„Jestem niezwykle stabilnym geniuszem” — to zdanie Donald Trump powtarzał z upodobaniem, jakby w nim mieściło się całe uzasadnienie jego nieprzewidywalnego i kontrowersyjnego stylu przywództwa. Wiosną 2019 roku, w atmosferze napięcia politycznego i publicznych kłótni z przewodniczącą Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, prezydent znów sięgnął po to sformułowanie, prezentując je jako ostateczne potwierdzenie swojej równowagi psychicznej i intelektualnej wyższości. Jednak dla wielu — zarówno laików, jak i specjalistów — nie był to dowód na stabilność, lecz na coś zupełnie przeciwnego.

George Conway, konserwatywny prawnik i mąż jednej z najbliższych doradczyń Trumpa, Kellyanne Conway, już od 2017 roku gromadził dowody na to, co uważał za niepokojące przejawy zaburzeń psychicznych prezydenta. Po lekturze artykułu z „Rolling Stone”, sugerującego związek zachowania Trumpa z patologicznym narcyzmem, Conway zaczął systematycznie dokumentować wypowiedzi i działania głowy państwa, które – jego zdaniem – świadczyły o głębokiej dysfunkcji psychicznej. W mediach społecznościowych przywoływał kryteria diagnostyczne narcystycznego zaburzenia osobowości, zawarte w oficjalnym „Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders”. Kryteria te, punkt po punkcie, odpowiadały postaci Trumpa: wyolbrzymione poczucie własnej wartości, obsesja na punkcie sukcesu, potrzeba nieustannego podziwu, brak empatii, wykorzystywanie innych, przekonanie o swojej wyjątkowości, arogancja i wrogość wobec krytyki.

Choć prezydent zareagował na te zarzuty serią obraźliwych tweetów, nie zdołał powstrzymać publicznej dyskusji. Wręcz przeciwnie — sam ją zaostrzał. W reakcji na jeden z ataków Conway odpisał lakonicznie: „You. Are. Nuts.” — i zaraz potem ironicznie pogratulował Trumpowi promocji wiedzy na temat zaburzeń narcystycznych. To, co zaczęło się jako osobista diagnoza zdesperowanego męża, przerodziło się w poważny i szeroko komentowany głos w debacie publicznej.

Wkrótce do tego chóru dołączyli specjaliści. Dr Bandy Lee, redaktorka głośnej książki psychiatrów analizujących stan psychiczny prezydenta, ostrzegała przed postępującą dekompensacją — stanem, w którym osoba traci zdolność radzenia sobie ze stresem i kontakt z rzeczywistością. Jej zdaniem presja urzędu nie tyle obnażała cechy osobowościowe Trumpa, co je pogłębiała i intensyfikowała. Skutki mogły być niebezpieczne: impulsywność, gwałtowność, skłonność do teorii spiskowych i przemocy, a także coraz większy dystans wobec faktów.

Dowody tej eskalacji były widoczne gołym okiem. Już w 2017 roku, w miesiącu po słowach o „dobrych ludziach po obu stronach” marszu białych supremacjonistów w Charlottesville, Trump tweetował 287 razy. Dwa lata później, w sierpniu 2019, liczba ta wzrosła do 680. Więcej tweetów, więcej obelg, więcej dezinformacji. Washington Post wyliczył, że w tym czasie prezydent przekroczył próg dwunastu tysięcy publicznych kłamstw i manipulacji, a dzienna średnia wzrosła z trzynastu do dwudziestu fałszywych wypowiedzi dziennie. Niektóre z nich powtarzał tak często, że gazeta stworzyła specjalną kategorię: „Pinokio bez dna”.

Zachowanie Trumpa stawało się coraz trudniejsze do racjonalizacji. Szerzył dezinformację, obrażał przeciwników politycznych i dziennikarzy, a jego aktywność w mediach społecznościowych przypominała nieprzerwany strumień prowokacji i oskarżeń. Atakował członków Kongresu, wyśmiewał tragedie, przedstawiał siebie jako „Wybrańca” w konflikcie z Chinami. Liczba osobistych zniewag, które zamieszczał na Twitterze, wzrosła z czternastu w sierpniu 2017 do pięćdziesięciu dwóch dwa lata później. Zmienił się też cel — nie krytykował już senatorów republikańskich, którzy wcześniej stawiali mu opór. Ci stali się ulegli. Teraz atakował głównie demokratów, dziennikarzy, byłych współpracowników i każdego, kto odważył się zakwestionować jego władzę lub wersję wydarzeń.

