Zjawiska, które pojawiają się nagle i natychmiast stają się wszechobecne, rzadko są spontaniczne. Historia pokazuje, że masowe kampanie ideowe – od zmian obyczajowych po rewolucje technologiczne – często wynikają z celowych strategii, a nie z oddolnych procesów. Tak jest i w przypadku fali narracji wokół „transgenderowości”. Słowo „trans” nie jest przypadkowe. To przedrostek oznaczający „przekraczanie”, „przechodzenie na drugą stronę”, „transformację”. Transgender – przekraczanie płci. Transhuman – przekraczanie człowieczeństwa. Obydwa pojęcia zacierają dotychczasowe granice – w jednym przypadku biologiczne, w drugim ontologiczne.

Jeżeli spojrzeć na ruch transgenderowy jako na etap, a nie cel sam w sobie, widać zarys szerszego projektu. Nie chodzi o prawa jednostek, lecz o systemową dekonstrukcję kategorii płci, rodzicielstwa i naturalnej reprodukcji. Podważanie status quo ma przygotować grunt pod nowy model człowieka – syntetycznego, zaprojektowanego technologicznie, pozbawionego płci i zdolności prokreacji. „Człowiek 2.0” nie potrzebuje rodziców. W takim świecie prawa ojców i matek stają się zbędne, a rodzicielstwo przekształca się z aktu biologicznego w proces technologiczny.

Przykłady już istnieją. Badania nad sztucznymi macicami i hodowlą embrionów poza organizmem matki są prowadzone w laboratoriach na naszych oczach. Profesor Jacob Hanna z Instytutu Weizmanna opisał eksperyment, w którym embriony myszy rozwijały się od stadium 250 komórek aż po zaawansowany płód z bijącym sercem i w pełni ukształtowanym mózgiem – wszystko w warunkach sztucznego inkubatora. To, co Aldous Huxley opisał w „Nowym wspaniałym świecie” w 1932 roku jako futurystyczną dystopię – „inkubatory” i „centra warunkowania” – dziś staje się rzeczywistością.

Tego typu innowacje nie istnieją w próżni. Idą w parze z procesami społecznymi i kulturowymi. Izolacja, dystans, komunikacja przez maszyny, interakcje z AI – to wszystko zmienia psychologię jednostki i kolektywu. Zanim człowiek zostanie fizycznie połączony z technologią, musi zostać do niej przyzwyczajony mentalnie. W tym sensie pandemia COVID-19 była laboratorium nie tylko sanitarno-politycznym, lecz również społecznym. Zmusiła miliardy ludzi do przeniesienia życia w przestrzeń cyfrową, do kontaktu z głosami sztucznej inteligencji, do oswajania się z nieludzkim dystansem.

Ten sam mechanizm widać w kulturze masowej. Filmy, seriale, reklamy – od robotów po wizje transhumanistycznych miast – przygotowują zbiorową wyobraźnię na to, co ma nadejść. To tzw. „programowanie uprzedzające”: rzeczywistość, która jeszcze nie istnieje, jest najpierw przedstawiana jako fikcja, aby w momencie jej urzeczywistnienia ludzie przyjęli ją bez szoku.

Na tym tle transgenderowość staje się nie tyle walką o prawa mniejszości, co narzędziem transformacji cywilizacyjnej. Poprzez masowe kampanie edukacyjne, naciski legislacyjne i medialną normalizację dzieci w wieku 9–12 lat są wystawiane na narracje o „setkach płci” i „płynności tożsamości”, podczas gdy jednocześnie promuje się blokery dojrzewania i procedury nieodwracalne medycznie. W wielu państwach rodzicom odbiera się głos w decyzjach dotyczących własnych dzieci.

Warto rozumieć, że te zjawiska – od języka po biotechnologię – tworzą spójny obraz. Dekonstrukcja płci nie jest celem samym w sobie, lecz środkiem do fuzji płci, a ostatecznie do fuzji człowieka i technologii. Przyszłość, którą opisali Huxley i Orwell, nie jest już wizją literacką, lecz planem, który – jeśli nie zostanie przerwany – stanie się naszą rzeczywistością.

Jak zróżnicowane interesy w administracji Bidena kształtowały politykę USA?

Administracja Obamy, na najwyższych szczeblach Białego Domu, była pełna osób, które miały silne powiązania z polityką Obamy, niejednokrotnie obejmując funkcje zbliżone do tych, które pełnili dawni członkowie jego gabinetu. W obliczu pytania, kto przejmie prowadzenie w kwestiach ochrony środowiska, wielu zastanawiało się, czy to Deb Haaland i Michael Regan, pierwsi Afroamerykanie w swoich rolach na czołowych stanowiskach w EPA, będą liderami agendy ekologicznej, czy może to John Kerry i Gina McCarthy, byli członkowie gabinetu Obamy, zostaną uznani za “climate czar” przez Bidena. Kto miał wpływ na politykę bezpieczeństwa narodowego? Czy to Lloyd Austin, pierwszy czarnoskóry sekretarz obrony, zyska zaufanie Bidena w sprawach narodowego bezpieczeństwa, czy może to Jake Sullivan, młody polityczny geniusz, który znalazł się na czołowej pozycji w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego?

Skupienie się administracji Bidena na ludziach związanych z Obamą, zwłaszcza na białych mężczyznach z doświadczeniem w polityce, budziło kontrowersje. Takie podejście wywołało zrozumiałe niezadowolenie u lojalistów Bidena, którzy pomagali mu od samego początku kampanii. Symone Sanders, która odegrała kluczową rolę w zmaganiach z atakami na Bidena, pragnęła objąć stanowisko rzecznika prasowego Białego Domu. Ostatecznie nie otrzymała ani tej, ani żadnej innej kluczowej roli, co było dla niej gorzką porażką. Jej frustracja znalazła wyraz w wiadomości wysłanej do przyjaciela, w której nawiązała do sytuacji z kampanii, gdy osobiście uniemożliwiła protestującym zbliżenie się do kandydata Bidena. Jej słowa brzmiały jak ironiczna refleksja: "Po co bronić białych, skoro oni nie bronią cię w zamian?"

Tego typu rozczarowanie nie było odosobnionym przypadkiem. W rozmowach z sojusznikami, Ron Klain, doradca Bidena, wyraził swoje znużenie zarządzaniem interesami różnych grup w ramach koalicji Demokratów. Twierdził, że administracja, traktując wybór członków gabinetu jak układankę polityczną, wybrała przynajmniej dwóch nominowanych, którzy mieli poważne problemy z uzyskaniem potwierdzenia w Senacie. Takie obawy potęgowały podziały w partii, tym bardziej, że frakcje postępowe były coraz bardziej rozczarowane wynikami wyborów i koniecznością prowadzenia rozmów z umiarkowanymi politykami.

Mimo tego, kluczowe postacie z lewego skrzydła, takie jak Bernie Sanders, Elizabeth Warren czy Alexandria Ocasio-Cortez, zamiast aktywnie blokować nominacje, przyjęły strategię wyczekiwania i czekania na lepszy moment do wpływania na decyzje. Warren, jako jedna z bardziej wpływowych postaci w partii, miała bliskie relacje z Klainem i miała duży wpływ na wybór takich osób jak Janet Yellen na stanowisko sekretarza skarbu. Z jej rekomendacji, na stanowisko szefa Bureau of Consumer Financial Protection, wybrano jej byłego współpracownika, Rohita Choprę. Takie działania świadczyły o tym, że lewica potrafiła skutecznie wpływać na decyzje administracji Bidena, mimo początkowych rozczarowań i rozczarowań.

Równocześnie pojawiała się kwestia równowagi między interesami politycznymi a potrzebą osiągnięcia konkretnych celów legislacyjnych. W szczególności, po licznych napięciach w kongresie, zarówno liderzy Senatu, jak i Izby Reprezentantów musieli stawić czoła wewnętrznym podziałom wśród Demokratów, co tylko podkreślało trudności w składaniu rządu w sytuacji, gdy partia nie była jeszcze w pełni gotowa do sprawowania władzy.

Zaskakująco, przy tej całej frustracji, liderzy z lewej strony polityki wykazywali wielką cierpliwość, zwłaszcza w kontekście nadchodzącej nowej kadencji kongresu. Kluczowe figury, takie jak Sanders czy Warren, wiedziały, że mają czas i że ich strategia powinna być nastawiona na długofalowy wpływ na procesy legislacyjne. Szczególnie po wyborach, kiedy Demokratom udało się zdobyć kontrolę nad Białym Domem i Kongresem, wyzwaniem stało się znalezienie równowagi między ambicjami reformistycznymi a koniecznością przetrwania w świecie polityki.

