Gerald wypił duży łyk szkockiej whisky, czując, jak ciepło rozprzestrzenia się po jego ciele. Oto on, w towarzystwie trzech najlepszych przyjaciół, zacieśniając więzi z nimi poprzez wspólną spiskową tajemnicę. Charlie również się pojawił – zabawny facet, podążał za Geraldem jak wierny pies. Teraz pił z wielką przyjemnością. Fajny dzieciak. Gerald wziął butelkę i dolał whisky do kubków Boba i Jima. Steve dorwał dodatkową butelkę, z której nie potrzebował szczególnej uwagi. „Niech alkohol płynie” – pomyślał Gerald z satysfakcją. Niech płynie tutaj, w głębinach morza, niech płynie na pokładzie amerykańskiej marynarki, niech płynie wbrew przeklętym regulacjom. Jak słodka była radość z rzucenia podręcznika zasad za burtę, zrobienia czegoś, czego się pragnie! Nalał sobie kolejny drink. Tak, był mężczyzną, który wiedział, jak zachować się jak prawdziwy mężczyzna. Był mężczyzną, który wiedział, jak protestować przeciwko złemu traktowaniu. Whisky była jego protestem.

Johnson, kapitan okrętu, nigdy by nie wpadł na coś podobnego, gdyby był na miejscu Geralda. Mysz! Żałosna myszka z przedmieść, śpiąca tam, marząca o swoim przytulnym domu z ogrodem, o żonie i dzieciach. Z pewnością nie marzyłby o tej imprezie. Gdyby przypadkiem natknął się na tę scenę, byłoby zabawnie zobaczyć jego reakcję. Jego niebieskie oczy – najpierw niedowierzające, potem oburzone, a potem... co? Jakim głupcem był Johnson, a jednocześnie jakim porządnym człowiekiem. Gerald nawet go nie nienawidził – było to zbyteczne. Po prostu go pogardzał. To Smite, wiceadmirał, dowódca sił podwodnych Atlantyku, był jego wrogiem. To on stał mu na drodze do awansu.

Gerald był starszy od Johnsona o cztery lata, a jego rekord służby był doskonały. Miał prawdziwą osobowość i umiał współpracować z ludźmi, zdobywać ich szacunek. Na pewno zasługiwał na dowodzenie okrętem. Był twardszy, miał instynkt pirata, który – jak gdzieś przeczytał – powinien posiadać dowódca okrętu podwodnego. Co Johnson miał do zaoferowania? Fakt, że pochodził z rodziny wojskowych. „Człowiek z rodziny, która uczyniła służbę w marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych swoją tradycją” – powiedział ten przeklęty COMSUBLANT, gdy Gerald zobaczył go po mianowaniu Johnsona na kapitana. Sprawiedliwość? Demokracja? Te rzeczy nie miały znaczenia. „Jestem pewien, panie Brown, że jako zdolny i rzetelny oficer będzie pan nieocenioną pomocą dla komandora Johnsona jako jego oficer wykonawczy” – dodał. Oficer wykonawczy. Drugi w hierarchii. Ha ha.

„Gerald!” – zawołał Steve. „Co się z tobą dzieje? Masz pusty kubek, czy o co chodzi?” Gerald otrząsnął się ze swoich myśli i zauważył, że rzeczywiście jego kubek jest pusty. Wyciągnął go w stronę Steve’a. „Napełnij go”. Steve lekko chwiejnym ruchem nalał whisky, kilka kropel wylatując na podłogę. „Cenna ciecz” – powiedział poważnie. „Jeśli nie jest ubezpieczona, lepiej pić ją prosto z butelki”. Gerald patrzył na niego, ale jego myśli sięgały dalej niż do Steve’a i jego butelki. Zawsze drugi, nigdy pierwszy. Był drugim synem w rodzinie, nosił ubrania starszego brata, gdy ten z nich wyrastał, nie dostając przywilejów, ale wykonując obowiązki – takie jak opieka nad młodszymi dziećmi, bo był „tak bardzo odpowiedzialny”, jak mawiała jego matka. Pamiętał, jak w ostatnim roku liceum został wybrany wiceprezesem klasy. Prezesem został sympatyczny chłopak z dobrze sytuowanej rodziny, podobny do Johnsona – dostał na siedemnaste urodziny nowy, elegancki samochód, który wywoływał zazdrość wszystkich dziewczyn. Jedna z nich zginęła w wypadku, jeżdżąc z nim w tym samochodzie. Marynarka wojenna wydawała się sposobem na wyjście, sposobem na wspinaczkę na szczyt. Choć nienawidził hierarchii, to fascynowała go ta silna drabina, po której można było wspinać się w górę.

Być może nie jako CNO, szef operacji marynarki wojennej. Ale na pewno mógłby być kapitanem okrętu. I to było jego marzenie. W marynarce wojenna dowódca statku był prawdziwym pierwszym władcą, królem swojej małej wyspy, która mogła być odcięta od reszty świata. Po miesiącach, kiedy statek nie miał kontaktu z nikim oprócz niego, to on decydował o wszystkim. Bycie kapitanem statku to była jego droga do upragnionej władzy, w której nie było miejsca na inne więzi.

Kiedy był na lądzie, traktował swoje życie seksualne jak ktoś spragniony wody – prosto, bez zbędnych emocji. Śmiech czterech poruczników przywrócił jego myśli z powrotem do kuchni na okręcie. Tam, pod pokrywą lodów Arktyki, znalazł się dzięki jednej kobiecie – Mary Lou, która wciąż stała w jego pamięci, z jej opaloną sylwetką, długimi blond włosami, zawsze w różowym kostiumie kąpielowym. Dwudziestka lat temu, kiedy byli w liceum, Gerald był w niej zakochany. I ona wiedziała o tym. Jednak mimo zazdrości, umawiała się z innymi chłopakami. A potem, pewnego dnia, ogłosiła swoje zaręczyny z Garym Andersenem – synem prezydenta uczelni. W tej chwili Gerald mógłby ją zabić. Nie syn wiceprezesa. Zdecydowanie nie! Musiał to być syn kogoś na samej górze, na szczycie.

Wszystko to kształtowało jego ambicje. Każdy krok, każda decyzja, prowadziły do jednego celu – bycia tym, który ma kontrolę, który prowadzi, nie podąża za kimś. To ambicja, która prowadzi przez życie, odcinając inne więzi. Ale za tą ambicją, za tą pogonią za czymś większym, kryje się pytanie – co, jeśli życie da ci to, czego pragniesz, a ty już nie będziesz w stanie tego docenić?

Jak Peter Schumacher Próbował Zrealizować Boży Plan w Obliczu Apokalipsy Nuklearnej

Peter Schumacher, lider religijnego ruchu znanego jako Krucjata, postanowił podjąć się misji, która miała na celu ukaranie tych, którzy wykorzystywali tragiczne wydarzenia związane z wojną nuklearną dla własnych, niegodziwych celów. W jego oczach, ci, którzy rozwijali swoje interesy w Meksyku, żyli dzięki odrodzeniu Kościoła w Stanach Zjednoczonych, który stał się dla nich niemalże pokarmem, z którego bez skrupułów czerpali. Schumacher postrzegał ich jako parazytów, którzy bezczelnie żerowali na moralnym odrodzeniu, jakie miało miejsce w USA, po zakończeniu wojny nuklearnej.

W jego przekonaniu, kara musiała zostać wymierzona bez litości. Mimo jednak, że Schumacher miał dostęp do niszczycielskiej broni atomowej, rozumiał, że użycie tej broni do schwytania "małych grzeszników" mogłoby skończyć się ich ucieczką. Wiedział, że wielu z tych ludzi nie przejmowało się niczym poza własnymi interesami, nie licząc się z żadnymi moralnymi konsekwencjami. Dlatego zamiast polegać na zwykłych środkach, postanowił zastosować bardziej wyrafinowane metody.