Pomimo oczywistego braku spójności między deklarowaną „stabilnością” a codziennym chaosem, polityczni sojusznicy Trumpa milczeli. Wielu z nich — jeszcze niedawno jego krytycy — teraz racjonalizowali każde posunięcie prezydenta. Dla samego Trumpa jego styl działania był skuteczny: przyciągał uwagę, mobilizował bazę, polaryzował debatę publiczną. A to — w jego przekonaniu — wystarczało, by utrzymać władzę.

Ważne jest, by zrozumieć, że narcystyczne zaburzenie osobowości nie oznacza po prostu próżności czy egoizmu. To głęboko zakorzeniona struktura psychiczna, która wpływa na zdolność jedno

Jak pandemia COVID-19 i polityka prezydenta USA wpłynęły na amerykańskie społeczeństwo i wojsko?

Gdy liczba ofiar śmiertelnych COVID-19 w Stanach Zjednoczonych osiągnęła przerażający kamień milowy 100 000, co odpowiadało liczbie amerykańskich żołnierzy poległych w wojnach w Korei, Wietnamie, Iraku i Afganistanie razem wziętych, gazeta New York Times upamiętniła ten moment na swojej pierwszej stronie w sposób oszczędny, lecz niezwykle wymowny. Zamiast tradycyjnych zdjęć i artykułów, na stronie znalazło się tylko sześć kolumn, z nazwiskami 1000 zmarłych Amerykanów, stanowiących zaledwie 1% ogólnej liczby ofiar. W Waszyngtonie, w Katedrze Narodowej, dzwon wybił 100 razy, po jednym uderzeniu na każde 1000 ofiar, przypominając wszystkim o tragicznej skali tragedii. Jednak w Białym Domu prezydent, który przez cały czas pandemii mówił o wszystkim i niczym, w dniu przekroczenia tej granicy nie miał nic do powiedzenia. Zamiast niego, rzecznik opublikował jedynie e-mail z modlitwami o pocieszenie i siłę dla pogrążonych w żałobie.

Prezydent Donald Trump w tym samym czasie znalazł czas, by retweetować post, w którym gospodarz Fox Business określał go mianem "być może najlepszego prezydenta w historii". Takie ignorowanie dramatycznych skutków pandemii przez najwyższe władze w kraju stało się jednym z wielu przykładów głębokiej polityzacji władzy, która w tym okresie miała miejsce. Trudno nie dostrzec, jak ta postawa wpływała na krajową sytuację i morale obywateli.

W tym samym czasie, Mark Milley, przewodniczący Połączonych Szefów Sztabów, stanął przed osobistym dylematem. Był zmuszony do rozważenia swojego stanowiska wobec prezydenta, który nie tylko polityzował wojsko, ale także zmierzał ku autorytarnym praktykom. Ostatecznie, po długim okresie wewnętrznego niepokoju, Milley zdecydował się nie składać dymisji, lecz walczyć z prezydentem "od wewnątrz". Zrozumiał, że nie ma sensu opuszczać stanowiska, które daje mu szansę na obronę konstytucyjnych wartości, w tym niezależności armii od polityki.

Wydarzenia z 1 czerwca 2020 roku, kiedy to Trump przeszedł przez Lafayette Square, po tym jak siły porządkowe brutalnie rozpędziły protestujących z ruchu Black Lives Matter, były symbolem tego, jak daleko prezydent posunął się w wykorzystywaniu armii do swoich celów politycznych. Obrazek z tej chwili – Trump maszerujący z grupą doradców, w tym z Milley'em, który po chwili opuścił miejsce w milczeniu, by nie stać się częścią tego spektaklu – stał się jednym z najważniejszych symboli jego kadencji.

Milley, choć poczuł się oszukany i upokorzony, wiedział, że jego obecność w tym momencie miała duże znaczenie, mimo że w końcu oddalił się od prezydenta. Stosunki między cywilnymi władzami a wojskiem w Stanach Zjednoczonych znalazły się wówczas na krawędzi. Owszem, Trump próbował wykorzystać armię do budowania wizerunku siły, ale także w atmosferze napięcia, które przez lata narastało w amerykańskim społeczeństwie.

