Teech pamiętał każdy drobny szczegół, choć nie mówił tego w sposób przesadny; opisywał bez afektu, jakby relacjonował pogodę. Wzrost — około sześciu stóp. Budowa — raczej szczupła. Dłonie — długie, kostnate, paznokcie przycięte, czyste; nie pomarszczone, nie aksamitne, po prostu dłonie. Włosy — zwyczajne, proste, ciemnobrązowe, zaczesane do tyłu, bez bokobrodów. Ubranie — brązowy flanelowy garnitur, biała koszula, szary krawat, brak ozdób. Twarz miała na sobie coś, co nie było maską, raczej jakby cienka powłoka żelowa lub plastiku; błyszczała, a on ciągle poruszał głową tak, by światło grało na tej powierzchni i uniemożliwiało szczegółowe rozpoznanie rysów. Oczy — jasnoniebieskie; rzęsy ciemne; uszy przeciętne. Głos — przyjemny, ani wysoki, ani nadmiernie niski; akcent — angielski, wykształcony Amerykanin. To, co powierzchowne, miało wagę, bo od trzech lat nie było niczego.

Rok 2037. Nowy Jork: Arthur Bingle — młodzieniec z instynktem starym od dokładności i przebiegłości — lubił hazard jak inni lubią oddychać. Dla wszystkich było oczywiste, że Pan Justice nie toleruje przestępczości; posterunki policyjne zdobiły trawniki przekłute, a tu i ówdzie pojawiał się trup opieczętowany znakiem jego sprawiedliwości. Mroczne interesy uciekały poza stan. A jednak Bingleowi to nie przeszkadzało. Uśmiechał się krótkim uśmiechem i potrząsał głową — wierzył, że Justice nie zostanie złapany tak prędko, jak przewidywano. Wiedział coś, czego inni nie chcieli widzieć: siła operacji tkwiła nie tylko w sile uderzenia, lecz w tym, jak głęboko potrafiła pochować ślady.

Rozpoczął małą grę liczb — drobna działalność, a jednak prosperowała. Przyjaciele namawiali do rezygnacji; Bingle odpowiedział zdawkowo, że lubi robić, co mu się podoba. I wychodziło mu. Miasto i stan wydawały się czystsze: mruknięcia niezadowolenia ustąpiły oddechowi ulgowości — wyglądało to na emeryturę Justice'a.

Chicago, 14 lipca 2037: na najwyższym piętrze ekskluzywnego hotelu zebrała się grupa ludzi — jedzenie, picie, interesy — i w środku kolacji dachowy świetlik zaskrzypiał, zwijając się, a stołówkę spetryfikowało pięćdziesiąt głów skierowanych ku górze. Na dachu stanął człowiek z karabinem maszynowym. Nazywali go po prostu Bailey. Może nie miał imienia; nie miało to znaczenia. Był wielki, wyrazisty, zmyty — nosił perukę i dobre garnitury; oczy szare, okrągłe, błyszczące; nos długi, klatka szeroka, brzuch twardy jak mięsna deska. Usta miał ostre, jakby dwusieczne. Bailey dużo mówił; tak samo często ludzie mylili jego gadatliwość z humorem. Był patriotą i intelektualistą, siłą napędową Sekretnej Służby.

Turner — człowiek, którego imię znała może żona, reszta nazywała go po nazwisku — miał trudności z empatią wobec kobiet; jego konto bankowe nosiło spokojne sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, których prawie nie ruszał. Był przedstawicielem klasy, która zdobyła wszystko, by móc później odpocząć; nie poruszał się, jeśli nie musiał. Był pod wrażeniem idei szpiegostwa, bo nadal, mimo lat, czuł dreszcz wobec bycia kimś ważnym; to i wysoka inteligencja czyniły go użytecznym.

Thomas Burgess — Tom — drobny, chudy, popielaty; obserwator, który sądził, że człowiek nigdy nie robi niczego za darmo. Logicznym spojrzeniem na cel można było rozłożyć motyw. Zbieranie takich kawałków historii zaciśniało przeciwnika w pułapce. On także był patriotą i agentem.

„To właśnie go chcę” — powiedział Bailey, rzucając na stół kartkę. Turner zerknął, podał Burgessowi. Burgess spojrzał i krótko stwierdził: „Dwunastoletni.” Chwila ciszy — potem opis: klasa średnia, rodzice oba; bez rodzeństwa; IQ, które wbija w ziemię; prognoza medyczna — sto dziesięć lat przy życiu, jeśli nie kule, cięcia czy utonięcie. Turner pytał o czas: dziesięć, piętnaście lat? Bailey odpowiadał pytaniem i uśmiechem. Rozmowa zboczyła ku temu, co nie do przyjęcia: jak wychować dzieck

Jak zrozumieć, czym stały się czasy w świecie pełnym chaosu?

