Po ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 roku, sytuacja w Stanach Zjednoczonych stała się jednym z najbardziej dramatycznych momentów w historii współczesnej polityki amerykańskiej. Atak na siedzibę amerykańskiej demokracji wzbudził ogromne obawy zarówno wśród polityków, jak i wojskowych. To, co zaczęło się jako demonstracja, szybko przekształciło się w jedno z najbardziej niebezpiecznych wydarzeń w amerykańskim życiu publicznym. Przez całą tę kryzysową sytuację przebijała się jedna myśl: co zrobić z prezydentem, który najwyraźniej nie jest w stanie zakończyć swojej kadencji w sposób spokojny i zgodny z tradycją demokratyczną?

Prezentacja Donalda Trumpa po ataku na Kapitol nie wykazywała typowej dla niego pasji. W wystąpieniu powiedział, że demonstranci, którzy wtargnęli do Kapitolu, "zbezczeszczili siedzibę amerykańskiej demokracji". Zdecydowanie podkreślił, że ci, którzy angażowali się w przemoc, nie reprezentują kraju, a ci, którzy złamali prawo, poniosą konsekwencje. Jednak w całym jego wystąpieniu brakowało emocji, które zazwyczaj towarzyszyły mu, kiedy stawał w obronie swojej wizji kraju. W końcu, pomimo powagi sytuacji, Trump nadal nie przyznał się do żadnych błędów i nie odstąpił ani o krok od swoich fałszywych twierdzeń o sfałszowanych wyborach. "Moim celem było zapewnienie integralności głosowania," mówił w tonie, który odbiegał od odpowiedniej reakcji na zamach na demokrację.

W ciągu kilku godzin po ataku na Kapitol, Nancy Pelosi rozpoczęła telefoniczne rozmowy z przedstawicielami najwyższych kręgów rządowych, starając się uzyskać zapewnienie o stabilności w kraju i zabezpieczeniu dalszego przebiegu procesu przekazania władzy. Obawy były ogromne: co stanie się, jeśli prezydent Trump, który odmawiał uznania wyników wyborów, nie opuści Białego Domu i nie przeprowadzi pokojowego przekazania władzy nowemu prezydentowi?

Zaniepokojenie było wszechobecne. Zgłoszenia do Pentagonu oraz rozmowy z przedstawicielami armii stawiały pytanie o ewentualność niekontrolowanego działania prezydenta, w tym użycia broni nuklearnej. Mark Milley, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, zapewniał, że wszelkie mechanizmy kontrolne działają, a żadne nielegalne czy nieetyczne działania nie będą miały miejsca. Jednak dla wielu, w tym dla Pelosi, pytanie o kontrolę nad prezydentem i zapobieżenie ewentualnym katastrofalnym decyzjom pozostawało bez odpowiedzi. W szczególności obawy dotyczyły, czy prezydent Trump, którego decyzje stały się coraz bardziej nieprzewidywalne, będzie w stanie przeprowadzić pokojowe przekazanie władzy.

Zaledwie kilka dni po zamachu, w Waszyngtonie i w całym kraju zaczęto głośno rozważać możliwość zastosowania 25. poprawki do Konstytucji, która umożliwia usunięcie prezydenta w przypadku stwierdzenia jego niezdolności do sprawowania urzędowania. Jednak próby te spotkały się z oporem, a niektórzy członkowie administracji Trumpa, mimo obaw, postanowili pozostać na swoich stanowiskach. W międzyczasie niektórzy z bliskich współpracowników Trumpa, jak Mike Pence, starali się zachować dystans wobec niepokojących wydarzeń, a Donald Trump, wciąż przywiązany do swojego przekonania o "sfałszowanych wyborach", pozostawał w opozycji do głównych nurtów politycznych.

Kiedy nadeszła decyzja o drugim impeachment, Donald Trump był już w pełni skoncentrowany na obronie swojego stanowiska. W tym kontekście pojawiła się intensywna debata wśród liderów politycznych: czy impeachment będzie wystarczającym środkiem do zatrzymania Trumpa, czy też polityczna niestabilność kraju sięgnie jeszcze głębszego kryzysu?

Podczas tego kryzysu nie tylko elity polityczne, ale także wojskowi, obawiali się, co stanie się, jeśli prezydent, który przez cztery lata wzbudzał kontrowersje i niechęć, nie przejdzie do historii w sposób godny urzędowania głowy państwa. Obawy o to, że Donald Trump mógłby doprowadzić do eskalacji sytuacji, były uzasadnione – stanowiły one kolejny powód do niepokoju wśród nie tylko Demokratów, ale i wielu przedstawicieli obozu republikańskiego.

Po tych wydarzeniach, które miały miejsce w okresie między zamachem na Kapitol a dniem inauguracji Joe Bidena, wiele osób miało poczucie, że amerykańska demokracja jest w poważnym kryzysie. Konflikt, który dotyczył nie tylko wyborów, ale także tego, jak władza powinna być przekazywana, stał się kamieniem milowym w zrozumieniu, jak ważne jest przestrzeganie demokratycznych zasad w obliczu ekstremalnych zagrożeń. Co więcej, to, jak rządy są kontrolowane przez różne instytucje, ma kluczowe znaczenie w zapewnianiu stabilności politycznej, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale i w każdej demokracji.

Z perspektywy czasu, wydarzenia te ujawniły wielką wartość instytucji demokratycznych – takich jak armia, służby wywiadowcze i sądy – które w tym okresie okazały się być fundamentem, na którym opierał się porządek w kraju. Pytanie o odpowiedzialność liderów politycznych i wojskowych w obliczu kryzysu pozostaje niezwykle aktualne: czy system kontroli, który sprawdza się w chwilach zagrożenia, jest wystarczająco silny, aby zapobiec nieodwracalnym skutkom?

Jak gniew Kavanaugha zmienił dynamikę polityczną w Senacie

W dniu przesłuchania Brett Kavanaugh, kandydat na sędziego Sądu Najwyższego, znalazł się w ogniu oskarżeń o molestowanie seksualne. Zeznania Christine Blasey Ford, która twierdziła, że została napadnięta przez Kavanaugha podczas jednej z imprez w latach 80., wstrząsnęły amerykańską opinią publiczną. Jednak to, co wydarzyło się po tych zeznaniach, miało jeszcze większe znaczenie dla politycznego krajobrazu Stanów Zjednoczonych. W ciągu kilku godzin po zeznaniach Ford, Kavanaugh – wyraźnie roztrzęsiony i oskarżony o poważne przestępstwo – zmienił swoją postawę. Wyszedł na scenę jako osoba, która broni swojej niewinności z taką determinacją, że jego gwałtowna reakcja miała wielki wpływ na dalszy przebieg całej sprawy.

Gdy McGahn, doradca prawny Białego Domu, zauważył, że Kavanaugh jest w emocjonalnym szoku, podszedł do niego i powiedział: „Nie rozmawiam z tymi, którzy się poddają” – jakby podkreślając, że kandydat nie może dać się złamać. Wkrótce po tym incydencie Kavanaugh przekształcił swoją postawę z osoby oskarżonej na obrońcę swojej reputacji, co okazało się decydujące. W tym samym czasie Sarah Huckabee Sanders, rzeczniczka Białego Domu, przekazała Trumpowi, że „Kavanaugh właśnie uratował siebie”, sugerując, że przebieg przesłuchania obrócił losy kandydatury.

Następnie na sali przesłuchań doszło do zaskakującego wystąpienia Lindseya Grahama, republikańskiego senatora z Południowej Karoliny, który bez wahania zaatakował demokratycznych członków komisji, oskarżając ich o próbę zniszczenia życia Kavanaugha w celach politycznych. „Chcecie zniszczyć życie tego faceta, trzymając to miejsce otwarte w nadziei, że wygracie w 2020 roku!” – krzyczał, wskazując na demokratycznych senatorów. Jego słowa były pełne gniewu, a cała scena wywołała oszołomienie zarówno wśród demokratów, jak i republikanów. Dla republikanów była to chwila przełomowa, która sprawiła, że Kavanaugh przestał być oskarżonym przestępcą, a stał się ofiarą politycznej nagonki.

To wystąpienie Grahama miało wielkie konsekwencje. Republikanie, którzy wcześniej byli na defensywie, poczuli się teraz zmotywowani, by stanąć w obronie swojego kandydata. Kavanaugh zyskał wielu nowych zwolenników, a sam Graham zyskał uznanie w kręgach konserwatywnych. W ciągu kilku dni zmienił się obraz całej sytuacji: z jednej strony mieliśmy oskarżenia, które były trudne do udowodnienia, z drugiej – brutalną obronę ze strony republikańskich liderów, którzy zaczęli traktować Kavanaugha jako ofiarę politycznej nagonki.

Choć Ford była przekonująca w swoich zeznaniach, to jednak brak szczegółów, takich jak konkretne daty czy świadkowie, którzy mogliby potwierdzić jej wersję wydarzeń, osłabiły jej argumentację. Co więcej, pojawiła się kolejna kobieta, Deborah Ramirez, która oskarżyła Kavanaugha o nieodpowiednie zachowanie w czasie imprezy studenckiej. To jednak nie wytrąciło republikanów z ich kursu obrony Kavanaugha. Wszelkie kontrowersje, które pojawiały się w trakcie dochodzenia, były łatwo ignorowane lub obalane jako część politycznej rozgrywki.

Ostateczne badanie przez FBI, które zostało przeprowadzone po interwencji senatora Jeffa Flake'a, okazało się niejednoznaczne. W tym czasie Kavanaugh i Ford nie zostali przesłuchani, a FBI skupiło się na rozmowach z zaledwie dziesięcioma osobami. Zredukowana do minimum procedura dochodzeniowa nie przekonała krytyków, ale pozwoliła na dalszy postęp nominacji. Kolejnym kluczowym momentem był głos Lindsey’a Grahama, który swoim wystąpieniem przełamał impas i obrócił sprawę na korzyść Kavanaugha.

Jest to przykład na to, jak silnie polityka w Stanach Zjednoczonych zdominowana jest przez kwestie partyjne i osobiste ambicje. W tym przypadku prawda o wydarzeniach sprzed lat nie była już tak istotna jak to, jak potoczy się rozgrywka polityczna. Kavanaugh, mimo poważnych oskarżeń, ostatecznie uzyskał nominację na sędziego Sądu Najwyższego, a sama sprawa stała się symbolem podziału politycznego w kraju.

Warto zauważyć, że ten proces nie tylko pogłębił polaryzację w amerykańskim społeczeństwie, ale także uwypuklił rolę mediów, które w dużej mierze kształtowały opinię publiczną. Działania Białego Domu oraz to, jak reagowali na nie politycy, wykorzystywały każdy element gry politycznej, by odwrócić uwagę od samej kwestii oskarżeń i skupić ją na walce o utrzymanie władzy. Z kolei reakcje opozycji, choć emocjonalne i pełne zaangażowania, nie były w stanie przełamać tej dynamiki.

Czy proces nominacyjny Kavanaugha był tylko jednym z wielu przykładów współczesnych walk politycznych, czy też miał większe znaczenie? Bez wątpienia j

Jak decyzja Trumpa o mianowaniu nowego przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów wpłynęła na relacje w administracji?

Decyzja Donalda Trumpa o mianowaniu nowego przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów była jednym z wielu momentów, w których wyłoniły się napięcia między prezydentem a wojskowym establishmentem. Trump, który od początku swojej kadencji miał własne, kontrowersyjne podejście do kwestii wojskowych, wyraził rozczarowanie wobec swoich doradców wojskowych, w tym Jamesa Mattisa, ministra obrony. Trump, przywiązany do obrazu „moich generałów”, którymi byli ci, którzy słuchali go bez sprzeciwu, szybko stracił cierpliwość do dowódców, którzy nie spełniali jego oczekiwań. Zamiast szukać doradców, którzy mieli fachową wiedzę wojskową, poszukiwał takich, którzy zgodziliby się na bezwzględne podporządkowanie jego woli.

W tej atmosferze w końcu pojawiła się okazja do zmiany. Dave Urban, lobbysta i doradca kampanii Trumpa, namawiał prezydenta do zastąpienia gen. Dunforda kimś bardziej zbliżonym do jego poglądów, mniej związanym z Mattisem. Jako kandydat na stanowisko przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów, Urban wskazał generała Marka Milleya, który był ówczesnym szefem sztabu armii. Milley, znany ze swojej bezpośredniości, brutalnej szczerości i militarnego doświadczenia, wydał się Trumpowi idealnym kandydatem.

Milley miał za sobą bogatą karierę wojskową, z doświadczeniem bojowym w Iraku i Afganistanie. Jego styl komunikacji, pełen mocnych i zdecydowanych stwierdzeń, doskonale współgrał z temperamentem Trumpa. Prezentował on siebie w sposób, który miał ogromne znaczenie w kontekście tego, jak Trump postrzegał swoich doradców – jako ludzi, którzy będą mu doradzać, ale także bezwzględnie spełniać jego żądania. Milley, choć różnił się od Trumpa w wielu kwestiach, podjął decyzję, by zaakceptować jego propozycję.

Zanim doszło do formalnego mianowania, relacje w administracji były napięte. Generał Mattis, który miał własne zdanie na temat wyboru nowego przewodniczącego, próbował niejednokrotnie wpływać na decyzje Milleya, jednak ten pozostawał nieugięty. Mattis oskarżał go o kampanię na rzecz tej posady, choć Milley stanowczo zaprzeczał tym oskarżeniom. W końcu doszło do sytuacji, w której Milley musiał podjąć decyzję, czy zgodzi się na nominację, mimo świadomości, że decyzja ta wiąże się z kontrowersjami.

Kiedy Milley spotkał się z Trumpem, nie wiedział jeszcze, że dzień później jego nominacja zostanie ogłoszona publicznie. Choć rozmowa z prezydentem była pełna napięcia, Milley wyraził gotowość do pracy w tej roli, obiecując prezydentowi uczciwość i lojalność, pod warunkiem, że decyzje będą zgodne z prawem. Należy zauważyć, że Milley miał swoje przekonania, które różniły się od poglądów Trumpa. Na przykład, w kwestii wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu, Milley wyrażał obawy, że całkowite wycofanie mogłoby doprowadzić do nowych problemów. Jednak mimo tych różnic, jego podejście do pracy z prezydentem było jasno zdefiniowane: "To pan będzie podejmował decyzje, a ja będę pana wspierał, dopóki będą one legalne."

Wkrótce potem Milley został mianowany przewodniczącym Połączonych Szefów Sztabów, co było kolejnym przełomowym momentem w administracji Trumpa, w którym osobiste ambicje, lojalność i polityczne rozgrywki połączyły się w trudną do przewidzenia decyzję. Decyzja ta miała duży wpływ na dalszy rozwój sytuacji w administracji, zwłaszcza w kontekście relacji Trumpa z wojskiem, w tym z jego sekretarzem obrony, Jamesem Mattisem.

Zmiana na stanowisku przewodniczącego Połączonych Szefów Sztabów była także symbolicznym przełomem w polityce Trumpa wobec wojska i jego rolą w administracji. Choć wielu wojskowych, w tym Mattis, odchodziło z administracji, Trump starał się stworzyć nowy układ z personelem, który bardziej odpowiadał jego stylowi rządzenia – nie zależnym od tradycyjnych struktur, ale nastawionym na lojalność i bezpośrednią gotowość do działania w jego interesie. Jednak, jak pokazuje historia, taka polityka miała swoje ograniczenia i prowadziła do konfliktów z tradycyjnymi wartościami wojska amerykańskiego.