Warto zastanowić się nad tym, jak te wydarzenia wpłynęły na postrzeganie armii amerykańskiej. Od tego momentu, niezależność wojskowych liderów stała się kluczowym tematem dyskusji w Stanach Zjednoczonych. Armia, od zawsze symbolem stabilności i ochrony przed zagrożeniami, znalazła się w niekomfortowej roli – nie tyle obrońcy demokracji, ile narzędzia w rękach polityków. Ostatecznie, Milley i jego koledzy z armii zostali postawieni w roli strażników porządku, nie tylko militarnego, ale i moralnego.

W kontekście globalnym, amerykański prezydent, którego działania odbiegały od tradycyjnej dyplomacji, także wpłynął na międzynarodowy ład. Milley, w swojej rezygnacji, zwrócił uwagę na to, że Trump niszczył międzynarodowy porządek, w którym Stany Zjednoczone odgrywały dominującą rolę po zakończeniu II wojny światowej. Zniszczenie tego ładu miało nie tylko konsekwencje wewnętrzne, ale także międzynarodowe, prowadząc do dalszych napięć i niepokojów na świecie.

Kiedy spojrzymy na te wydarzenia w szerszym kontekście, warto dostrzec, jak poważnym zagrożeniem dla demokracji stało się wykorzystywanie instytucji państwowych do celów politycznych. W tym przypadku, armia stała się jednym z narzędzi w rękach prezydenta, który nie rozumiał wartości, które miały być dla Stanów Zjednoczonych fundamentem ich międzynarodowej potęgi. Armia, a w szczególności jej przywódcy, musieli stanąć przed decyzją, czy kontynuować współpracę z prezydentem, który zagrażał fundamentom amerykańskiej demokracji, czy też sprzeciwić się mu, narażając się na konsekwencje.

Takie rozważania są kluczowe, gdy myślimy o przyszłości amerykańskiej polityki i jej wpływie na resztę świata. Wojsko, a zwłaszcza jego przywódcy, muszą pamiętać, że ich rola nie ogranicza się tylko do wykonawców rozkazów, ale także do obrońców wartości konstytucyjnych i etycznych. W obliczu zagrożeń, które mogą wypływać z nieodpowiedzialnych decyzji politycznych, wojsko może stać się jedynym strażnikiem, który zdoła utrzymać równowagę w demokratycznym społeczeństwie.

Jak pandemia COVID-19 zmieniła podejście amerykańskiego rządu do kryzysu zdrowotnego

Pandemia COVID-19, która wybuchła na początku 2020 roku, stała się nie tylko globalnym kryzysem zdrowotnym, ale także sprawdzianem dla struktur władzy i zarządzania kryzysowego na całym świecie. W Stanach Zjednoczonych, w okresie początkowych dni epidemii, zarządzanie kryzysem zdrowotnym ujawniło liczne problemy w komunikacji, odpowiedzialności i podejmowaniu decyzji, które miały istotny wpływ na rozwój sytuacji.

Prezydent Donald Trump, który początkowo zbagatelizował zagrożenie związane z koronawirusem, poczuł presję, gdy liczba przypadków zakażeń w USA zaczęła szybko rosnąć. W lutym 2020 roku, w trakcie pierwszych spotkań z doradcami i zespołem zadaniowym, Trump publicznie minimalizował zagrożenie. Jego twierdzenie, że "każdy, kto chce przetestować się na koronawirusa, ma do tego dostęp", mimo że testy w rzeczywistości były wówczas bardzo ograniczone, pokazuje, jak daleko odbiegała rzeczywistość od oficjalnych zapewnień.

Z początku prezydent i jego administracja starali się zepchnąć odpowiedzialność na media i przeciwników politycznych, oskarżając ich o przesadne podkręcanie nastrojów wokół zagrożenia. Tego rodzaju retoryka była wspierana przez część konserwatywnej prasy, w tym programy Fox News, które, zamiast koncentrować się na faktach, często podważały powagę sytuacji. Niektórzy członkowie administracji, jak Mark Meadows, próbując zdystansować się od bezpośredniego zarządzania kryzysem, zaprzeczali skalę zagrożenia, zamiast podjąć zdecydowane kroki na rzecz ochrony obywateli.

Jednak z każdym dniem pandemia zaczynała zmieniać oblicze kraju. W miarę jak liczba zakażeń rosła, nieuniknione stało się wprowadzenie bardziej rygorystycznych środków, takich jak zakazy podróży, zamykanie granic i wprowadzanie ograniczeń w podróżach międzynarodowych. Decyzje te zostały podjęte przez administrację w odpowiedzi na narastający kryzys, ale ich skuteczność była w dużej mierze ograniczona przez brak przygotowania i spóźnione działania w zakresie testowania i ścisłego monitorowania rozprzestrzeniania się wirusa.

Równocześnie, kolejne wydarzenia ujawniały inne aspekty zarządzania kryzysem w Białym Domu. Osoby odpowiedzialne za zdrowie publiczne, takie jak doktor Anthony Fauci, stawały w obliczu rosnącego konfliktu z administracją, która nie zawsze respektowała ich ekspertyzy. Z kolei głosowanie w sprawie decyzji o użyciu leków, takich jak hydroksychlorochina, które Trump promował jako panaceum na COVID-19, stało się symbolem nieprofesjonalizmu i chaosu w podejmowaniu decyzji.

W pewnym momencie, administracja Trumpa stanęła przed wyborem – przeprowadzić kraj przez kryzys, opierając się na faktach i naukowych dowodach, czy podjąć ryzyko polityczne, by nie stracić poparcia wyborców. Efektem tego był nie tylko chaos informacyjny, ale także polityczna polaryzacja, w której decyzje prezydenta były traktowane jako akt polityczny, a nie krok w kierunku ratowania życia obywateli.

Nie sposób pominąć również roli mediów, które, choć często zarzucano im przesadne dramatyzowanie sytuacji, były jedynym źródłem informacji dla obywateli, gdy instytucje rządowe zawodziły w swoich zadaniach. W miarę jak liczba ofiar COVID-19 rosła, prezydent Trump, starając się zachować twarz i utrzymać zaufanie, stawiał na przekaz, że gospodarka musi działać, a nie na restrykcje, które – jak sam twierdził – mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc.

W trakcie rozwoju pandemii stało się jasne, że władze w Stanach Zjednoczonych nie były przygotowane na kryzys takiej skali. W obliczu rosnącej liczby ofiar i gwałtownego wzrostu zachorowań, odpowiedzialność za zarządzanie kryzysem spoczywała nie tylko na administracji, ale także na poziomie stanów, które musiały podejmować swoje własne decyzje. Ta rozbieżność w podejściu doprowadziła do chaosu, zwłaszcza gdy poszczególne stany wprowadzały różne restrykcje, w zależności od polityki lokalnych władz.

Ważne jest, aby zrozumieć, że pandemia COVID-19 nie tylko wystawiła na próbę zdolność zarządzania kryzysowego w USA, ale także ujawniła szereg systemowych problemów w strukturze rządowej. Brak odpowiedniej koordynacji, słaba komunikacja i niezdecydowanie w kwestiach zdrowia publicznego były czynnikami, które miały wpływ na skuteczność działań w początkowych dniach pandemii. Na końcu, kiedy wydawało się, że sytuacja wymyka się spod kontroli, prezydent Trump postanowił wprowadzić bardziej zdecydowane środki, ale straty były już na tyle duże, że nie udało się ich całkowicie odzyskać.

Jak Donald Trump traktował swoich doradców: Kultura kryzysu i chaosu w Białym Domu

McMaster stwierdził, że jednym z największych problemów, z którymi musiał się zmagać, był Ezra Cohen, dyrektor ds. wywiadu, który wcześniej pracował pod kierownictwem Michaela Flynna w Defense Intelligence Agency. McMaster oskarżył Cohena o przekazywanie wiosną wrażliwych informacji Devinowi Nunesowi, przewodniczącemu Komisji Wywiadu Izby Reprezentantów, który następnie fałszywie twierdził, że osoby związane z Trumpem zostały bezprawnie „odkryte” w wyniku wywiadowczych podsłuchów przeprowadzonych przez administrację Obamy. „On prowadził operację wywiadowczą w naszej organizacji, a potem przeciekał wszystko, co uznawał za szkodliwe” – powiedział McMaster o Cohenie. Pierwsza próba zwolnienia Cohena miała miejsce wiosną, ale została zablokowana przez nietypowy sojusz Steve’a Bannona i Jareda Kushnera, którzy nienawidzili się nawzajem, ale popierali Cohena. Walka o usunięcie Cohena trwała kilka miesięcy. Jednak największym zagrożeniem okazał się sam prezydent Trump.

Pomimo licznych ostrzeżeń, Trump nie rezygnował z rozmów telefonicznych na swoich niezabezpieczonych komórkach, nawet po tym, jak doradcy wyraźnie informowali go, że Rosja, Chiny i inne państwa mogą podsłuchiwać te rozmowy. „Po prostu rozmawia z tymi jebanymi szaleńcami przez cały weekend, a Chińczycy, Rosjanie i wszyscy inni słuchają” – mówił jeden z pracowników bezpieczeństwa narodowego. Nie było żadnych wątpliwości co do tego, że wywiad jest jednoznaczny. Jeden z republikańskich senatorów przypomniał sobie rozmowę z Trumpem, w której prezydent pytał go o proponowane ataki militarne w Syrii, mimo że senator błagał go, by nie rozmawiał na niezabezpieczonej linii, lecz po prostu posłuchał. Trump nie potrafił powstrzymać się od rozmów, które mogły narażać kraj na niebezpieczeństwo.

Mattis, w ramach prób złagodzenia sytuacji, starał się przejąć rolę „głosu rozsądku” w uszach Trumpa. Przemierzając trudny pierwszy zagraniczny szlak, gdzie Trump zraził sojuszników i wycofał USA z porozumienia paryskiego w sprawie klimatu, sekretarz obrony zaprosił Gary’ego Cohna do swojego biura w Pentagonie na obiad, by wspólnie opracować plan edukacyjny dla prezydenta. Plan zakładał, że podczas specjalnego spotkania w Sali „Tank”, symbolu amerykańskiego wojska, Trump mógłby zrozumieć, jak ważna jest współpraca z sojusznikami. „To była próba pokazania Trumpowi, czym są sojusze” – mówił Cohn o tym spotkaniu.

Jednak Bannon, który wcześniej miał własne plany, również przygotował prezydenta na konfrontację z wojskowymi doradcami. Rezultatem był brak porozumienia, a już pierwsze chwile spotkania w Pentagonie wskazywały na niemożność porozumienia. Mattis rozpoczął prezentację, która miała wyjaśnić Trumpowi, że „największym darem pokolenia, które przeżyło wojnę, jest międzynarodowy porządek oparty na zasadach”. Bannon, wykształcony w duchu odrzucenia „fetyszyzmu liberalnego porządku międzynarodowego”, przygotował Trumpa na atak. Prezentacja szybko przerodziła się w kolejny pokaz frustracji prezydenta wobec NATO i sojuszników. Zamiast przyjąć wykład, Trump rozpoczął długą tyradę na temat „przegranych”, którymi, według niego, byli wojskowi, zarzucając im porażki w Afganistanie.

W czasie tego spotkania Trump zarzucił wojskowym, że są niezdolni do wygrywania, a generałowie odpowiedzieli na te oskarżenia. W odpowiedzi na jego krytykę, przewodniczący sztabu Joe Dunford stwierdził, że jeśli prezydent zdecyduje o wycofaniu wojsk z Afganistanu, zrobi to, ale ostrzegł, że w razie ataku na USA nikt z obecnych nie będzie mógł powiedzieć, że nie przewidział tego zagrożenia. Spotkanie w „Tanku” zakończyło się niepowodzeniem. Zostało określone przez Cohana jako „najgorszy moment”, choć okazało się tylko jednym z wielu, które pogłębiły dystans i brak zaufania między Trumpem a jego doradcami.

Następne spotkania z prezydentem, w tym dotyczące Afganistanu, były jeszcze gorsze. Każdy z doradców miał swój próg wytrzymałości wobec Trumpa. Sekretarz stanu Rex Tillerson, który był inżynierem i przyzwyczajony do sztywnych hierarchii, odczuwał coraz większy gniew na bezmyślność prezydenta, który ignorował rzeczywistość i nie chciał zrozumieć złożoności międzynarodowych spraw. Jego rozczarowanie w końcu wybuchło publicznie, a jego małe kręgi doradcze w Departamencie Stanu, nazwane „God Pod”, wypracowały własne plany i strategie reagowania na sytuację.

To, co stanowiło zasadniczy problem w relacjach prezydenta z jego doradcami, to nie tylko niezdolność Trumpa do zrozumienia globalnych mechanizmów, ale również jego wyjątkowa ignorancja wobec rad, które były mu przekazywane. W sytuacjach, które wymagały decyzji opartych na wiedzy, doświadczeniu i współpracy międzynarodowej, prezydent nie potrafił dostrzec zagrożeń ani wykorzystać kompetencji swoich doradców. Ta wyjątkowa niemożność słuchania i rozumienia, a także ignorowanie ostrzeżeń ze strony ekspertów, stanowiła istotę chaosu, który towarzyszył jego prezydenturze.

Jak Donald Trump podejmował decyzje i zmiany personalne w Białym Domu: przypadek Rexa Tillersona

Decyzje prezydenta Donalda Trumpa, szczególnie te dotyczące kluczowych zmian w jego administracji, często były nieprzewidywalne i impulsywne. Jego sposób rządzenia, polegający na przywiązywaniu wielkiej wagi do własnego autorytetu oraz dążeniu do „perfekcji”, bywał przyczyną chaosu wśród jego najbliższych doradców i współpracowników. Jeden z bardziej kontrowersyjnych momentów to zwolnienie sekretarza stanu Rexa Tillersona, które miało miejsce w 2018 roku, kiedy to prezydent ogłosił decyzję o jego odwołaniu za pomocą Twittera.

Zarówno w kontekście wewnętrznych napięć w Białym Domu, jak i polityki zagranicznej, Tillerson nie potrafił dostosować się do stylu rządzenia Trumpa. Jego kadencja na stanowisku sekretarza stanu została poddana licznym krytykom ze strony prezydenta, który często podważał jego decyzje. Z jednej strony Tillerson, były dyrektor ExxonMobil, miał być ekspertem w sprawach międzynarodowych, z drugiej strony nie rozumiał ani osobistych preferencji Trumpa, ani jego złożonych poglądów na politykę zagraniczną. Często stawał w opozycji do decyzji prezydenta, co prowadziło do publicznych napięć.

W jednym z najbardziej znamiennych przypadków, Trump zgodził się na spotkanie z przywódcą Korei Północnej, Kim Jong-unem, mimo obaw ekspertów w administracji, w tym samego Tillersona. Przedstawiciele Departamentu Stanu byli zaniepokojeni tym, że prezydent bez konsultacji z nimi postanowił zaakceptować propozycję Korei Północnej. Tillerson w tej sprawie nie popierał decyzji Trumpa, uznając ją za zbyt pochopną, szczególnie w kontekście braku jakichkolwiek obietnic ze strony Pjongjangu. Dla Trumpa jednak, spotkanie z Kimem stanowiło szansę na osobiste osiągnięcie historycznego sukcesu, którego pragnął, nie licząc się z tradycyjnymi metodami dyplomatycznymi.

Zwolnienie Tillersona stało się tylko jednym z wielu przykładów zmian, które miały miejsce w administracji Trumpa. Jego kadencja była charakteryzowana przez liczne odejścia i rotację na wysokich stanowiskach. Zatrudniając nowych ludzi, Trump często decydował się na ich zwolnienie w sposób dramatyczny i publiczny, nie pozostawiając żadnej przestrzeni na negocjacje czy wytłumaczenia. W przypadku Tillersona, prezydent ogłosił jego odwołanie w tweecie, bez uprzedzenia go osobiście. Ten brak szacunku, jakim Trump obdarzał swoich współpracowników, stanowił jeden z najbardziej kontrowersyjnych aspektów jego sposobu sprawowania władzy.

Warto zwrócić uwagę na to, że decyzje Trumpa nie były tylko kwestią zmiany na stanowiskach, ale również wyrazem jego osobistej dominacji nad administracją. Z czasem coraz bardziej zyskiwał przekonanie, że „wiedział lepiej” niż jego doradcy. To poczucie absolutnej kontroli nad narracją i działaniami administracji stało się jednym z fundamentów jego polityki. Każda zmiana, zwłaszcza ta na stanowisku sekretarza stanu, nie była tylko wynikiem zmiany poglądów czy politycznych przemyśleń, ale również sposobem na podkreślenie swojej mocy i wpływów.

Trump i Tillerson to dwie postacie, które w sposób skrajn