Donald Trump pisał w swojej książce The Art of the Deal, że jego ojciec, Fred Trump, był "wspaniałym człowiekiem", ale również "twardym jak cholera". Mówił, że nauczył się od niego wiele, zwłaszcza o twardości w biznesie i w życiu. Z perspektywy czasu, Donald Trump wspomina, że nigdy nie był zastraszany przez ojca w taki sposób, w jaki robiło to większość ludzi. Wręcz przeciwnie, stawiał mu opór, co – jak twierdzi – zdobyło szacunek Freda. Jednak to nie tylko szacunek ojca w kwestii charakteru i odwagi był istotny. Fred dostrzegał potencjalną wielkość w swoim synu i czuł, że Donald posiada wrodzoną, nieokiełznaną siłę charakteru, którą należy ukierunkować.
Kluczowym momentem w życiu Donalda była jego nauka w New York Military Academy (NYMA), gdzie trafił w ósmej klasie. Fred Trump liczył, że wojskowy rygor pomoże jego synowi ukierunkować wrodzoną agresję, nie po to, by rozwinąć jego empatię czy poszerzyć perspektywę, ale by wzmocnić i skierować instynkt zabójcy, który w Donaldzie z pewnością się krył. Choć sam Donald początkowo nie był zachwycony tą decyzją ojca, z biegiem czasu zrozumiał jej cel. "Nie byłem zadowolony z pomysłu, ale okazało się, że ojciec miał rację. Pozostałem w NYMA aż do końca liceum i nauczyłem się tam wiele o dyscyplinie, o tym, jak skierować moją agresję na osiągnięcie celów" – wspomina Trump.
W latach młodości Trump był uznawany za "skrajnie buntowniczego" chłopca, jednak życie w akademii wojskowej, pełne surowych reguł i zasad, zmusiło go do podporządkowania się. Życie w NYMA było nieporównywalne z surowością, jaką znał w domu rodzinnym, w którym również dominowały twarde zasady. Często mówi się, że szkolenie wojskowe w tak młodym wieku to nie tylko kwestia dyscypliny, ale także psychologicznego kształtowania charakteru. W akademii nauczyciele byli autorytatywni i surowi, zwłaszcza Theodore Dobias, były żołnierz II wojny światowej, który znany był z brutalnych metod. Trump opisuje go jako postać, która "absolutnie potrafiła cię zgnieść", wymuszając przetrwanie w najcięższych warunkach. Dobias regularnie organizował ringi bokserskie, nakazując uczniom walczyć ze sobą, nawet jeśli tego nie chcieli. Z jego perspektywy, najważniejsze było to, by nauczyć ich, że "wygrywanie to nie wszystko, to jedyna rzecz, która się liczy". To motto przyjął również Donald, który – jak wspomina Dobias – od samego początku miał mentalność zwycięzcy. Był przebiegły, nieustępliwy i gotowy zrobić wszystko, by wyjść na pierwsze miejsce.
Ta przeszłość, w której wychowanie spotkało się z twardą dyscypliną wojskową, ukształtowała Trumpa na człowieka, którego cechowały wybitna ambicja i agresywność. Jednak wyjaśnienie tych cech nie jest proste. Istnieje powszechne pytanie, jak duży wpływ miały czynniki genetyczne, a jak duży – wychowanie. Często mówi się o równowadze 50/50 między naturą a wychowaniem, jednak takie podejście jest błędne. W rzeczywistości natura i wychowanie są nierozerwalnie związane, jakby działały razem od samego początku. Z perspektywy psychologii rozwoju, jednym z kluczowych pojęć jest "ewokacja", czyli proces, w którym cechy wrodzone prowadzą do wywoływania określonych reakcji otoczenia, co z kolei ma wpływ na dalszy rozwój tych cech. W przypadku Donalda Trumpa, jego wrodzona tendencja do agresywności spotkała się z agresywnym otoczeniem, co tylko wzmacniało jego cechy charakteru.
Pomimo tego, że Donald Trump dorastał w bezpiecznej dzielnicy, zamożnej rodzinie, gdzie ludzie nie zamykali drzwi, otoczenie, które stworzył wokół siebie, stało się dla niego coraz bardziej nieprzyjazne i niebezpieczne. Jego skłonność do prowokowania innych, nawet w tak pozornie bezpiecznym środowisku, przyczyniła się do stworzenia wrażenia, że świat jest pełen wrogów, z którymi trzeba walczyć. W rzeczywistości to właśnie jego postawa – agresywna, nieustępliwa, dominująca – kształtowała jego środowisko.