Z kolei w Kongresie, rozczarowanie postępowych Demokratów, którzy byli zawiedzeni, że nie udało się wprowadzić ambitniejszych rozwiązań w zakresie pomocy gospodarczej, zaczęło prowadzić do krytyki liderów takich jak Steve Ricchetti. W jego rozmowach z sojusznikami, już na początku roku, pojawiły się wątpliwości co do zdolności lewicy do realnego zrozumienia politycznej rzeczywistości. "Problem z lewicą," mówił Ricchetti, "to ich brak zrozumienia, że przegrali."

Choć początkowe nadzieje na realizację programu postępowego zostały stłumione, najbliższe miesiące miały pokazać, że Biden, pomimo wewnętrznych napięć w partii, był w stanie zdobyć potrzebną kontrolę i polityczne zwycięstwa. To jednak wymagało od niego więcej niż tylko spełniania oczekiwań lewicy, ale także balansowania interesów różnych grup w swojej koalicji, co często przypominało rozwiązywanie politycznego Rubika.

Należy jednak pamiętać, że wyzwania związane z prowadzeniem polityki w tak zróżnicowanej koalicji nie były niczym nowym. Zmagania w administracji Bidena uwydatniają złożoność współczesnej polityki, gdzie różne interesy muszą być wciąż brane pod uwagę, aby osiągnąć skuteczne rozwiązania. Wymaga to nie tylko strategii, ale i cierpliwości, a także zdolności do dostosowywania się do zmieniających się warunków politycznych, które mogą szybko zmieniać równowagę w grze.

Jak Biden i Schumer podejmowali decyzje w trudnych chwilach: kulisy politycznych zmagań w pierwszych miesiącach kadencji

W momencie, gdy Joe Biden obejmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, amerykańska polityka wchodziła w okres pełen napięć. Przewodniczący Senatu, Chuck Schumer, wraz z liderami Izby Reprezentantów, stawali przed wyzwaniem przeprowadzenia kluczowych reform gospodarczych i rozwiązań kryzysowych, przy jednoczesnym utrzymaniu jedności w swoim ugrupowaniu. Chociaż sytuacja wymagała natychmiastowego działania, pojawiło się także szereg pytań o przyszłość amerykańskiej polityki, podziały wewnętrzne w Partii Demokratycznej oraz sposób na skuteczne rządzenie w sytuacji wciąż silnego podziału politycznego.

Schumer, doświadczony polityk, który zaczynał swoją karierę w Nowojorskiej Izbie Zgromadzenia w 1974 roku, musiał wziąć na siebie ogromną odpowiedzialność za przeprowadzenie legislacyjnych inicjatyw w Senacie. W swojej roli przewodniczącego Senatu, Schumer doskonale zdawał sobie sprawę, że realizacja programów wsparcia dla obywateli w odpowiedzi na kryzys gospodarczy, spowodowany pandemią, nie będzie łatwa. Istniały poważne opory wobec proponowanego przez Demokratów podniesienia płacy minimalnej do 15 dolarów za godzinę czy rozszerzenia ulg podatkowych dla rodzin z dziećmi. W związku z tym Schumer, podobnie jak wielu innych polityków w jego partii, miał świadomość, że Republikanie będą blokować te propozycje. Istniała więc konieczność wykorzystania procedury, która pozwalała na przeprowadzenie ustaw bez zgody opozycji – tzw. reconciliation, umożliwiającej uchwalenie ustaw w Senacie dzięki 50 głosom, co stanowiło alternatywę wobec tradycyjnej potrzeby uzyskania 60 głosów, by przełamać blokadę filibustera.

Pomimo tego, że Schumer miał teoretyczną większość w Senacie, jego zadanie nie było łatwe. Tylko 50 głosów w Senacie, w tym głos wiceprezydent Kamali Harris, nie gwarantowały mu pełnej swobody działania. Cała siła polityczna leżała w jedności jego ugrupowania. Schumer musiał dbać o to, by każdy z członków Senatu z jego partii był skłonny popierać propozycje legislacyjne, a także przygotować grunty pod ewentualne przegłosowanie ważnych ustaw przez Izbę Reprezentantów.

Biden, nowo wybrany prezydent, miał z kolei inne wyzwanie. Chociaż miał już za sobą długoletnią karierę w Senacie, to jego rola jako prezydenta wymagała całkowitej zmiany sposobu myślenia o polityce i negocjacjach. Biden miał do wykonania wielką pracę na rzecz stworzenia jednej, spójnej i skutecznej polityki, która mogłaby zdobyć poparcie w obu izbach Kongresu. Choć Biden wykazywał dużą wolę współpracy ponad podziałami partyjnymi, jego rozmowy z liderami Republikanów nie dawały optymizmu co do przyszłej współpracy. Schumer, który miał bardziej pragmatyczne podejście do kwestii bipartizan, ostrzegał Biden’a przed zbytnią ufnością w możliwość współpracy z Mitch’em McConnellem, liderem mniejszości w Senacie, który – jak uważał Schumer – zrobi wszystko, by blokować reformy wprowadzane przez Demokratów.

Biden, mimo swoich przekonań, wciąż stawiał na jedność narodową i nadzieję na osiągnięcie porozumienia z Republikanami, co stanowiło istotny element jego kampanii wyborczej. To jednak zderzało się z rzeczywistością polityczną, gdzie potrzeba przeprowadzenia ambitnych reform – od walki ze zmianami klimatycznymi po równość rasową – wymagała od niego twardych decyzji. Schumer, zaś, jako doświadczony polityk, wiedział, że nie ma miejsca na kompromisy, które mogłyby osłabić planowane reformy, szczególnie te związane z pomocą finansową dla obywateli.

Pomimo słabości struktur w Partii Demokratycznej, Schumer wykazywał się umiejętnością zarządzania tymi wewnętrznymi napięciami. Jego taktyka polegała na skrupulatnym mobilizowaniu senatorów i przypomnieniu im o obietnicach, które składali wyborcom, szczególnie w kluczowych stanach, jak Georgia, gdzie Raphael Warnock i Jon Ossoff, nowi senatorzy, musieli podjąć wyzwanie poparcia dużego pakietu pomocowego.

Kiedy Biden zaczynał swoją kadencję, stanął przed nie lada dylematem. Musiał znaleźć równowagę między realizowaniem ambitnych postulatów progresywnych a potrzebą współpracy z opozycją. Każdy krok wymagał od niego precyzyjnych kalkulacji i negocjacji, których w tej formie nie prowadził nigdy wcześniej. Sytuacja była szczególnie trudna, biorąc pod uwagę, że niektórzy senatorowie z jego własnej partii również stawiali opór – zarówno ci z centrum, jak i ci ze skrajnej lewicy.

Wszelkie próby wprowadzenia zmian w polityce federalnej napotykały liczne trudności. Schumer, chociaż świetnie przygotowany do roli lidera, wiedział, że sama wola działania nie wystarczy. Musiał zagwarantować, że wszyscy członkowie jego partii będą w stanie i gotowi do przeprowadzenia reform, które byłyby korzystne dla obywateli, ale również politycznie wykonalne. A to, jak pokazała sytuacja, wymagało ciągłego balansowania między ambitnymi celami a rzeczywistością polityczną.

Nie sposób pominąć faktu, że w ówczesnej sytuacji zarówno Biden, jak i Schumer, działali pod ogromnym stresem – sytuacja gospodarcza, kryzys zdrowotny oraz napięcia społeczne wymagały szybkich i skutecznych reakcji. Zatem w kontekście podejmowania decyzji przez liderów Partii Demokratycznej, kluczowe były nie tylko ich indywidualne strategie, ale i zdolność do zarządzania partią, która w tej chwili musiała balansować między wielkimi ambicjami a twardą rzeczywistością polityczną.

Co motywuje Joe Manchina do działania w polityce?

Joe Manchin to postać, której działania i decyzje w amerykańskim Senacie wielokrotnie budziły kontrowersje i emocje. Jako senator z Zachodniej Wirginii, Manchin miał ogromny wpływ na polityczne decyzje, szczególnie w kontekście bipartyzmu i współpracy między Partią Demokratyczną a Partią Republikańską. Jego podejście do polityki nie było typowe – choć sam identyfikował się z partią demokratyczną, jego postawa w wielu kwestiach daleka była od typowego liberalizmu.

Jednym z kluczowych momentów, który ukazuje charakter Manchina, była jego relacja z prezydentem Joe Bidenem. Mimo że Manchin był częścią tej samej partii, co Biden, niejednokrotnie stawiał swoje interesy polityczne ponad interesami całej partii. Najbardziej widoczne było to w sprawie projektu ustawy ratunkowej, którego celem było wsparcie amerykańskiego społeczeństwa w czasach kryzysu gospodarczego. Manchin nie wahał się zgłaszać własnych zastrzeżeń i zmieniać kierunek działań, szczególnie gdy dotyczyło to zbyt dużych wydatków państwowych. Wśród tych, którzy zdawali sobie sprawę z jego wpływów, była senator Susan Collins. Znała go dobrze i wiedziała, że Manchin ma swoje własne zasady – jest gotów współpracować z republikanami, jeżeli uzna to za korzystne dla jego politycznej kariery.

W tym kontekście, gdy Biden starał się przeprowadzić projekt ustawy ratunkowej, Manchin, mimo wcześniejszych obietnic, nie był gotów na bezwarunkowe poparcie. Chociaż przyznawał, że szanuje prezydenta i jego intencje, nie miał zamiaru bezkrytycznie zgadzać się na wszystkie propozycje. W pewnym momencie, podczas spotkania z republikanymi senatorami, Manchin został zaproszony do rozważenia przejścia do Partii Republikańskiej. Początkowo odrzucił tę propozycję, ale po rozmowie z jednym z liderów republikańskich, Johnem Thune’em, rozważał opcję, by stać się niezależnym i współpracować z nimi bez formalnego przynależenia do ich frakcji. Thune sugerował, że Manchin mógłby wtedy zyskać ogromną władzę – na przykład przewodniczyć jednej z komisji i samodzielnie decydować o swojej przyszłości politycznej. Mimo to, Manchin nie był gotów na takie posunięcie, uznając, że nie może oddać kontroli Mitchowi McConnellowi, liderowi republikanów w Senacie.

Tego samego dnia, kiedy Manchin rozmawiał z republikańskimi senatorami, Biden odbył spotkanie z grupą dziesięciu republikańskich senatorów, w tym z Collins, Portmanem, Murkowski i Romneym. Grupa ta zaprezentowała swoje propozycje dotyczące ustawy ratunkowej, które w porównaniu do pierwotnej wersji Biden’a były znacznie mniejsze – proponując zmniejszenie wydatków o dwie trzecie. Zamiast 1,9 biliona dolarów, Republikanie chcieli ograniczyć wydatki do około 600 miliardów dolarów. Chociaż rozmowa była uprzedzona i pełna szacunku, szybko stało się jasne, że nie będzie łatwo osiągnąć kompromis. Republikanie zaproponowali jedynie minimalne wsparcie dla podstawowych działań, takich jak dystrybucja szczepionek czy niewielkie czeki stymulacyjne dla osób o niskich dochodach. Prawdziwym problemem była całkowita obojętność wobec pomocy dla stanów i samorządów lokalnych, co sprawiało, że propozycja ta była bardzo ograniczona.

Biden, choć nie chciał krytykować swoich rozmówców, szybko odrzucił tę propozycję. Wysłano komunikat, w którym podkreślono, że plan ratunkowy został dokładnie zaplanowany, aby sprostać aktualnym potrzebom kraju. Redukcja wydatków byłaby nieakceptowalna, ponieważ mogłoby to zagrozić skuteczności całego przedsięwzięcia. W odpowiedzi na propozycje republikanów, Biały Dom i jego doradcy jasno wyrazili swoje obawy: jeżeli zredukowaliby wielkość planu, mogliby stracić poparcie we własnej partii, co mogłoby zniweczyć cały projekt. W obliczu tego konfliktu Manchin, choć otwarty na współpracę z oboma stronami, miał poważne obawy o to, jak dalsze działania wpłyną na jego pozycję.

Współpraca między Demokratami a Republikanami była pełna napięć. Po 6 stycznia, kiedy to miało miejsce zamach na Kapitol, zaufanie do republikańskich polityków zostało poważnie nadwyrężone. Niektóre osoby, takie jak Val Demings, nie mogły już spojrzeć na swoich republikańskich kolegów z Kongresu, których wcześniej uważały za sojuszników. Decyzje niektórych z nich, które prowadziły do kwestionowania wyników wyborów prezydenckich, jeszcze bardziej utrudniały jakąkolwiek współpracę. W takim kontekście, trudno było liczyć na jakiekolwiek rzeczywiste porozumienia.

Manchin stanowił swoisty pomost pomiędzy obiema stronami. Choć w wielu kwestiach trzymał się z boku, jego decyzje miały decydujące znaczenie. Wiele osób miało nadzieję, że zdoła znaleźć złoty środek, który pozwoli na realizację polityki równości i pomocy dla obywateli, jednocześnie nie poświęcając podstawowych wartości, na których opiera się amerykańska demokracja. Jednak w przypadku Manchina kluczowe było jego pragmatyzm, który niejednokrotnie przesądzał o kształcie politycznych decyzji.