Cały czas byłam przytomna, nigdy nie byłam sama ze swoim cierpieniem. W namiocie zapadła cisza, a potem dotarło do mnie, że wszyscy słuchają, czy jestem jeszcze obudzona. W stanie, w jakim się znajdowałam, wydało mi się to niezmiernie zabawne. Chwytając za obolały brzuch, wybuchłam okropnym, chichoczącym śmiechem, przez który z trudem słyszałam, jak ludzie wydają zaskoczone dźwięki, szukając latarek lub broni. Ale nie mogłam przestać się śmiać. Wciąż wyjąc jak szalona bohaterka z „Jane Eyre”, podniosłam się na nogi i zataczając się, wyszłam z namiotu, gdzie opadłam na popiół z ogniska i zaczęłam wykonywać głębokie ćwiczenia oddechowe. Po chwili uspokoiłam się, a Dave wyszedł z namiotu. Zrobiliśmy kawę i jedliśmy boczek z jajkami, dokładnie wtedy, kiedy pasma górskie nad nami zaczęły się rozjaśniać o świcie. Wydawało się, jakby zapalały się od wewnątrz, jakby były z lodu, a jakieś nieznane istoty mieszkające tam włączały swoje światła.
Zostawiając innych z naszymi rzeczami do spania, Dave i ja wyruszyliśmy na polowanie, które trwało około sześciu godzin, a w tym czasie nie zobaczyliśmy żadnego żywego zwierzęcia. Wróciliśmy do namiotu około południa i zjedliśmy kolejny posiłek. Nie czując się na siłach, by kontynuować przygodę z dostępną kuchnią, zadowoliłam się zimną puszką wieprzowiny z fasolą. Po obiedzie jeszcze trochę poskakaliśmy po okolicy i zabiliśmy kilka susłów. Jednak Derek nadal łamał zasady – odmawiał pełzania na brzuchu, gdy David kazał mu to zrobić, i strzelał do susłów, nie wskazując ich najpierw Davidowi, który jak dotąd niczego nie trafił. Zrezygnowaliśmy więc z tej aktywności i wróciliśmy do obozu, co częściowo ułatwił nam przybycie leśnego strażnika, który oznajmił, że ponieważ jest w dobrym humorze, tym razem nie zabierze nam broni.
W namiocie spojrzałam na zegarek. Była pierwsza piętnaście. Jeśli wyjedziemy o drugiej, nawet ze Skellem za kierownicą, będziemy w mieście do szóstej. Będę mogła się ogolić, wziąć gorącą kąpiel, a Sadie zrobi mi pyszny obiad. Potem usiądę wygodnie przed telewizorem, popijając piwo przez resztę wieczoru. Brzmiało to naprawdę dobrze. Powiedziałam Derekowi, że chciałabym wrócić, on się zgodził. Powiedziałam to samo Dave’owi, on też się zgodził. Rozejrzałam się za Skellem i zobaczyłam dziwną postać wychodzącą z namiotu. Skel ma sześć stóp i trzy cale wzrostu, nie mając innych wymiarów, a oto wychodzi z ciemności namiotu w małych, obcisłych, błyszczących szortach, jakich noszą mężczyźni w reklamach, trzymając (a) dmuchany materac, (b) okulary przeciwsłoneczne, (c) butelkę olejku do opalania oraz (d) grubą książkę.
Z poczuciem niepokoju pomyślałam, że Skel, właściciel samochodu, raczej nie zgodzi się na powrót. I rzeczywiście, nie zgodził się. Widziałam, jak moja wizja przyjemnego wieczoru zaczyna blednąć, zastępowana przez obraz powrotu do domu o jedenastej trzydzieści, zmęczona i brudna, bez czasu na obiad, potem do łóżka, a rano znowu wstaję do pracy. Zaczęłam sprzeczać się ze Skellem, ale on, wygodnie rozłożony na materacu, posmarowany olejkiem do opalania i oblężony przez muchy, ignorował wszystko, co mówiłam. Wkrótce Derek zaczął jęczeć, potem dołączył Komandor. Skel znosił to przez
Jakie piękno dostrzegasz w tym świecie?