Jest to ważne, ponieważ pokazuje, że każde otoczenie, które wpływa na człowieka, może mieć charakter konstruktywny lub destrukcyjny w zależności od tego, jak ten człowiek reaguje na nie. Kiedy wrodzona skłonność do agresji spotyka się z agresywnym zachowaniem innych, wówczas dochodzi do spirali eskalacji. Prowokacja rodzi prowokację, agresja rodzi agresję, a ta z kolei przyczynia się do dalszej radykalizacji postaw.
Takie wnioski pozwalają zrozumieć, dlaczego Donald Trump stał się tym, kim jest – człowiekiem, którego charakter nie tylko ukształtowały jego geny, ale i środowisko, w którym nieustannie musiał stawiać czoła wyzwaniom. Jednak to jego percepcja tych wyzwań, sposób, w jaki interpretował swoje otoczenie, odegrał kluczową rolę w formowaniu się jego tożsamości jako lidera, który nieustannie walczy o dominację, nie tylko w świecie polityki, ale i w osobistych relacjach.
Dlaczego Donald Trump stał się symbolem nowego nacjonalizmu?
Ewangeliczni chrześcijanie w Stanach Zjednoczonych coraz częściej postrzegają otaczający ich świat jako wrogi i zagrażający ich tożsamości religijnej. W świecie, który ich zdaniem coraz bardziej oddala się od wartości chrześcijańskich, pojawia się potrzeba wojownika – kogoś, kto stanie na czele duchowej walki z „bezbożnymi” przeciwnikami, zarówno wewnętrznymi, jak i zewnętrznymi. Dla wielu z nich Donald Trump stał się właśnie takim wojownikiem – silnym, bezkompromisowym i gotowym do walki w imię wartości, które oni uznają za fundamentalne. W jego osobie zobaczyli nie polityka, lecz figurę mesjanistyczną, obrońcę wiary i kultury.
Trump, odwołując się do retoryki walki i zwycięstwa, idealnie wpasował się w narrację chrześcijańskich konserwatystów. Wzmacniał to obrazem lidera idącego „z krzyżem Jezusa na czele”, gotowego „iść do boju” – słowami hymnu, który rozbrzmiewał w wielu kościołach ewangelikalnych. Takie przedstawienie polityki jako kontynuacji duchowej wojny budowało silną emocjonalną więź między Trumpem a jego religijną bazą wyborczą, która nie szukała już tylko prezydenta – lecz przywódcy moralnego w czasie kryzysu kulturowego.
Trump objął urząd prezydenta w momencie, gdy nacjonalistyczne i autorytarne ruchy rosły w siłę nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i w całej Europie. Po globalnym kryzysie finansowym 2008 roku, w wielu krajach Zachodu doszło do radykalizacji nastrojów społecznych. Partie narodowo-populistyczne zyskiwały popularność, grając na lękach związanych z imigracją, utratą tożsamości kulturowej oraz upadkiem tradycyjnych wartości. Wzrost liczby uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki dostarczył idealnego wroga – obcego, muzułmańskiego, postrzeganego jako zagrożenie dla chrześcijańskiej Europy i narodowej suwerenności.
Podobnie jak hasło „Brexit” w Wielkiej Brytanii, tak Trumpowe „America First” trafiało do wyborców, którzy czuli się zdradzeni przez globalizację. Trump wyraźnie odrzucał ideę wspólnoty międzynarodowej: „Nie istnieje coś takiego jak globalny hymn, globalna waluta, globalna flaga” – ogłaszał. Tylko jedna flaga się liczy – amerykańska. Tylko jeden naród ma znaczenie – nasz. Retoryka ta nie tylko odrzucała globalizm, ale również podsycała podejrzliwość wobec każdego, kto nie był częścią narodowej wspólnoty.
W Polsce analogiczne tendencje objawiły się w zwycięstwie Prawa i Sprawiedliwości w 2015 roku. Partia Kaczyńskiego, podobnie jak Fidesz Orbána na Węgrzech, przejęła władzę w atmosferze narodowej mobilizacji przeciwko elitom, Unii Europejskiej i domniemanym „obcym wpływom”. Program był prosty: wzmocnić państwo narodowe, przywrócić kontrolę nad mediami i sądownictwem, chronić „naszą” kulturę i religię. Retoryka zagrożenia – czy to przez imigrantów, czy przez ideologię liberalną – stała się fundamentem nowej tożsamości politycznej.
