuację. Był rozczarowany, że senator zamierza rozmawiać o finansowaniu z Gasparem, który był kiepskim negocjatorem. Niemniej jednak, dla handlowej rodziny zdobycie dotacji na przedsięwzięcie wywoływało w Matteo uczucie triumfu, które Gaspare – którego ojciec zawsze był zatrudniony przez państwo – nigdy by nie zrozumiał. Po krótkim, ale ceremoniałowym pożegnaniu (i kwaśnym spojrzeniu sekretarza), senator odszedł, a dwaj młodzi mężczyźni spojrzeli na siebie. Matteo był zbyt dobrze wychowany, by okazać swoje uczucia nawet po zakończeniu transakcji, ale Gaspare odrzucił włosy, brudząc sobie twarz, i uśmiechnął się szeroko. „Masz trochę tej cudownej eliksiru?” zapytał. „Wydaje mi się, że czas na drinka.” Udało się im przejść do warsztatu, gdzie Matteo wyciągnął skórzaną torbę z pasa. „Palona dzisiaj rano,” powiedział, rozwiązując jej szyjkę, uwalniając cudowny zapach. Matteo mielił ziarna w moździerzu, a Gaspare napełniał naczynie świeżą wodą, potem ostrożnie wyciągnął drobne sito – złotą blachę młotkowaną na cienką jak papier i przetykaną igłą, co stanowiło jego własny wkład w sztukę parzenia caofy. Wątpił, czy jego rodacy kiedykolwiek będą pić ją tak jak Turcy, z zawieszonymi fusami opadającymi na dno filiżanki. Napełniając sito czarnym proszkiem, Matteo zawołał: „Gotowe?” Ostrożnie umieścił sito w szyjce fiolki, a Gaspare, pochylony nad naczyniem jak alchemik przed swoim alembikiem, wyszeptał: „Gotowe.” Matteo ustawił fiolkę tuż poniżej kurka, a Gaspare odkręcił zawór. Strumień pary zaskoczył ich obu. Gaspare, który powinien był natychmiast zamknąć zawór, trzymał go przez chwilę dłużej, a potem zamarł. Matteo poczuł, jak fiolka szarpie mu rękę, jakby próbowała uwolnić się od kurka. Instynktownie opierał się sile, która próbowała ją wyrwać, i natychmiast otrzymał uderzenie parą w twarz. Obaj przeklinali i spluwali, gdy chmurka pary zniknęła. Matteo mrugał, czując piasek na ustach, a jego suknia była spryskana fusami. „Przepraszam,” mruknął Gaspare. „Zabrakło mi pamięci, w bojlerze wciąż była woda.” Żaden z nich nie chciał powiedzieć na głos, że ledwie uniknęli poważnego wypadku. Matteo wiedział, że pod powierzchnią ulgi zaczyna narastać bąbel wstydu. Poza tym zepsuli caofę. Fiolka wciąż wisiała w jego rękach. Matteo uniósł ją, poczuł, jak trochę się przelewa, potem wyciągnął sito i spojrzał do środka. Osad na dnie wyglądał jak czarna jak atrament. Skrzywił się, nalewając zawartość do filiżanki, którą przygotowali. Gaspare spojrzał na nieprzejrzysty płyn, pochylając się do przodu, by powąchać. Potem podniósł filiżankę do ust i napił się. „Słuchaj,” powiedział z zaskoczeniem, „to wcale nie jest złe.” Cienie porannego światła zniknęły z Canale di San Salvatore, kiedy Matteo i Gaspare wyszli. Słońce oświetlało unoszące się śmieci i zielonkawą pianę na wodzie. Gaspare wskoczył do jednej z gondoli stojących na nabrzeżu i nakazał wiosłować w stronę Arsenalu, podczas gdy Matteo ruszył w stronę Rialto. Trzymając pelerynę, by ukryć poplamioną suknię, poruszał się szybko przez wąskie uliczki, przeciskając się między służącymi na posyłki, robotnikami jedzącymi lunch, biedakami loiterującymi i jowialnymi, zarozumiałymi bravi, włoskimi i obcymi, którzy wypełniali plac i kamienice La Serenissimy, miastem św. Marka, świętą i Najbardziej Serenissimą Republiką Wenecji. Jedna z bocche di leone, jej paszcza szeroko otwarta niczym dziób nieużywanego fontanny, stała na skraju małego placu, gotowa połykać ofiarowane noty. Matteo patrzył na rudowłosego marynarza, który zbliżył się i spojrzał do środka. Jako dziecko słuchał z zachwytem opowieści o tym, jak obywatele budzili się pewnego poranka, by zobaczyć ciała wiszące na jednej nodze z szubienicy pomiędzy dwoma kolumnami Piazzetty: wrogów państwa, oskarżonych przez informatorów lub anonimowe listy, wykonanych przez Radę Dziesięciu. Nic tak publicznego nie miało miejsca w pamięci Matteo, ale dla cudzoziemców nadal było to imponujące, zwłaszcza w tych pełnych trudności dniach powolnego upadku Republiki. Znalazł Selima w kawiarni blisko Ponte di Rialto, prawie w zasięgu wzroku mostu. Na stole nie było nic, ponieważ oczywiście nie mógł pić wina ani piwa; Matteo w okamgnieniu zdał sobie sprawę, czego chciałby stary mężczyzna. „Mój przyjacielu,” powiedział, a obaj wymienili się serdecznym powitaniem, które, choć niedoskonałe, oddawało etykiety obu ich narodów. Z grzeczności i szacunku Matteo mówił po arabsku, choć jego turecki był lepszy. Jeśli pochodzący z Kairu starzec odczuwał ból słysząc swój język w ustach Matteo, nie dał po sobie tego poznać. „Chłopcze!” zawołał Matteo. „Przynieś dzbanek gorącej wody, niemal wrzącej.” Kiedy przyniósł torbę z ziarnami, Matteo zobaczył, jak na twarzy mężczyzny rozjaśnia się zrozumienie. Wezwał do przyniesienia moździerza i tłuczka, który musiał zostać sprowadzony z lepszej kawiarni wzdłuż ulicy, a potem energicznie zaczął mielić caofę, ciesząc się zdumionymi spojrzeniami przechodniów. „Pewnego dnia,” powiedział głośno (po włosku), „Cała

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский