„Ale nie wiedziałem tego, dopóki cię nie zobaczyłem” – powiedziałem. „Ale ty jesteś drzewem. Musisz być taka stara” – odpowiedziała, a jej liście zaczęły szelestem śpiewać jak muzyka. „Nie. Mam tylko piętnaście pierścieni” – odpowiedziałem. „Piętnaście?!” Ponownie jej śmiech, pełen radości. „Więc żyłeś dwa razy dłużej niż ja. Jak mogłeś mnie szukać, zanim się urodziłam?” Moja krew zabiła szybciej, poczułem się lekko oszołomiony. „Chyba wierzyłem w ciebie, zanim cię zobaczyłem” – odpowiedziałem.

Jej liście na chwilę zastygnęły, a ona odpowiedziała w dziwnie stonowanym tonie: „Czy drzewa widzą przyszłość?” „Nie. Ale marzymy. Mamy czas na myślenie, a jest tak mało rzeczy na świecie, o których warto myśleć. Dlatego myślę o rzeczach, które nie istnieją.” „To są marzenia?” – zapytała. „Marzenia na jawie. Myślę o rzeczach, które chciałbym, żeby istniały – ludziach pełnych światła i radości, jak ty.” Zatrzymałem się, nieco zażenowany, ale ona nie wydawała się urażona. Zamiast tego podniosła liście ku słońcu i zaczęła obracać się przed moimi oczami, jakby się przyglądała.

„Czy jestem tak piękna, jak marzyłeś?” – zapytała. „Jeszcze piękniejsza. Nigdy nie wyobrażałem sobie, jak lekko i pewnie się poruszasz. Zachwycasz mnie.” Znów jej śmiech rozbrzmiał w moich najwyższych gałęziach jak lekki deszcz. „Jesteś głupi” – powiedziała. „Czy wszystkie drzewa są takie jak ty? Nie, niemożliwe, drzewa, które widziałam, nawet nie rozmawiałyby ze mną.” „Moja rodzina uważa mnie za nieodpowiedzialnego” – przyznałem. „Widać, że się ze mną zgadzasz.” „Nie!” – odpowiedziała stanowczo, zatrzymując się przed moim pniem. Jej korzenie delikatnie zatopiły się w ziemi. „Myślę, że jesteś wspaniały. Umieć myśleć o rzeczach, których nigdy się nie widziało! Jakie fascynujące muszą być twoje rozmowy z rodziną!”

„Niestety, nie. Nikt z innych nigdy nie rozmawia ze mną o marzeniach. Mówią mi, żebym myślał tylko o tym, co realne – jeśli nie teraz, to w przeszłości” – westchnąłem, wspominając jak surowi byli moi starsi. „Ciągle mówią o rzeczach z przeszłości. To ich marzenia, ale nie moje.” „To znaczy, że twoje marzenia są bardziej realne niż ich” – zauważyła z zabawą. „Marzyłeś o mnie, a oto jestem.” „Tak, oto jesteś.” – radość wypełniła moje serce, bo wreszcie ją znalazłem, wreszcie byliśmy razem. Wiatr na otwartym polu poruszał moje liście, a ziemia u moich korzeni zaczęła się poruszać. Nie, to nie ziemia się ruszała: Virra wydłużyła swój korzeń, by dotknąć mojego. Jej dotyk był jak delikatne pieszczoty. Ostrożnie wysunąłem swój korzeń w jej stronę, lecz nagle mocno szarpnęła. Cofnąłem się, bardziej zdziwiony niż zraniony, a jej korzeń wyślizgnął się z mojego. Cofnęła się szybko, a jej śmiech był jak szum wody.

„Jesteś taki silny! Nigdy wcześniej nie dotykałam drzewa, ale powinnam była wiedzieć, że będziesz taki silny!” Moje serce zadrżało w obliczu jej radości. „Czy teraz się ze mnie śmiejesz?” – zapytałem, zdezorientowany jej nagłą zmianą nastroju. „O nie! Jesteś taki wielki w porównaniu do mnie, nie ośmieliłabym się! I tak jesteś cudowny i mądry, na pewno delikatny, po tym, jak patrzę, jak stąpasz – tak spokojnie i z godnością. Jak mogłabym cię wyśmiewać?” Zatrzymała się, stojąc przed moim pniem, jakby traktowała mnie jak starszego członka swojej rodziny. Poczułem się dziwnie niekomfortowo.

„Jestem po prostu drzewem” – powiedziałem. „Jestem dumny ze swojej rodziny, ale widzę w tobie rzeczy, które są nowe dla mnie. Moja rodzina pochodzi od ludzi, którzy stali się drzewami, ale twoja również musiała mieć podobną historię, choć może inny rodzaj ludzi wybrał, by stać się drzewami lub krzewami… ale nasze dziedzictwo jest wspólne.” Zatrzymałem się na chwilę, próbując powstrzymać dumę, ale wspomnienie, jak skarciłem dzisiaj krzew, powróciło. „Proszę, nie kusi mnie pochwałami” – dodałem, zastanawiając się, czy w ogóle takie powściąganie emocji jest odpowiednie.

Moje myśli przerwało kolejne szarpnięcie korzeni. Virra ponownie przesunęła się pod ziemią, by złapać jeden z moich korzeni i szarpnąć go. Zniknęła lekko i znów zaczęła tańczyć wokół mnie, a jej śmiech przypominał cichą rzekę. „Jesteś taki poważny” – zawołała. „Nie wiesz, że nie można być poważnym w towarzystwie krzewów?”

„Masz imię?” – zapytała. Moje korzenie poczuły głazy pod ziemią, ale odpowiedziałem cicho: „Wesk.” „Nazywasz się Wesk? To nie bądź taki ponury, Wesk. Nie jesteś w lesie, jesteś w świetle słonecznym! Ciesz się ze mną – proszę!” Jej głos miał taki ton, że musiałem odpowiedzieć, choć byłem pełen niepewności. „Co mam zrobić?”

„Baw się ze mną!” – zawołała, zaczynając tańczyć wokół mnie. Jej korzenie ledwie dotykały ziemi. Patrzyłem na nią z podziwem: tak poruszali się ludzie, gdy słońce było jeszcze młode. „Co mam zrobić?” – zapytałem. „Myślisz, że możesz mnie złapać?” – zapytała. „Nie, nigdy cię nie złapię.” Przypomniałem sobie wczorajszego młodego krzewu. „A nawet gdybym cię złapał, nie mogłbym cię zatrzymać.”

Stała teraz częściowo w moim cieniu. „Jesteś taki sprytny, Wesk. Wiesz tak dużo. Chcesz mnie oszukać? Wiem, że drzewa mają takie głębokie myśli, że mogłyby przeniknąć skały.” „Niezbyt” – odpowiedziałem, ale wziąłem jej sugestię do serca i zaczynając powoli obniżać gałęzie, czekałem na jej ruch.

„To tylko zabawa” – powiedziała, znowu z uśmiechem. „Na pewno drzewa też się bawią.” „Nie, nigdy. Zawsze uczono mnie, że trzeba być poważnym w każdej sprawie.” Moje gałęzie leżały teraz na ziemi. „Zatem mogę cię nauczyć zabawy!” – zawołała i nagle zwinnie przebiegła w moim cieniu, ledwie dotykając ziemi. Wydawało mi się, że porusza się jak wiatry, gdyby były w stanie tańczyć.

„Zatem masz rację” – powiedziałem po chwili. „Marzenia nie mogą być tylko o tym, co było i co będzie. Czasami, by zrozumieć coś więcej, trzeba pozwolić sobie na zabawę.”

Jakie tajemnice skrywają butelki tlenowe?

Pewnego dnia na zamarzniętych pustkowiach pojawiły się tajemnicze istoty, które używały technologii, zdumiewającej w swojej prostocie. Ich pojazdy, napędzane solą, poruszały się po lodzie, a sól była wykorzystywana nie tylko do smaku, ale i do napędu. Właściwie, samo podejście do inżynierii tych stworzeń, nazwanych przez niektórych "Icekimoes", stanowiło połączenie geniuszu i szaleństwa. Te istoty, rozprzestrzeniając się po północnych obszarach, gdzie ich obecność zniknęła tak nagle, jak się pojawiła, pozostawiły po sobie jedynie niepozorne stosy soli, świadczące o ich istnieniu. Dzisiaj nazywa się to czasami "legandą o zaginionych cywilizacjach", ale pytanie, które nas dręczy, brzmi: czy to na pewno tylko legenda?

Początkowo wydawało się, że wszystko, co po nich pozostało, to nieco dziwaczne stosy soli, rozrzucone po ziemi, jednak z biegiem lat niektóre teorie zaczęły się zmieniać. Istnieją przekazy, które mówią o dalszej migracji obcych istot, którzy przyszli z południa, tym razem posługując się jeszcze bardziej dziwaczną technologią. Nazywano ich "Sarsons" i podobno poruszali się na poduszkowcach, napędzanych octem. Ich pojazdy nie wymagały tradycyjnego paliwa; zamiast tego, to naturalny proces chemiczny, w którym kwas octowy, reagując z wapieniem, umożliwiał im unoszenie się na poduszkach powietrznych.

Wydawało się, że byli to władcy regionu, który teraz nazywamy Wyspą Brytyjską, chociaż ich obecność na tym terenie była dość krótkotrwała. Pamięć o nich przetrwała w miejscowych legendach, chociaż w końcu zaczęli wycofywać się przed nadchodzącą erą lodową. Dla ich technologii, niezdolnej do poradzenia sobie z mrozem, nastanie zimnej epoki było decydującym ciosem. Uciekli na południe, a ich poduszkowce oraz zapasy octu zniknęły na zawsze z krajobrazu. Jednak niektóre ich pomysły, mimo że dziś brzmią jak czysta fikcja, stały się fundamentem dalszego rozwoju technologii w naszych czasach.

Po ich wycofaniu, Ziemia znalazła się w stanie zimowej stagnacji, kiedy lód pokrywał ogromne obszary. W czasie, gdy inne formy życia zmagania się z chłodem, istniało jedno miejsce, które stało się azylem dla wczesnych ludzi. Bermondsey Triangle, jak później nazwano ten rejon, okazał się być swoistym skarbem. W tym terenie, w którym zamarznięte ryby i frytki zostały przetrwałe w wiecznym lodzie, ludzie znaleźli swoje miejsce do życia. Z biegiem czasu, to nie tylko dostarczało im pożywienia, ale także stało się fundamentem ich religijnych tradycji, które żyły do dzisiaj w postaci dziwnych rytuałów. Zgodnie z przekazami, wielki symbol w tej okolicy to "ryba z frytkami", która w wielu współczesnych uroczystościach pojawia się w formie nieco absurdalnej, ale prawdziwej tradycji.

Ale to nie tylko kontekst kulturowy czy historyczny jest tutaj istotny. Wyjątkowość tej historii polega na tym, że z jednej strony mamy tutaj do czynienia z fascynującymi, niemal surrealistycznymi elementami, które prowadzą nas w kierunku nowych odkryć. To, co pozostaje, to pytanie, czy wszystko, co pozostało po tych dawnych cywilizacjach, to tylko zlepek mitów i wyobrażeń, czy może niektóre z tych technologii mogą być tylko krokiem do zrozumienia naszej własnej przyszłości.

Wielu badaczy, szukając sensu w tej historii, dostrzega w niej nie tylko fascynujące spekulacje, ale również próbę uchwycenia esencji ludzkiej kondycji. Jakie znaczenie mają te pradawne technologie w kontekście naszych własnych prób odkrywania nowych form energii, jak biotechnologia czy odnawialne źródła energii? I choć te opowieści mogą wydawać się absurdalne, każda z nich, w kontekście dalszych badań, może dawać wskazówki na temat tego, co nas czeka.

Pamiętać warto, że choć postrzegamy te historie jako część świata fikcji, ich wpływ na naszą wyobraźnię jest ogromny. Właśnie to, co pozornie jest fantastyczne, może wskazywać kierunki przyszłych technologicznych przełomów. Pośród tych zaginionych cywilizacji kryje się pytanie, które nie zostało jeszcze odpowiedziane: co jeśli technologia, którą uważamy za obcą, wcale nie jest aż tak odległa od tego, co stworzyliśmy sami?

Czy rakieta może osiągnąć Księżyc, a my – wciąż mamy czas?

Stałem tam w wilgotnej ciemności, czekając. James odpalił ogniskową rakietę i odskoczył w tył, rzucając zaciętym wzrokiem w stronę nieco nieszczelnego, lekkiego obłoku unoszącego się tylko dwa tysiące stóp nad ziemią. To było nieuniknione – rakieta zniknęła z pola widzenia, zanim naprawdę zdążyła się rozpędzić. Wszyscy staliśmy w ciszy, śledząc jej krótkotrwały żywot. Iskierka z trzaskiem wypaliła się w butelce mleka, płonąc przez zaledwie trzy minuty, zanim zgasła. James, z pewnym rozczarowaniem, patrzył na to, co zrodziło się z jego starań.

Po chwili, gdy zapłonęły kolejne rakiety, te wzbijały się w górę na kilka stóp, by zaraz wykonać spektakularny manewr – przewróciły się i zaczęły turlować po ziemi, jakby były zupełnie nieprzystosowane do swojego zadania. Lądowały, niecelnie, w sąsiednim ogrodzie. James stał, wstrząśnięty, milcząc. Był zrozpaczony, a jego zaufanie do rakiet już dawno się rozpadło. Żadnych słów pocieszenia nie było – tylko śmiech.

„Zajmijmy się czymś innym,” zaproponował Walter, choć nie do końca chciał opuścić eksperyment. Czuło się, że w atmosferze pojawiła się dziwna lekkość – chociaż temat eksplozji pozostawał ciężki, w powietrzu unosiła się delikatna ironia. Kiedy zacząłem opowiadać o moich tajemniczych „Atomowych Zderzaczkach” i „Małych Demonach”, zauważyłem, jak twarz Waltera staje się coraz bardziej blada. Zaczynał wątpić. Nagle zaproponował, by przenieść się do domu swojego ojca, na bezpieczniejsze miejsce, gdzie mogliśmy kontynuować naszą zabawę z większym zapasem przestrzeni.

Przeszliśmy w deszczu do domu Waltera, który z jakąś dziwną radością poprowadził nas na tył budynku, kładąc nam surowy zakaz hałasowania. Zgodziliśmy się. W chwili, gdy weszliśmy na teren ogrodu, ich rodzice wyglądali przez okna, a ich twarze zdradzały wyraźne zaniepokojenie – ale tylko przez chwilę, zanim Madeleine i moja żona Sadie przeszły przez ich wzrok.

Czas mijał. Wybuchy rakiet stawały się coraz bardziej spektakularne, a nasza rozbawiona ekipa zapominała o wszystkim dookoła. Nawet jeśli rakiety nie były perfekcyjnie zaplanowane, powstał pewien rytuał, który był częścią tej zakłóconej magii – każda eksplozja była jak zaklinanie ciemności, jakbyśmy starali się oszukać przeznaczenie. Z niepokojem śledziliśmy ich trajektorie, ale z większym rozbawieniem, bo – jak się okazało – wszystko leciało w jednym kierunku. Znowu na ten sam dom.

Nie sposób było przeoczyć, że coś się zaczyna dziać. Zanim rozbiliśmy w pył nasze nadzieje na spektakularny pokaz, wzbiliśmy w powietrze rakietę Johna – „Wikinga”. Była piękna, z drewnianymi skrzydłami i pomalowana na czarno-biało. Wzbiła się majestatycznie, wysoko w niebo, choć na pewnej wysokości skrzydło zaczęło wchodzić w niekontrolowany taniec. Była to już klasyka – skórzaste loty pełne iluzji i wznoszące się ślady dymu, które zawiodły nas ku tej samej nieszczęsnej posiadłości.

Nagle rozbłysło coś potężniejszego. Wciągnęliśmy nasze strachy i żarty do wnętrza umysłów, gdy Walter, który zaczynał się odnajdywać, zaproponował eksperyment z jeszcze bardziej wybuchową rakietą. Oparłem się na teorii, że źle wyprodukowane „Atomowe Zderzaczki” miały swoje specyficzne przypadki, w których z powodu fabrycznych błędów niektóre z nich były „nieśmiertelne” w swojej mocy wybuchowej.

Z czasem doszło do tego, że „Atomic Crasher”, zapakowany na rakiecie, strzelił z kosmiczną prędkością. Rozbił się o ten sam dom, kiedy już nie było żadnej nadziei na to, że uda się uniknąć tragedii. Ekspozja była olbrzymia – a wraz z nią okazało się, że „próba wylądowania na Księżycu” przerodziła się w coś, co przypominało atak wojenny. Trzęsła się ziemia, nie tylko od wstrząsu, ale też od śmiechu.

Zanim dotarliśmy do końca tego makabrycznego widowiska, zrozumieliśmy coś, co nie było do końca oczywiste: mamy w sobie pewną nieodpartą skłonność do eksperymentowania. Granice naszej wyobraźni zdają się przeczyć jakiejkolwiek logice, a nawet kiedy rakiety nie lecą tak, jak powinny, stawiamy je na piedestale jako ideały – idealistyczne, choć pełne katastrof.

I choć nasze „kosmiczne misje” nigdy nie zbliżyły się do Księżyca, zdawaliśmy sobie sprawę, że każda z tych malutkich porażek wprowadzała nas o krok dalej w zrozumieniu nie tylko fizyki, ale i naszej nieposkromionej potrzeby przekraczania granic, które wyznacza rzeczywistość. I może to właśnie, choć nieco chaotyczne, jest tym, co najbardziej definiuje nasze ambicje.