6 stycznia 2021 roku, tuż przed oficjalnym zakończeniem procesu zatwierdzania wyników wyborów prezydenckich w Kongresie, Donald Trump wygłosił przemówienie, które stało się punktem zapalnym dla późniejszych wydarzeń. Choć wszyscy wiedzieli, że wkrótce wybór Joe Bidena na prezydenta zostanie formalnie zatwierdzony przez Kongres, Trump nie mógł pogodzić się z przegraną. Jego mowa, pełna oskarżeń i manipulacji, miała na celu nie tylko podważyć wynik wyborów, ale i wezwać swoich zwolenników do działania.

Podczas swojego przemówienia, Trump jasno zakomunikował swoje oczekiwanie wobec wiceprezydenta Mike’a Pence’a: „Zrób to, co należy”, mówiąc o konieczności odrzucenia wyników wyborów. Choć Pence wielokrotnie powtarzał, że jego rola w zatwierdzeniu wyników jest zgodna z Konstytucją, Trump nie potrafił zaakceptować porażki. W swojej alternatywnej rzeczywistości, w której nie uznawał wyniku wyborów, Trump przekonywał swoich zwolenników, że wybory były „najbardziej skorumpowane w historii świata” i pełne fałszerstw, takich jak głosowanie nielegalnych migrantów, osób przebywających w więzieniach czy martwych ludzi.

„Bullshit! Bullshit! Bullshit!” – wołali jego zwolennicy, podsyceni emocjami przez te bezpodstawne oskarżenia. Trump wezwał do walki, podkreślając, że nie można odzyskać kraju przy pomocy słabości. „Musicie pokazać siłę, musicie być silni” – mówił, nawołując do determinacji. Choć w jednym momencie zasugerował, że osobiście pójdzie z protestującymi pod Capitol, jego słowa były jedynie pustym frazesem. W rzeczywistości nie miał żadnego zamiaru brać udziału w marszu – to była tylko kolejna jego teatralna zagrywka.

Jego przemówienie miało na celu wywołanie chaosu, a reakcje tłumu – nawoływanie do szturmu na Capitol – były tego najlepszym dowodem. Mimo że w samym przemówieniu Trump użył słowa „spokojnie” w odniesieniu do protestujących, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Wezwany przez niego tłum, pełen nienawiści i rozgoryczenia, nie zamierzał poprzestać na manifestacji. Wkrótce potem doszło do brutalnego ataku na siedzibę Kongresu, w wyniku którego zarówno Pence, jak i Mitch McConnell musieli zostać ewakuowani z budynku.

Podczas gdy Trump wrócił do Białego Domu, pozostawiając za sobą zniszczenia, które spowodował jego apel o „walkę”, Pence był już na miejscu, gotowy, by pełnić swoją rolę zgodnie z konstytucją. Mimo nacisków i gróźb nie ugiął się i przystąpił do zatwierdzenia wyników wyborów. Jego postawa, choć poddana próbie w kontekście ekstremalnego nacisku, pozostaje jednym z kluczowych momentów tego dnia, który ostatecznie przywrócił porządek w procesie demokratycznym.

Działania Trumpa i jego postawa wobec wyniku wyborów stanowią klasyczny przykład autokratycznych tendencji, które mogą zagrażać fundamentom demokracji. Twierdzenie, że w przypadku "wpadki" można zignorować zasady i pójść inną drogą, podważa wiarę w praworządność i zasady konstytucyjne. Tego rodzaju retoryka, której celem jest tworzenie alternatywnych narracji, w których nie ma miejsca na fakty, może prowadzić do zamieszania i podziałów społecznych, które niełatwo jest naprawić.

Warto zauważyć, że Trump nie był jedynym odpowiedzialnym za eskalację wydarzeń. Choć jego słowa wywołały bezpośrednią reakcję w postaci ataku na Capitol, część polityków i przedstawicieli Partii Republikańskiej, którzy podjęli próbę podważenia wyników wyborów, również ponosi odpowiedzialność za to, co miało miejsce 6 stycznia. Był to moment, który ujawnił wewnętrzne napięcia w amerykańskiej polityce i stał się symbolem rozdarcia w społeczeństwie.

Patrząc na tę sytuację z perspektywy czasu, należy pamiętać, że kluczowym elementem demokracji jest poszanowanie wyników wyborów i przestrzeganie zasad ustrojowych. Każde podważanie tych podstaw w imię partykularnych interesów prowadzi do destabilizacji, a w końcu może doprowadzić do erozji samego systemu demokratycznego. Tego rodzaju postawy, choć mogą wydawać się atrakcyjne dla niektórych, niosą ze sobą poważne konsekwencje, które odbijają się na całym kraju.

Czy Trump naprawdę przegrał? Anatomia procesu, który nie zakończył niczego

Joe Neguse, trzydziestosześciolatek, czarnoskóry demokrata z Kolorado i pierwszy Amerykanin pochodzenia erytrejskiego wybrany do Kongresu, postawił sobie za cel coś, co wydawało się niemożliwe: przekonać Mitcha McConnella. Polityk zupełnie innego świata, biały, konserwatywny senator z Południa, zbliżający się do swoich siedemdziesiątych dziewiątych urodzin i potomny właścicieli niewolników, wydawał się nieosiągalny. A jednak Neguse wierzył, że istnieje furtka. W środku nocy, o drugiej, natrafił w internecie na przemówienie McConnella sprzed lat, w którym ten potępiał apartheid w RPA. Dowiedział się też, że w 1986 roku McConnell głosował za odrzuceniem weta Ronalda Reagana wobec sankcji przeciwko RPA. Dla Neguse'a był to znak – senator potrafił w przeszłości postawić się swojej własnej partii.

Pomimo że McConnell przed rozpoczęciem końcowych wystąpień ogłosił, że będzie głosował za uniewinnieniem Trumpa – nie z powodu jego niewinności, lecz dlatego, że według niego Senat nie powinien sądzić prezydenta po zakończeniu kadencji – Neguse kontynuował swoje wystąpienie. Przemawiał bezpośrednio do McConnella, odwołując się do senatora Johna Shermana Coopera, mentora McConnella, oraz Henry’ego Claya, legendarnego senatora z Kentucky. Wspomniał też, że tylko dwóch senatorów głosowało przeciwko sankcjom wobec apartheidu – nie wymieniając McConnella z nazwiska, ale nie pozostawiając wątpliwości. McConnell dostrzegł ten sygnał. "Odrobił pracę domową", powiedział później swoim doradcom. Ale nawet najbardziej osobisty apel nie był w stanie go przekonać.

13 lutego, dwadzieścia cztery dni po opuszczeniu Białego Domu przez Trumpa, odbyło się głosowanie. Richard Burr, republikanin z Karoliny Północnej, który wcześniej był przeciwny procesowi, teraz powiedział: „Winny”. Chwilę później Bill Cassidy, Susan Collins, Lisa Murkowski, Mitt Romney, Ben Sasse i Pat Toomey – wszyscy republikanie – również zagłosowali za skazaniem. W sumie siedmiu senatorów republikańskich opowiedziało się przeciwko własnemu prezydentowi. To było rekordowe głosowanie. Trump został jednak ponownie uniewinniony – ale tym razem w głosowaniu dwupartyjnym.

Dla menedżerów procesu impeachmentu nie było to pocieszeniem. Jamie Raskin, poruszony, powiedział współpracownikom: „Zawiodłem was”. Nie był w stanie powstrzymać łez. W tej samej chwili, gdy emocje jeszcze nie opadły, uwagę ich przykuł telewizor. Mitch McConnell przemawiał na senackiej mównicy.

To, co powiedział, zszokowało wszystkich. W sposób jednoznaczny obciążył Trumpa odpowiedzialnością za wydarzenia 6 stycznia. Nazwał go „praktycznie i moralnie odpowiedzialnym” za szturm na Kapitol. Opisał, jak jego nieodpowiedzialna retoryka, teorie spiskowe i fałszywe narracje bezpośrednio doprowadziły do zamieszek. A mimo to, wyjaśniał, nie mógł poprzeć skazania – ponieważ Trump był już byłym prezydentem, a konstytucja według niego nie dopuszczała takiego procesu po zakończeniu kadencji. Ale dodał jeszcze coś: Trump nadal może ponieść odpowiedzialność – już nie jako prezydent, lecz jako obywatel. „Nie uszedł z tym na sucho. Jeszcze nie.”

Niektórzy demokraci rozważali, czy potraktować przemówienie McConnella jako moralne zwycięstwo, czy jako tchórzliwą ucieczkę za zasłoną technikaliów. „Czyli mówi, że Trump jest winny, ale puszcza go wolno z powodu rzekomej formalności?”, zauważył Raskin. „Profil odwagi,” rzucił sarkastycznie Eric Swalwell. „Profil polityka,” odpowiedział Raskin.

Słowa McConnella poruszyły republikańskie kręgi. Część odebrała je jako wreszcie wypowiedzianą prawdę. Inni obawiali się wojny domowej w partii. Sean Hannity zadzwonił do Lindsey'ego Grahama jeszcze w trakcie przemówienia: „Oglądasz Mitcha?”. „Nie. Idę do domu.” „W skali od jednego do dziesięciu – to jest sto.”

Trump, raz jeszcze, uniknął odpowiedzialności. Nie czekał nawet na oficjalne ogłoszenie werdyktu – minutę przed jego odczytaniem opublikował oświadczenie, ogłaszając się zwycięzcą i nazywając cały proces „kolejną fazą największego polowania na czarownice w historii naszego kraju”.

Ale tym razem coś się zmieniło. Trump nie był już prezydentem. Był wygnanym, dwukrotnie impeachmentowanym politykiem, który przegrał wybory – a więcej senatorów z jego własnej partii zagłosowało za jego skazaniem niż kiedykolwiek wcześniej w historii. Nawet ci, którzy głosowali za uniewinnieniem, nie bronili jego czynów. Opuścił Waszyngton, pozbawiony Twittera, pozbawiony sceny, otoczony nie podziwem, lecz cieniem porażki.

A jednak jego wpływ trwał nadal. Kevin McCarthy, który jeszcze chwilę wcześniej obwiniał Trumpa za atak na Kapitol, już przyjechał do Mar-a-Lago na spotkanie, pozując do wspólnego uśmiechniętego zdjęcia. Wkrótce oświadczył, że to absurd, by twierdzić, iż Trump cokolwiek sprowokował. Inni poszli tą samą drogą – od potępie

Jak Mattis starał się ograniczać prezydenturalną władzę Trumpa?

James Mattis, sekretarz obrony w administracji Trumpa, stanął przed wyjątkowo trudnym zadaniem: musiał zarządzać amerykańskimi siłami zbrojnymi w kontekście prezydenta, którego wizje geopolityczne, militarne i strategiczne często wydawały się pełne sprzeczności i nieporozumień. Od samego początku było jasne, że Mattis nie zamierzał pełnić roli bezwzględnego wykonawcy poleceń prezydenta, a raczej miał zamiar działać jako moralny strażnik, który będzie powstrzymywał Trumpa, gdy jego decyzje zagrażają fundamentalnym interesom USA lub stanowią zagrożenie dla międzynarodowych sojuszy.

Mattis, znany z nieprzejednanego podejścia do strategii wojennej, nie był typem wojskowego, jakiego Trump wydawał się oczekiwać. Prezentowany przez Trumpa obraz generałów – twardych, bezwzględnych liderów, którzy wykorzystywali siłę bez zastanowienia – kompletnie rozmijał się z rzeczywistością. Mattis był człowiekiem głęboko refleksyjnym, intelektualistą, którego motto „najważniejsze sześć cali na polu walki to te między uszami” idealnie odzwierciedlało jego podejście do wojskowości.

Mattis nigdy nie należał do obozu tych, którzy czerpali przyjemność z militarnej agresji. Jego odrzucenie bardziej impulsowego podejścia do rozwiązywania kryzysów wciąż było widoczne, kiedy publicznie sprzeciwiał się niektórym decyzjom Trumpa, jak wycofanie się z Porozumienia Paryskiego czy zagrożenie dla sojuszy NATO. Słynna wypowiedź Mattisa podczas spotkania obrony w Singapurze, kiedy powiedział: „Proszę być cierpliwymi z nami”, była jasnym sygnałem, że Stany Zjednoczone, pod jego przewodnictwem, nie będą działały w sposób impulsywny, jak sugerował to Trump.

Również w kwestii Iranu Mattis miał stanowcze, a zarazem zrównoważone podejście, które wynikało z doświadczeń wojennych w Iraku, gdzie armia amerykańska zmagała się z dewastującą kampanią wybuchowych ładunków, za którą stały siły wspierane przez Teheran. Choć Trump liczył na bardziej jednostronne i zdecydowane podejście, Mattis rozumiał, że bezpieczeństwo narodowe USA nie może opierać się na polaryzujących i jednostronnych działaniach.

Jego relacje z innymi najwyższymi rangą wojskowymi, jak Joe Dunford, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, były także oparte na wieloletniej współpracy w trakcie wojen w Iraku i Afganistanie. Dunford i Kelly, obaj byli generałami, którzy doskonale rozumieli wartość współpracy wojskowej oraz politycznego realizmu, jakim charakteryzował się Mattis. Ta sieć powiązań, powstała na polach bitew, była dla Trumpa nieznana i stanowiła największy błąd w ocenie jego współpracowników.

W przeciwieństwie do tego, co sugerował Trump, Mattis nie był liderem, który przejawiał „krwiożerczość” czy pragnienie dominacji. Po swoim powrocie do cywila, Mattis wciąż pozostawał wojskowym myślicielem, który wyraźnie oddzielał ideologię od działań militarnych. W trakcie swojej kadencji na stanowisku sekretarza obrony podkreślał, że za każdym działaniem powinna stać konkretna strategia i moralność, w co często nie wpisywały się decyzje prezydenta.

Mimo że Mattis był bezpośrednim przedstawicielem władzy wykonawczej w USA, jego wizja roli, jaką miał pełnić, była raczej ograniczaniem niekontrolowanego nadmiaru władzy prezydenta, niż biernym wykonywaniem jego rozkazów. Jednym z kluczowych punktów, które definiowały jego postawę, była obrona tradycyjnych sojuszy międzynarodowych. Z jego punktu widzenia, świat, w którym Stany Zjednoczone odwracają się od swoich sojuszników, nie mógłby przetrwać długo. Na każdym kroku starał się przypominać prezydentowi o konieczności utrzymywania międzynarodowej współpracy, nie tylko z krajami NATO, ale także z partnerami w Azji czy na Bliskim Wschodzie.

Mattis, podobnie jak wielu wojskowych, miał wyraźną świadomość, że użycie siły, jeśli nie jest oparte na solidnym fundamencie politycznym i dyplomatycznym, prowadzi do długotrwałych i kosztownych konsekwencji. W jego mniemaniu, nie wszystko, co związane z bezpieczeństwem narodowym, mogło być załatwione za pomocą militarnej potęgi – konieczna była także strategia dyplomatyczna i kompromisy, które mogą zostać wypracowane tylko w oparciu o zaufanie i wspólne cele z międzynarodowymi partnerami.

Mattis rozumiał, że polityka obronności wymaga długoterminowego myślenia, którego brak w administracji Trumpa stwarzał poważne zagrożenia. Choć w jego intencjach leżała chęć utrzymania stabilności w międzynarodowym systemie bezpieczeństwa, nie był w stanie wynegocjować kompromisów, które byłyby zgodne z jego wizją, w kontekście rządów, które podważały te podstawy. Celem, który Mattis chciał osiągnąć, była zapewne nie tylko obrona kraju, ale i umocnienie pozycji Stanów Zjednoczonych w świecie, który stawał się coraz bardziej złożony i pełen ryzykownych wyzwań.