"Jestem tak piękna jak wyśniłeś?"… Ale czemu jesteś taki poważny? Nie wiesz, że nie należy być poważnym przy krzakach?… Nie możesz wygrać, trzymając się tylko czegoś. Gdyby to było możliwe, równie dobrze mogłabyś gonić kamienie. Obserwuję światło jej liści, lecz nie nadchodzi. Noc staje się zimniejsza, a ja zasypiam. Z budzę się o świcie i widzę pobliski krzak. Słońce jeszcze ledwo świeci, ale dostrzegam drobne, świecące liście. "Wróciłaś!" – wołam. "Nie." Te słowa chłodzą mnie bardziej niż lód, bo to nie jej głos. "Nigdy cię nie widziałam," mówi krzak. "Co robisz tak daleko tutaj? Jesteś drzewem!"
Bez wyraźnego powodu wybucham gniewem na to oskarżenie. "Drzewa rządzą światem! Jesteśmy końcowym produktem całej historii, największymi ze stworzeń!" Trzęsę się tak mocno, że kawałki lodu spadają z moich konarów, a ziemia pęka wokół mnie. Krzak szybko oddala się ode mnie. "Jesteś równie absurdalny jak wszyscy. Jak tu trafiłeś?" "Szłam! Drzewa potrafią chodzić – potrafimy nawet tańczyć! Możemy wszystko!" Moja krew wrze teraz, wypełniając moje pnie i konary, przynosząc ból, choć nocny mróz zaczyna ustępować. Potrząsam liśćmi w kierunku krzaka, choć nie jest to całkowicie dobrowolny ruch. Krzak śmieje się ze mnie. Jest wielkości Virry, ma nawet żeński kształt, ale jej śmiech niesie ze sobą pogardę. "Jeśli potrafisz tańczyć, to pokaż mi. Och, chętnie zobaczę twój taniec! Czy kamienie też będą tańczyć?" "Tylko dla Virry tańczę." Mój głos jest zimny jak poranny wiatr.
"Jestem Virra. Tańcz dla mnie." Wściekły, próbuję ruszyć za krzakiem, unosząc trzy korzenie na raz z ziemi i machając niezgrabnie. Kamienie i kawałki lodu fruwają w powietrzu. Krzak cofa się jeszcze dalej, a moje korzenie, które są tak głęboko wciśnięte w ziemię, zatrzymują mnie, zmuszając do przerwy, by je uwolnić. "To nazywasz tańcem?" Wyciągam swoje wolne korzenie ku niej, ale jest za daleko. Chciałbym złapać ją, zdruzgotać, zedrzeć jej liście, udusić ją swoimi, a potem zebrać lód z ziemi, by zasypać ją. "Nie jesteś Virra! Gdzie ona jest?" Ale mój głos nie jest w stanie ryczeć i grozić, jakbym chciał – on błaga.
Krzak śmieje się znowu. "Oczywiście, że jestem Virra. Wszystkie krzaki to Virra." Coś w tej chwili dotyka mnie, to nie jest mróz, ale jest zimne. Młody krzak, którego spotkałem wcześniej, mówił, że jest Virra. "Co to znaczy?" – pytam, nadal walcząc z korzeniami, które tkwią głęboko w ziemi. Krzak stoi dziwnie nieruchomo, a jej głos jest bardziej miękki, kiedy znów się odzywa: "Nie wiesz, prawda? Wszystkie krzaki nazywają się Virra – po co przejmować się imionami?" Czuję zagubienie, choć coś we mnie mówi, że powinienem o tym wiedzieć. Krzaki żyją tak krótko; poruszają się tak, że nie mają własnej ziemi; nie trzymają się niczego, nawet imion. Nawet nie miłości. Najmniej tej, którą mnie obdarzono.
Wymuszam na sobie słowa: "Był taki z was, który przyszedł do mnie i dał mi radość. Ale odszedł i muszę go znaleźć." Wiatry pola nadal huczą wokół nas. Krzak pyta: "Jak dawno temu?" "Dwa dni. Mniej." Zieleń tej osoby, jej liście były tak jasne jak Virry – prawdziwej Virry. "To znaczy, że nigdy jej nie dogonisz." Nawet głos tej Virry brzmi teraz jak jej głos. To nierealny świat w tym wielkim pustym polu; nic nie jest takie, jak powinno być. Uwolniłem moje korzenie – teraz mogę iść, ale nie wiem, w którym kierunku mam szukać. Zmieszany i przerażony, szukam małych śladów korzeni, które Virra musiała zostawić. Ale ziemia pokryta jest mrozem. Bez nadziei mówię: "Musisz wiedzieć, gdzie poszła Virra. Powiedz mi." "Skąd mam wiedzieć? Nie wiem, którą Virrę masz na myśli: wszystkie jesteśmy Virrą." Zawahała się, widząc, jak trzęsą się moje liście. "Zresztą, musiała już pójść tak daleko, że nigdy jej nie znajdziesz."
"Znajdę." Moc mojego krzyku przeraża krzak, i ona ucieka. W kilka minut znika za niskim wzgórzem. Patrzę na jej zniknięcie, jakby była nadzieją samą w sobie, bo zdaję sobie sprawę, że ma rację: nie dogonię Virry, nawet jeśli wiedziałbym, w którym kierunku iść. Trzymam swoje konary ku chłodnemu słońcu i rozważam swoją sytuację. Mam tylko dwie szanse: albo Virra wróci w to miejsce, albo muszę liczyć na ślepą wędrówkę po polu. Żadna z tych opcji nie wydaje się prawdopodobna, ale muszę coś zrobić. Więc zaczynam.
Wędruję przez wietrzne pola pełne kamieni i kawałków lodu. Szukam Virry, podczas gdy przyćmione czerwone słońce wschodzi i zachodzi, wschodzi i zachodzi jeszcze wiele razy, nie licząc ich. Nie mam kierunku, skręcam w lewo lub w prawo, gdy ogarnia mnie beznadzieja, a nadal znajduję tylko głupie trawy, kamienie i pustą ziemię, a czasem podróżujący k
Jak przetrwać w świecie, gdzie przeszłość wraca w postaci starych fanów?
Stworzenia były ludzkie, lecz ich ruchy przypominały raczej wędrówkę jakiegoś drapieżnika, który szuka ofiary. Ich głowy poruszały się na boki, a nozdrza wydymały się, jakby węszyły coś, co miało im ujść. James White, widząc je, poczuł zarówno przerażenie, jak i zdumienie – te postacie były ogromne, wyższe od niego, groźne i niepokojące. Jednak w ich oczach dostrzegł coś, co na moment rozbłysło dziwnym, niemal sentymentalnym światłem. Dopiero teraz dostrzegł, co je wyróżniało – wszystkie miały na głowie czapeczki – beanie, pokryte kurzem i brudem, z łamanymi wirnikami, które nie obracały się, mimo że wiatr wył przez zniszczone okna. To nadawało im wygląd smutnych, porzuconych istot. A potem dostrzegł to, co przerażało najbardziej – ich uśmiechy. Były to grymasy, które wydawały się być wynikiem szaleństwa i upływu czasu, ale jednak były tam, na twarzach tych bytów. Mimo strachu poczuł do nich współczucie, co tylko wzmogło dreszcze na jego ciele.
Juleen nie krzyknęła, nie szukała ucieczki. Wychowała się na opowieściach Tiptree i Russ, więc stała naprzeciw nich, drżąca, lecz gotowa do konfrontacji. James, widząc jej odwagę, postanowił zrobić to samo. Stworzenia zbliżyły się, mrucząc coś, czego nie rozumiał, dopóki jedno z nich nie zatrzymało się na kilka stóp przed nimi. Jego twarz była spuchnięta, a mięśnie drgały jak u kogoś, kto właśnie przegrał wszystkie swoje marzenia. To nie była tylko postać – to była postać, która z jakiegoś powodu przetrwała coś, co wielu uznawałoby za koniec. Zatrzymało się, uniosło rękę, a jego towarzysze stanęli wokół. Po chwili jedno z nich wypowiedziało coś w głosie, który brzmiał jak zagrzybiona taśma magnetofonowa: "Zróbmy oneshot."
Dziwne istoty zaczęły rozstawiać na stole przestarzałe maszyny do pisania, a pomiędzy nimi starodawny mimeograf, który wydawał się być reliktem minionej epoki. Z ich ruchów biła nie tylko starość, ale i strach przed zapomnieniem, który nieubłaganie nadszedł. To nie były tylko zabytkowe przedmioty – to była przeszłość, której już nikt nie chciał pamiętać. Wśród nich rozbrzmiewały niskie szepty, jakby wyłaniały się one z odległych, zapomnianych lat, a powietrze wokół nich wypełniał fetor czasów, które odeszły. Mimeograf, który używały, nie był nawet maszyną Gestetnera, lecz czymś o wiele starszym – Roneo lub A.8 Dick, z wiecznie trzeszczącymi i pożółkłymi częściami.
Ale najstraszniejsze były te maszyny do pisania – starawe Remingtony i Royale, manualne maszyny, które ledwo mogły znieść dotyk. Wciąż jednak z ich wnętrza wysypywały się stensile, które te istoty umieszczały w maszynach i zaczynały na nich pisać, jednym z najtrudniejszych sposobów, które pozostały z zamierzchłych dni fanzinów. Kiedy Jimmy zbliżył się do jednego ze stołów, zobaczył, jak jedna z postaci zajmuje się tym ręcznie, jakby wracała do momentu, gdy wszystko to miało jakąś prawdziwą wartość.
"Nametagi," powiedziała Juleen cicho. "Widzisz ich plakietki?"
Tak, Jimmy widział. Te same plakietki, które niegdyś były noszone przez fanów, którzy wypełniali konwencje jeszcze przed erą "Star Trek" czy "Doctor Who". Wydarzenia, które miały miejsce przed długim czasem, kiedy fani tworzyli z pasji coś, co łączyło ich na całym świecie. Jimmy rozpoznał tylko kilka nazwisk, których nie znał z tego czasu – Bob Lichtman, Mal Ashworth, Arthur Thomson… Przypomnieli mu się dawno zapomniani ludzie, których wspomnienia powoli znikały. Nagle poczuł się jakby żył w epoce, która nie miała już żadnej przyszłości, w świecie pełnym starożytnych bóstw, które powróciły do życia, by prześladować zmarłych fanów.
Wkrótce zdumiał się, patrząc na dziwne narzędzia, które te postacie wyciągnęły z porwanych toreb. Zrozumiał, że to były narzędzia, których używano w zamierzchłych czasach do tworzenia złożonych stencils, które nie tylko służyły do pisania, ale stanowiły symbol tego, co oznaczało być częścią fanzinowej kultury. Jedna z postaci zaczęła pracować nad jednym z nich, tworząc coś, co wyglądało na tytuł dla nowego fanza – "OMEGA: THE ULTIMATE FANZINE." To było niczym powrót do czasów, które zdawały się być tak odległe, że stały się nieosiągalne.
Nagle, bez ostrzeżenia, postać podała Jimmy'emu jeden z tych stencils. Pojawiło się znane odczucie strachu: jeśli nie napiszesz, staniesz się "fakefanem." Było to jedno z najgorszych przekleństw w tym świecie – bardziej niż nieznajomość fanowskich historii. Jimmy wiedział, że nie miał wyboru.
Czy jednak rzeczywiście musiał pisać? Czy to było wystarczająco prawdziwe, by stać się częścią tej społeczności? Czy prawdziwy fan musiał przejść przez ten rytuał, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej dziwaczny i pełen przeszłości?
To, co stanowiło podstawę tej całej kultury fanzinów, to nie tylko kreatywność i pasja. To było dążenie do zachowania czegoś autentycznego, co dziś coraz częściej umyka – doświadczania czegoś prawdziwego w świecie, który staje się coraz bardziej zglobalizowany, a jednocześnie zanika w gąszczu zglobalizowanych kulturowych klonów. Fani, którzy zostali w tym martwym świecie, nie byli tylko żywymi reliktami. Byli świadectwem tego, co dawniej mogło być częścią tworzenia autentycznoś
Jakie procedury stosować przy zatruciu substancjami psychoaktywnymi: Rola leczenia ekstrakorporealnego w przypadkach zatrucia lekami i toksynami
Jak J. Edgar Hoover budował mit i rzeczywistość szefa FBI?
Jakie wyzwania wiążą się z anestezjologią dzieci z zespołem Williamsa podczas operacji?

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский