„U h— uh—” Ray wpatrywał się w splątanie przyrządów, jakby dżungla przewodów miała nagle odpowiedzieć. Urushkidan pocierał nos, zamyślony; Dyann połknęła ślinę. Nie mieli czasu na systematyczne notatki. Nikt nie miał — Martianin cierpliwie tłumaczył o kwadracikowo‑wabikowym generatorze, o podwójnym napięciu, które Ray zdołał uzyskać bez pełnego zrozumienia istoty rzeczy. „Nie wiedziałem, jak to działa!” — mruczał. „Był to eksperymentalny prototyp. Można było się tego spodziewać.”

Na ekranie wyskoczył obraz colonela Roshevsky‑Feldkampa; głos Joviana rozkazywał kapitulacji. „Poddać się bezzwłocznie.” „Poddamy się… jeśli dostaniemy bezpieczny powrót na Ziemię?” — Ray prosił, a kontrowersje o honor i wypłaty nabierały barbarzyńskiego tonu. Urushkidan, zrozpaczony brakiem tytoniu, prosił o pobliski sklep z cygarami; Martianin odpowiadał zimnym kalkulatem: „Potrzebujesz dokładnej przeciwfunkcji, omega‑wabe generatora.”

Wtedy — i nagle — łódź oderwała się od ziemi. Ray przekręcał pokrętła; silniki buczały, wskaźniki migotały; statek jednak stał. Gdy nacisnął dźwignię, uniósł się wyżej, ale bez siły ciągu, bez przyspieszenia które można by poczuć. Gwiazdy zafalowały barwami: niebieskie przód, czerwone tył, a krajobraz za oknami zmienił się w obcą, szarą kulę — „Neptun?” — ktoś zasugerował, lecz każdy miał inne wyobrażenie, każdy liczył w myślach Rigela i inne jasne punkty nieba, by zorientować się w przestrzeni.

Optyczne zniekształcenia uformowały wokół kadłuba rodzaj tęczy; poza nią rozciągała się absolutna czerń. „Czy to jest prędkość światła… czy coś gorszego?” — Ray myślał o prędkościomierzu, którego nie było. Dyann żartowała nerwowo: „Wolni jesteśmy! Wszystkie światy do rabunku!” — i śmiała się aż do łez. Urushkidan wyobrażał sobie lądowanie i pytanie trzy‑głowego tubylca o drogę do Słońca; obraz był groteskowy, absurdalny.

Gdy statek przecinał nieznane przestrzenie, pomiary wariowały; wibracje, odgłosy starych kuchen i nieumyte ciała tworzyły zapachową, przytłaczającą intymność — brak odporności na warunki eksperymentalnej maszyny wychodził na jaw. Ray wiedział, że napęd działał na zasadzie precyzyjnej interakcji fal; Urushkidan powtarzał: „Trzeba zastosować dokładną przeciwfunkcję.” Martianin milczał, trzymając w dłoni urządzenie, którego sens poznawał po kawałku.

W tej niemocy i panice rodziła się pewna świadomość: technika bez zrozumienia może być zaklęciem, które nie powiedzie się w najbardziej nieoczekiwanym momencie; geniusz, bez pokory wobec fundamentów, staje się ryzykiem. A jednak była też nagła radość z wolności, z możliwości braku granic — i strach przed ceną, jaką zapłacą za odkrycie.

Dodatkowy materiał do włączenia: szczegółowy schemat omega‑wabe (kwadracikowo‑wabikowego) generatora z rysunkiem pól falowych i matematycznym opisem przeciwfunkcji; krótkie wyjaśnienie efektów optycznych przy prędkościach relatywistycznych i wpływu Dopplera na fale radiowe oraz na emisję X‑ray; praktyczny rozdział o procedurach bezpieczeństwa przy eksperymentalnych napędach: redundancje, wskaźniki prędkości absolutnej, algorytmy awaryjnego hamowania; notatki psychologiczne o zachowaniach załogi w stanie długotrwałej próżni i zapachowo‑sensorycznej dezintegracji norm; słownik postaci technicznych i kulturowych (Jovianie, Martianie, Centaurjanki) z krótkimi adnotacjami o ekonomicznych i etycznych konsekwencjach „wypożyczania” cudzych odkryć. Ważne: czytelnik powinien rozumieć, że opisane zdarzenia łączą techniczną niewiedzę z konsekwencjami społecznymi i moralnymi — bez kompletnej teorii i praktyki każde osiągnięcie może stać się pułapką; równocześnie fabuła wymaga doprecyzowania mechaniki napędu, aby uniknąć sprzeczności między obrazem wizualnym a fizycznymi efektami podróży.

Jak daleko można posunąć się w grze z czasem, by poznać prawdę?

Z rozluźnionego, niemal teatralnego tonu sytuacja nagle przekształca się w niebezpieczny spektakl. Bohater, z jednej strony zmęczony, z drugiej wciąż przytomny i czujny, siada na kanapie, czując jedynie chwilowe złudzenie bezpieczeństwa. Wokół narasta presja – oddziały wojska, lokalna policja, pełne uzbrojenie i groźby padające na przemian z jego własnymi ironicznymi uwagami. To typowa scena dla człowieka, który zna ciężar polowania, a mimo to potrafi uśmiechać się wtedy, gdy wszyscy inni tracą nerwy.
Przyjęty ton bohatera to nie maskarada – to taktyka. W świecie, gdzie informacja, władza i broń są splecione, poczucie humoru bywa nie mniej skuteczne niż pistolet. Mimo że jest ścigany, prowadzony i obserwowany, jego najcenniejszą bronią pozostaje kontrola narracji: gra z prasą, opowieść o porwaniu, żądanie adwokata. Każde słowo to ruch w szachowej partii, w której stawką jest nie tylko życie, lecz reputacja i swoboda działania.

W tym chaosie pojawia się jednak coś większego – zniknięcie całej stacji orbitalnej i dowódców floty. To nie kolejna afera podatkowa, ani nawet rutynowe śledztwo. Zniknęli ludzie, infrastruktura, sygnały radiowe. Nie ma śladów bitwy ani sabotażu. Pusta przestrzeń tam, gdzie jeszcze niedawno pulsowało centrum strategiczne Ligi. W takiej sytuacji bohater rozumie, że formalne procedury i dochodzenia na miejscu nie przyniosą odpowiedzi. Trzeba sięgnąć głębiej – dosłownie w czas.

Profesor Coypu, opiekun tajemniczej „helisy czasu”, staje się bramą do przeszłości. Lecz naukowiec jest nieufny, jego słowa o „sprzężeniach zwrotnych” i „statycznych krzywych synergii” przypominają ostrzeżenia przed katastrofą, której nikt jeszcze nie rozumie. Jednocześnie to obraz konfliktu między nauką a praktyką: profesor – więzień własnych teorii, bohater – praktyk ryzyka. Napięcie rośnie, gdy Inskipp i Jim diGriz naciskają na Coypu, by po raz kolejny złamał swoje zasady i uruchomił maszynę, która może rozwiązać zagadkę, lecz może też zniszczyć ich wszystkich.

Podróż w czasie nie jest tu romantyczną przygodą, lecz doświadczeniem fizycznie nieprzyjemnym i psychicznie obciążającym. „Szarpnięcie w nowym, nieopisywalnym kierunku”, „gwiazdy śmigające jak rakiety” – to język opisu człowieka, który mimo wcześniejszych wypraw w czas nigdy nie oswoił się z tym, czym naprawdę jest manipulacja rzeczywistością. I choć pozostaje cyniczny, jego ciało pamięta niepokój.

Warto zauważyć, że opowieść nie skupia się wyłącznie na technologii, lecz na psychologii i strategii. Czas w tej narracji nie jest abstrakcyjnym medium, lecz polem bitwy – kto pierwszy zobaczy prawdę, ten może zmienić bieg wydarzeń. Dlatego ważne jest rozumienie motywacji bohaterów: nie tyle chcą ratować system, co zachować przewagę i kontrolę. Czas, informacja, władza – to jedna gra.

Czy możliwe jest zrozumienie wroga, który gardzi naszym istnieniem?

Nagły sygnał z nadajnika powtarzającego wdarł się w eter, rozbijając ciszę rutynowej misji. Rozkaz był jednoznaczny: wszystkie statki mają wrócić do bazy, natychmiast i bez wyjątku. Siedemnaście planet zostało zaatakowanych w ciągu zaledwie jednej godziny. Wojna kosmiczna rozgorzała na wielu frontach jednocześnie. Kurs został obrany jeszcze zanim komunikat zdążył się powtórzyć – tylko główna baza Korpusu mogła stać się centrum oporu wobec najeźdźców. Tam Inskipp miał zorganizować obronę i tam miały trafić wszystkie informacje o wrogu.

Nie mówi się o tym głośno, ale przerażenie było wszechobecne. Bolivar i ja przetrwaliśmy kolejne dni jedynie dzięki powtarzaniu sobie, że skoro dotychczas nie doszło do naszego unicestwienia, to nie o całkowite zniszczenie chodzi. Siła ognia, jaką dysponował przeciwnik, mogła w każdej chwili zniszczyć admirałów, satelitę i nasz statek. Oni chcieli ludzi żywych. Musieli. I to była nasza jedyna nić nadziei.

Obraz wroga nie mieścił się w żadnych znanych kategoriach. Na ekranie ukazała się forma tak odrażająca, że nawet Bolivar, zwykle odporny na widoki bitewne, wstrzymał oddech. Mętne cielsko, macki, szpony, oczy wyrastające w dziwacznych miejscach – i to wszystko podświetlone na zimny, zielonkawy kolor. Kolejne slajdy prezentowały coraz obrzydliwsze istoty, jakby obrzydzenie było ich wspólnym mianownikiem. „Który z nich jest wrogiem?” – zapytałem. Odpowiedź była brutalnie prosta: „Wszyscy”.

Inwazja była przygotowywana metodycznie. Profesor Coypu, jedyny człowiek, który zdawał się rozumieć skalę problemu, wyjaśnił, że napotkane istoty pochodzą z różnych systemów planetarnych, ale mają wspólny cel – eksterminację ludzkości. Według nich człowiek jest zbyt obrzydliwy, by mógł współistnieć z ich gatunkami. Nasza „suchość”, brak odpowiedniej liczby kończyn, brak oczu na łodygach, brak wydzielania śluzu – to wszystko czyni nas dla nich nie do zniesienia. Ten obrzydliwy paradoks – oni, w całej swej potworności, uznali nas za gatunek nie do zaakceptowania. Wojna nie jest więc jedynie walką o terytorium, ale jest „świętą krucjatą” przeciw samej naszej egzystencji.

Dotychczas ataki ograniczały się do bombardowań z orbity, gdyż jednostki naziemne były w stanie odeprzeć lądowanie. Jednak przewaga technologiczna „kosmicznych wielorybów” była przytłaczająca – nasze statki nie były w stanie nawet zarysować ich pancerza. W desperacji dowództwo zaczęło powierzać jednostki niższym oficerom, co ku zdziwieniu przyniosło wzrost efektywności. Problemem pozostał jednak brak informacji o strukturach i bazach wroga.

Tutaj pojawiła się moja rola. Profesorowi Coypu udało się zidentyfikować ich język – ku niedowierzaniu wszystkich była to... esperanto. Nie było w tym jednak nic przypadkowego. Skoro od dawna nas obserwowali, mogli wybrać ten język jako najbardziej uniwersalny i najprostszy. Właśnie ta luka – komunikacyjna i kulturowa – mogła stać się naszą bronią. Miałem przeniknąć do kwatery głównej obcych, odkryć ich plany i jednocześnie odnaleźć zaginionych admirałów.