Dealer miał swoje metody. Przerażenie ludzi i wyciąganie od nich pieniędzy to była najprostsza ze sztuczek, których się nauczył. Był nieco rozdrażniony, bo dwóch obcych – Wschodni i jego wysoki przyjaciel – zaczęło pojawiać się coraz częściej. To jednak nie wszystko. Kolejni trzej pracownicy zniknęli bez śladu. Pozostali tylko ci, którzy mieli zbierać opłatę przy drzwiach, kiedy nadchodziły "potwory". Dziwne stworzenia, zawsze próbujące oszukiwać. Ostatnio zaczęli nosić długie, czarne peleryny, które sprawiały, że wyglądali jak wataha wampirów. Myśl o tym przerażała dealera. Może kiedyś faktycznie zaczną pić krew. Co ich może powstrzymać? Dealer czuł, że może nadejść czas, by być przygotowanym na wszystko. Jedna maszynowa broń wystarczyłaby, by odpierać ataki. Miał w sobie odwagę, gotów był w każdej chwili przeciwdziałać, choć te stworzenia nigdy nie stawały się agresywne. Zawsze, kiedy wkraczali do jego lokalu, z dzikością w oczach, spokojnieli, gdy tylko spojrzeli na materace w tylnej części pomieszczenia. Nie mógł patrzeć na to, co działo się później. Jego żołądek nie wytrzymywał tych widoków.

Stary "potwór" zawsze zachowywał się w ten sam sposób. Po czołganiu się na brzuchu, docierał do najbliższego materaca, by znaleźć dziecko, które zaraz miało umrzeć. Posiadał pewną dziwną zdolność, by rozróżnić między tym, co było tylko chwilowym kryzysem, a momentem, kiedy dziecko miało przejść na drugi świat. Tylko takie dzieci go interesowały. Biorąc je w ramiona, opłakiwał je godzinami, cichym płaczem, jakby przeżywając prawdziwy, lub wyobrażony smutek. Był jedynym dorosłym, który przetrwał do świtu.

Nikt nie zapraszał na lincz, chociaż niektórzy mogli uważać to za imprezę. O piątej rano, o świcie, życie wracało do porządku, ale nie dla tych, którzy nie przeżyli nocy. Zanim sąsiedzi zdążyli się obudzić, zabierali swoje rzeczy i uciekali. Ci, którzy mieli wrażliwy słuch, znikali po ciemku, w ukryciu. Cisza nastała w okolicy po godzinie drugiej w nocy – to dziwne, bo dealer nigdy nie słyszał żadnych dźwięków w swojej okolicy, nie licząc oczywiście zamieszania, które miało miejsce w innych częściach miasta. Jego miejsce stało się grobowcem, a sąsiedzi jakby nabrali nowych zmysłów, przystosowanych do tych niebezpiecznych czasów.

O świcie wszystko było już gotowe. W tylnej części lokalu leżało dwanaście trumien. Aby je zapełnić, wystarczyło być nieostrożnym przy recyklingu. Pół łyżeczki trucizny – trochę strychniny, mlecznego cukru, a potem coś z Equus i wymiar wyższy stawał się rzeczywistością. Tam nie było miejsca ani dla ludzi, ani dla rzeczy. Była to ziemia obiecana, gdzie można było odnaleźć to, czego się szukało, ale za cenę życia. Wystarczyło zbyt dużo jednego ze składników, aby znaleźć się w trumnie. Dealer miał swoje poczucie humoru.

Tymczasem, w porzuconym tunelu metra, egzekutor urządził swoje własne przyjęcie. Mały, ale mocny, wypożyczył broń dealerowi i ustawił ją między torami. Czekał, aż przybędą ludzie z okolicy. Po ich przybyciu – rozstrzelał ich, wszystkich oprócz starego mężczyzny, który miał zwyczaj opłakiwania cierpiących dzieci.

Tak wyglądał świat, kiedy już nie było żadnych zasad. Pozostali tylko ci, którzy chcieli przeżyć, i ci, którzy mieli władzę nad nimi. Wydawało się, że wszystko to miało jakiś sens, ale dla tych, którzy przetrwali, świat stał się niepoznawalny, a jedynym celem było zachowanie się przy życiu.

Niepokój, który wkradł się w codzienne życie, wykraczał poza normalne granice. W miastach pojawiły się fałszywe nadzieje i pozory. Wiele osób zaczęło wierzyć, że ktoś znowu postawi wszystko na nogi, że rzeczy wrócą do normy. Mimo braku chleba, mimo braku pracy, niewielu potrafiło dostrzec, że świat, w którym żyli, to świat bez przyszłości. Kiedyś zbiorą się ci, którzy rozumieją sytuację, ale to nie będzie już zwykła „nowa władza”. To będzie „władza” zbudowana na strachu, chaosie i kompletnej utracie sensu.

Wszystko, co się wydarzyło, można podsumować jednym: brakuje realnego kontaktu z rzeczywistością. W momencie, gdy społeczeństwo traci zdolność do podejmowania decyzji opartej na racjonalnym myśleniu, staje się podatne na siły, które nie mają żadnych zahamowań. To nie tylko kwestia władzy, ale również tego, jak bardzo można zniszczyć ludzi, by wybudować nowy porządek, z którego nikt nie wyjdzie bez szwanku.

Jak odkrywać prawdziwą istotę życia w obliczu samotności i wyborów?

Wszystko, co zobaczył, to jedno, długie spojrzenie, które mogło zostać wyryte w kamieniu. Panika uderzała w gardło Daniela jak dwa młoty. Doświadczał swojego pierwszego prawdziwego strachu w życiu. Jednak nie chodziło tylko o to, prawda? Jego życie nie miało być zwyczajne, ale to nie mogło być tylko tym. Oczy, osadzone w kamieniu, wpatrywały się w niego, nie wypowiadając słowa, ale w jego umyśle pojawił się nieśmiały krzyk, a on dostrzegł, że te oczy przyjęły jego przesłanie i zrozumiały je. „Pomóż mi.” Odpowiedź była brutalna. „Nie.” Odpowiedź ta wstrząsnęła nim. Nie było gniazda, do którego można by powrócić, nie było schronienia, żadnej wylęgarni. Każdy człowiek był samotny, a kto mógłby to znieść? Po wszystkim, nie było żadnych wyborów do podjęcia. Po prostu zaczynasz iść i starasz się zrozumieć wszystko, co napotykasz.

Daniel poczuł, jak zostaje przeniesiony z powrotem na Ziemię. Strach zniknął. W tym miejscu było wiele rzeczy, które były prawdziwe. Człowiek, który jest w zgodzie z otaczającym go światem, jest najprawdziwszą rzeczą, jaka istnieje. Złoty Macklin nie golił się przez trzy dni. Chociaż kąpał się w jeziorze, nie zmienił ubrań. Wyglądał jak zgrzebny trapper, twardo patrzący poszukiwacz złota, bezdomny żebrak, geniusz, który wysunął język na książki szkolne. Daniel uśmiechnął się lekko. Nigdy więcej nie będzie szanował jałmużny. Ktoś pomógł mu, odmawiając pomocy. Został postawiony na nogi, gdzie rzeczywiście należał. Nie był błotem przyklejonym do butów kogoś lepszego, nie był autostopowiczem – bo ktoś wysłuchał jego strachu, poznał, dokąd on prowadzi, i odwrócił od niego zimne ucho.

„Potrzebowałem domu, którego nie było,” powiedział Macklin. „Każdy z nas tego potrzebuje, więc poszukałem i znalazłem to miejsce.” „Czy to wszystko twoje?” „To ziemia, która od lat należy do rodziny mojej żony. Jeśli chcesz kiedyś przyjechać, nie wahaj się.” „Dlaczego ja?” „Będą chwile, kiedy będziesz chciał się wyrwać. Bez względu na to, czy wykonujesz najbardziej ekscytującą, czy najnudniejszą pracę na świecie, czasami musisz zrobić sobie przerwę.”

Nie złapali żadnej ryby, ale to nie miało znaczenia. Pala wydawała się zadowolona, gdy Daniel wrócił. „Nie przeszkadzało mi, że poszedłeś. Myślałeś, że bym się tym przejęła?” „Zapomniałem o tym pomyśleć. Spałaś tutaj, czy w swoim pokoju?” „Tutaj. Zostawiłeś swoją aurę i była na tyle gęsta, że można ją było utrzymać.” „Twoje obsesje…” „Nie martw się tym, pracuję nad rozwiązaniem.”