Trump był odpowiedzią na ten sam rodzaj niepokoju – ale z amerykańską specyfiką. W Stanach Zjednoczonych globalizacja wyraźnie podzieliła społeczeństwo na beneficjentów i przegranych. Podczas gdy elity technologiczne i finansowe gromadziły niewyobrażalne bogactwa, klasa średnia kurczyła się, a biali robotnicy czuli się coraz bardziej wykluczeni. Mimo że globalny handel podniósł z biedy setki milionów ludzi na całym świecie, wielu Amerykanów postrzegało go jako przyczynę własnego upadku.
W odpowiedzi na to rosnące niezadowolenie, amerykańska polityka zaczęła dryfować w stronę skrajnej polaryzacji. Już za prezydentury Baracka Obamy doszło do niemal całkowitego paraliżu legislacyjnego. Obie partie – demokratyczna i republikańska – okopały się w swoich pozycjach, eliminując przestrzeń do kompromisu. W takim klimacie Trump zaprezentował się jako ktoś spoza systemu, ktoś, kto nie jest skażony politycznym establishmentem, ktoś, kto „naprawi wszystko”, nie zważając na ideologie.
Jego obietnice były proste, ale skuteczne: przywrócić miejsca pracy, odbudować potęgę Ameryki, ukarać winnych – zarówno wewnętrznych zdrajców, jak i zagranicznych przeciwników. Stworzył wizję świata, w której Ameryka powraca do swej „dawnej wielkości” – sprzed czasów globalizacji, wielokulturowości, równouprawnienia. W tym sensie Trump nie tyle obiecywał przyszłość, co raczej obiecywał powrót do przeszłości.
Paradoksalnie, mimo deklarowanego braku ideologii, jego rządy były głęboko ideologiczne. Atakował wszystkich, którzy się z nim nie zgadzali – także we własnej partii. Pogłębiał podziały, które już istniały: między białymi a czarnymi, mężczyznami a kobietami, miastem a wsią, „nami” a „nimi”. Ale jednocześnie próbował zjednoczyć Amerykanów wokół jednego hasła – zwycięstwa. „Zaczniemy znów wygrywać” – obiecywał. Dla Trumpa wygrywanie było formą leczenia narodowych ran, choćby tylko powierzchownie.
Dla wielu Amerykanów – zwłaszcza białych mężczyzn z klasy robotniczej – Trump był kimś, kto mówił ich językiem i rozumiał ich gniew. Był ich szansą na odzyskanie godności w świecie, który ich zdegradował. W świecie, gdzie przegrywający stają się niewidzialni, Trump obiecał, że znów staną się bohaterami. A zwycięstwo, nawet jeśli nie rozwiązuje problemów, przynosi poczucie sensu – przynajmniej na chwilę.
Globalizacja jako proces kulturowy i ekonomiczny doprowadziła do redefinicji tożsamości narodowych, religijnych i klasowych. W świecie coraz bardziej złożonym i nieprzewidywalnym, powrót do prostych narracji „my kontra oni” oferuje fałszywe poczucie stabilności. Jednak to poczucie ma realną siłę polityczną. Trump, Orban, Kaczyński – wszyscy oni umiejętnie wykorzystali lęk przed zmianą i pragnienie przynależności do silnej, jednorodnej wspólnoty. W czasach niepewności nacjonalizm staje się nie tylko ideologią – staje się formą tożsamości.
Jak Donald Trump rozumiał swoją prezydenturę: życie w trybie epizodycznym
Prezentowanie siebie jako postaci nieprzewidywalnej, niemal niepowstrzymanej, które działa w sposób chaotyczny i pozbawiony spójnej narracji, stało się jednym z kluczowych elementów strategii Donalda Trumpa. W jego przypadku nie istnieje nic, co przypominałoby tradycyjny, linearne podejście do życia czy kariery politycznej. Każde jego działanie można traktować jako odrębny epizod, którego cel jest prosty: zwycięstwo w danym momencie. Nie ma miejsca na planowanie, na długofalową wizję, na stabilność. Wszystko kręci się wokół „tu i teraz”, a sposób, w jaki zarządzał swoją prezydenturą, można określić jako „prezydentura Snapchat”, w której każda jego wypowiedź czy działanie znikają tak szybko, jak się pojawiły, pozostawiając po sobie niewielki ślad.