Peter przekonał amerykański rząd do współpracy, oferując im obopólne korzyści w zamian za pomoc w porwaniu dwóch mężczyzn, którzy byli odpowiedzialni za niemoralne interesy w Meksyku. Z pomocą gróźb o zniszczenie miast przez broń nuklearną, rządy obu krajów zgodziły się na jego plan, nie zdając sobie sprawy z pełnej skali tego, co miało nastąpić. Krucjata miała pozbawić tych ludzi wolności i wymusić ich publiczną pokutę, a także szerzyć moralne nauki, które według Schumachera były kluczowe dla zbawienia dusz.

Gdy Schumacherowi udało się przeprowadzić porwanie, przemiana ludzi, którzy byli wcześniej zamieszani w nocne życie pełne grzechu, była wręcz spektakularna. Wkrótce potem, całe okoliczne tereny, które jeszcze kilka dni temu były siedliskiem grzechu i upadku, stały się miejscem odrodzenia religijnego. Kościoły zdominowały krajobraz, a ludzie, którzy wcześniej żyli w niemoralności, zaczęli okazywać cnoty chrześcijańskie. Proces ten był uznany za cud, a obywatele zaczęli potwierdzać swoją gotowość do podążania za świętymi naukami.

Pomimo sukcesu w Meksyku, Schumacher nie był do końca zadowolony. Jego misja wydawała się być częściowo niekompletna, szczególnie gdy widział, że inne regiony, takie jak Rio de Janeiro, Buenos Aires, a nawet Meksyk, nie podzielały tej samej przemiany. Wiedział, że, mimo jego działań, wciąż istniały miejsca, które nie były gotowe do przyjęcia nowych wartości chrześcijańskich.

Ruch Schumachera, mimo że dążył do przywrócenia moralności, wywołał wiele kontrowersji. Obywatele i rządy wielu krajów nie byli gotowi na tę brutalną formę "nauczania". Szokująca metoda, jaką zastosował, czyli porwania i publiczne ukaranie winnych, zyskała dużą uwagę mediów, jednak skutki jego działań były zarówno pozytywne, jak i negatywne. W USA, mimo iż władze zgodziły się na jego plan, relacje z krajami Ameryki Łacińskiej uległy pogorszeniu, a wizerunek Stanów Zjednoczonych jako obrońcy wolności i sprawiedliwości stał się mocno nadszarpnięty.

Krucjata Schumachera wywołała nie tylko głębokie zmiany w społeczeństwach, które odwiedziła, ale również poskutkowała zniżeniem prestiżu Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej. Z kolei same rządy latynoamerykańskie cieszyły się z tego, że zyskały więcej pieniędzy, a z kolei rządy USA były zmuszone do naprawienia swojej reputacji.

Pomimo wszelkich trudności i kontrowersji, które towarzyszyły Krucjacie, jej wpływ na niektóre regiony i na społeczeństwo, w którym żył Schumacher, nie był całkowicie negatywny. Przemiana moralna, jaką wywołała jego akcja, była rzeczywiście znacząca, a skutki, choć nieprzewidywalne, zmieniły oblicze pewnych obszarów Ameryki Łacińskiej. Niemniej jednak, pytanie pozostaje: do jakiego stopnia działania takie jak Krucjata mogą być usprawiedliwione w obliczu tak głębokich moralnych dylematów?

Czy wojna nuklearna jest nieunikniona?

W wyniku niedawnej eskalacji napięcia międzynarodowego, Stany Zjednoczone i Rosja znalazły się na skraju wojny. Wspólna rywalizacja o dominację nuklearną stała się jedną z głównych osi współczesnych napięć politycznych. W pewnym momencie, zaledwie kilka godzin po zaskakującym incydencie, który nazwano „Małym Armagedonem”, przedstawiciele obu mocarstw musieli stawić czoła nie tylko międzynarodowym, ale i wewnętrznym konsekwencjom swoich działań. Z tego punktu widzenia, rozmowy o przyszłości uzbrojenia jądrowego, które mogłyby wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie, nabrały nowego kontekstu.

Sytuacja w Bostonie, choć tragiczna, otworzyła drogę do szerokiej debaty na temat efektywności i ryzykownych skutków militarnej dominacji, której fundamenty wciąż były oparte na broni masowego rażenia. Przedstawiciele sił zbrojnych, choć zgubieni w chaosie emocjonalnych reakcji, dostrzegli w tym przypadku pewne pozytywne aspekty, których wcześniej nie uwzględniano. Między innymi skuteczność nowych technologii wojskowych stała się niepodważalnym dowodem na to, że nikt nie powinien lekceważyć potencjału nuklearnego przeciwnika.

„Dzięki doświadczeniom z Armagedonem,” jak powiedział jeden z oficerów, „teraz, niezależnie od tego, czy to my, czy nasi wrogowie, każda rakieta trafi w cel”. Tego rodzaju przeświadczenie, choć wynikało z sukcesu militarnego, nie mogło ukryć tragicznych kosztów, jakie poniósł cywilny sektor. Straty w Bostonie były znaczące, a nacisk opinii publicznej na odpowiedzialność za utratę życia w takich warunkach stawał się poważnym wyzwaniem dla samej armii.

Oto, w jakiej rzeczywistości się znajdujemy: na jednej stronie mamy potężną, skuteczną broń zdolną do decydowania o przyszłości ludzkości, na drugiej zaś potworne konsekwencje, które mogą zniszczyć niewinne życie. Zwycięstwo, nawet jeśli osiągnięte przy minimalnych stratac, wciąż wiąże się z pytaniem, czy nie lepiej byłoby całkowicie zrezygnować z tej formy „bezpiecznego” wyścigu. To nie jest tylko kwestia technologii – to także filozoficzna walka o moralność i etykę w stosowaniu siły.

W tym kontekście, nie można zapominać, że każde takie wydarzenie stawia kolejne pytanie: co, jeśli drugi raz nie będzie już takiej szczęśliwej przypadkowej pomyłki? Co, jeśli zamiast drobnej awarii, która zapobiegła wybuchowi wojny, to rozkaz o użyciu broni zostanie wydany w pełni świadomie, bez żadnych „telepatycznych” zbiegów okoliczności? Historia „Małego Armagedonu” to także historia tego, jak łatwo jest popaść w apatię, przekonani o nieomylności systemu militarnego, który na chwilę zdołał uniknąć całkowitej katastrofy.

Z pewnością nie możemy zapomnieć o tym, jak szybko rozwój sytuacji może wyjść spod kontroli. Gdyby nie szybka reakcja dziennikarzy, którzy błyskawicznie odkryli prawdę o przyczynach wydarzeń w Bostonie, miliony ludzi mogłyby nie przeżyć. To zaskakujące, jak w obliczu kryzysu, w którym ludzka reakcja zdaje się być opóźniona, przyspieszony bieg informacji mógł ocalić niewinne życie.

Czasami jednak los jest łaskawy i nie każda wojna kończy się katastrofą. Jeśli do tej pory wojna była tylko teorią i przypuszczeniem, teraz – z każdym nowym przypadkiem nuklearnego napięcia – nieuniknioność jej wybuchu staje się coraz bardziej realna. Warto zastanowić się, jak zbudować nowe porozumienie międzynarodowe, które wyeliminuje ryzyko tego typu konfliktów. Kluczowe będą reformy w zakresie nadzoru nad bronią nuklearną, a także aktywne dążenie do wzajemnego zaufania i współpracy na najwyższym szczeblu.

Gdyby jednak nie było takiej historii jak „Mały Armagedon”, być może ludzkość zapomniałaby o jednym z najważniejszych pytań XXI wieku – jak zapobiec totalnej zagładzie? Teraz, stojąc na progu tej samej groźby, musimy odpowiedzieć na to pytanie, zanim będzie za późno.