Daniel napisał do Bailey’a i poprosił o oryginały wszystkich zdjęć. „Boże, może je stracić,” powiedział Turner. „Chyba przechodzi fazę podglądacza,” powiedział Burgess. „Dlaczego nie możecie zniknąć z moich pleców i zająć się jakimś tropem?” odpowiedział Bailey i wysłał zdjęcia. Daniel nie otworzył paczki, kiedy przyszła. Położył ją na najwyższej półce w szafie i przykrył książkami. Dopiero tydzień później udał się do sekcji komputerowej w SPAC-u, najmniej używanej części szkoły. Zazwyczaj był tam sam. Sekcja nie miała wykładowcy. Jedna z maszyn miała naklejkę „Informacje”, więc zapytał ją, gdzie może znaleźć materiały o zawodach. Odesłała go do innej maszyny, która z kolei przekazała go do kolejnej. Proces ten trwał, aż znalazł to, czego szukał.

„Wymień nazwiska najlepszych fotografów na świecie z ostatnich dwudziestu lat.” Maszyna podała mu listę czterdziestu nazwisk. „Podaj mi nazwiska z ostatnich piętnastu lat.” Lista skróciła się do dwudziestu. „Chcę listę dwunastu najlepszych nazwisk z ostatnich dziesięciu lat.” Porównał finalną listę dwunastu nazwisk z pozostałymi listami. Siedem nazwisk pojawiło się na wszystkich. Mógłby poprosić maszynę o jedno nazwisko, najlepsze ze wszystkich, ale tego nie zrobił. Człowiek, którego szukał, był najlepszy, ale maszyna mogła o tym nie wiedzieć. Ludzie popełniają błędy, a komputer je powtarza. Możliwe, że jego człowiek wcale nie był jednym z tych siedmiu. Choć nie rozważał tej możliwości. Światło zawsze było tam, a czasami kosz był myśleniem, które pojawiało się zbyt późno.

Daniel wyciągnął z biblioteki tomy publikacji o fotografii. Każda strona była umieszczona w plastikowej ramce, a on wyciągnął zdjęcia, które chciał, i stworzył siedem oddzielnych stosów. Nie szukał niczego, co by mogło być trudne do oceny, bo nie miał szkolenia, by to dostrzec. Skupił się na technice, a to było proste. Siedmiu fotografów miało kontrastujące style, które stawały się oczywiste, gdy pomyślało się o temacie ich pracy.

Pierwszy fotograf uchwycił swoich bohaterów chwilę po jakiejś akcji. Jego ludzie przeżywali załamanie. Ich powieki były opuszczone, ich ciała skręcone w rozluźnionych kątach, a za moment zasnęliby. Inny fotograf lubił widzieć rzeczy w odwrocie. Jego bohaterowie oddalali się z płynącymi ruchami. Wszystko w rzeczywistości nadchodziło, a potem odchodziło. Tylko to, co odeszło, miało znaczenie. Kwiaty były popularne u trzeciego fotografa. Były jego symbolem życia, widział ich kształty i kolory w budynkach. Słoneczniki otaczały bulwary, kominy w kształcie chwastów groziły delikatnym fioletowym domkom. Ekolog protestował przeciwko zniszczeniu jego symbolu.

Czwórka fotografów, którego prace piły z tematu „Quo Vadis”, zawsze przedstawiała dwóch podróżników, na drodze, w łodzi, wspinających się na górę, wchodzących po schodach. Jeden zawsze pozostawał trochę za drugim, zastanawiając się, którą drogę wybrać. Piaty artysta fotografował nihilizm. Widoczność wieku i zniszczenia, czasem czaszka z palącymi oczami, a czasem infantylizm bądź oddech uśmiechu na martwym. Szósty fotograf był zakochany w miłości, ukazując pary, radość, smutek, rozstania, spotkania. Siódmy fotograf był najmłodszy. W plastiku, z ciała, przeobraził pracę Michała Anioła, lecz gdzie dawny mistrz widział szlachetność, ten współczesny widział zmysłowość.

Pala spojrzała na zdjęcia. „Lubię miłość,” powiedziała, dotykając pięknych ciał z delikatnością. „Jesteś neurotyczna. To seks, nie miłość. Miłość jest w szóstym stosie.”

Daniel nie patrzył na zdjęcia tak jak ona. Rozumiał coś, czego ona nie dostrzegała. Widoczna iluzja była prawdziwa, ale tylko wtedy, kiedy miał chwilę, by ją dostrzec.