Niezwykle trudne jest przewidywanie, co Trump zrobi w następnej chwili, ponieważ w jego psychice dominują epizodyczne podejście do rzeczywistości. Nie ma żadnej zewnętrznej osi czasu, która łączyłaby jego działania w całość. Zamiast tego jest to ciągła walka, gdzie każda decyzja, każde słowo, każda akcja jest tylko częścią jednej, krótkotrwałej bitwy. Dla Trumpa liczy się tylko to, co dzieje się teraz, w tej chwili. Wydaje się, że nie ma większego celu niż wygrana w kolejnej potyczce.
Jako przykład można podać jego niekonsekwencję wobec swoich sojuszników i przeciwników. Często zmieniał zdanie, na przykład wyrażając entuzjazm wobec kogoś jednego dnia, by już wkrótce zmienić zdanie i zacząć go atakować. Jego działania mogły wydawać się nieprzewidywalne, ale w rzeczywistości były wynikiem epizodycznego podejścia do rzeczywistości. Każdy dzień stanowił dla niego osobny "bitwę" do wygrania, niezależnie od tego, co działo się w poprzednich dniach. W świecie Trumpa, prawda i dobro są definiowane przez to, co jest potrzebne do zwycięstwa w danym momencie.
Trump traktował prezydenturę jako przedłużenie swojej kampanii wyborczej, a nie jako zakończenie tego etapu. Chciał wygrać, a potem stawiać czoła nowym wyzwaniom, wciąż pozostając w trybie walki. Jego pojęcie o prezydenturze było raczej efektem ubocznym dążenia do zwycięstwa niż celem samym w sobie. Jak powiedział w jednym z wywiadów: każdy dzień w Białym Domu traktował jak epizod w telewizyjnej produkcji, w którym stawia czoła kolejnym rywalom.
Taki sposób myślenia wpływał na styl rządzenia Trumpa. Zamiast dążyć do stabilności i długoterminowego planowania, koncentrował się na chwilowych wygranych. Każdy dzień w jego oczach miał być wyzwaniem, które trzeba wygrać. Kiedy zaczynał walkę, nie liczyło się, co działo się wcześniej; liczyło się tylko, co jest możliwe do osiągnięcia w tym konkretnym momencie.
Inne podejście do polityki, takie jak to, które ma wiele osób, wymaga zrozumienia, że rzeczywistość jest dynamiczna, ale opiera się na pewnych stałych zasadach. W przypadku Trumpa jednak te zasady nie istniały. Liczyła się wyłącznie wygrana w danym momencie. Polityka to dla niego ciągła wojna, w której każde zwycięstwo jest jak kolejny odcinek serialu, który nie ma końca.
Co więcej, życie w trybie epizodycznym oznacza, że postacie, takie jak Donald Trump, nie muszą mieć spójnej moralności czy stałych przekonań. Wszystko zależy od momentu. Jego decyzje nie były wynikiem długoterminowych planów czy wewnętrznych wartości, lecz raczej zależały od kontekstu danej chwili i tego, co mogło zapewnić mu wygraną. To sprawia, że Trump jest postrzegany jako osoba nieprzewidywalna, czasami niekonsekwentna, ale to nie wynika z braku inteligencji czy przemyślanej strategii. W jego świecie najważniejsza była obecność tu i teraz, każda kolejna bitwa.
Niezwykle ważne jest zrozumienie, że Trump nie traktował swojej prezydentury jak naturalnej kontynuacji kariery politycznej. Była to bardziej walka o kolejne zwycięstwo, w której każda decyzja miała na celu wygraną tu i teraz. Był to typ przywódcy, który widział rzeczywistość w kategoriach rywalizacji i nieustannego zwycięstwa, w której idea długoterminowej stabilności czy spójności wydawała się zbędna.
Zrozumienie tego klucza psychologicznego pozwala lepiej pojąć, dlaczego Trump podejmował nieprzewidywalne, a czasem sprzeczne ze sobą decyzje. W jego świecie polityki nie chodziło o dbałość o spójność czy długoterminowe efekty, ale o wygraną w konkretnej chwili, za wszelką cenę.
Jak działają podprogramy i funkcje w Fortranie – praktyczne przykłady i zastosowania
Jak zastosować metody regresji w analizie danych nieliniowych?
Jak stworzyć niestandardowe środowisko w MATLAB z wykorzystaniem klasy szablonu?
Jak wytłumaczyć rozpowszechnienie ateizmu wśród rosyjskiej młodzieży w czasach rewolucji?

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский