W ostatnich latach Donald Trump stał się postacią, którą w mediach i rozmowach prywatnych diagnozują nie tylko eksperci, ale także osoby bez specjalistycznego wykształcenia. Zjawisko to przybrało na sile zwłaszcza w kontekście jego kadencji prezydenckiej. Analizowanie jego zachowań i cech osobowościowych, zarówno przez profesjonalistów, jak i laików, stało się niemal normą. Jednak ta praktyka jest nie tylko kontrowersyjna, ale i problematyczna, ponieważ nie opiera się na rzetelnych ocenach, lecz na subiektywnych odczuciach i politycznych uprzedzeniach.

W latach 60. i 70. XX wieku, kiedy zaczynałem swoją praktykę psychoanalityczną, nacisk kładziono na to, że diagnoza jest narzędziem leczenia, a nie instrumentem wyrażania niechęci czy dezaprobaty społecznej. Praktyka diagnozowania osób, których nie mamy szansy osobiście ocenić, w jakiejkolwiek dziedzinie medycyny, jest skrajnie nieetyczna, a jej skutki mogą być daleko idące. Niemniej jednak, moje osobiste doświadczenie z frustracją, jaką wywoływały działania Trumpa, czasami prowadziło do momentów, w których zgadzałem się z oceną jego stanu psychicznego, chociaż sam nie przeprowadziłem żadnej analizy ani diagnozy. W jednej rozmowie z moim lekarzem rodzinnym, tuż przed wyborami w 2016 roku, uznaliśmy Trumpa za osobę psychopatologiczną, nie z powodu pełnej analizy, ale z uwagi na jego publiczne zachowanie. To była diagnoza polityczna, mająca swoje korzenie w emocjach i strachu, a nie w faktach.

Na tym tle pojawiła się tzw. Zasada Goldwatera, czyli zakaz diagnozowania osób publicznych bez ich zgody i kontaktu z nimi. Lance Dodes, znany psychoanalityk, stwierdził, że ta zasada nie powinna stać na przeszkodzie w wypełnianiu obowiązku ostrzegania przed osobami, które mogą stanowić zagrożenie – a Donald Trump, jego zdaniem, jest jednym z takich przypadków. Dodes uważa, że publiczne diagnozowanie cech charakteru, które są stabilne i niezmienne, nie jest równoznaczne z przypisaniem konkretnej diagnozy zgodnej z DSM. W jego ocenie Trump wykazuje poważne cechy socjopatyczne, co czyni go niebezpiecznym liderem, zwłaszcza w kontekście jego dostępu do kodów nuklearnych.

Jednak nie wszyscy psychoanalitycy zgadzają się z tym podejściem. Istnieje grono specjalistów, którzy uważają, że diagnozowanie Trumpa w taki sposób jest nieetyczne i niepotrzebne. Trzeba jednak zauważyć, że w przypadku Trumpa mamy do czynienia z osobą, której zachowanie, zarówno werbalne, jak i poza werbalne, budzi poważne wątpliwości. Jego infantylizm, potrzeba nieustannego podziwu i dominacji, brak samokontroli i trudności w utrzymaniu uwagi to cechy, które wskazują na głębokie problemy emocjonalne i osobowościowe.

Na poziomie psychologicznym, Trump wykazuje również cechy charakterystyczne dla osób, które w dzieciństwie doświadczyły trudnych relacji z rodzicami. Jego ojciec był człowiekiem dominującym i surowym, a jego matka – osobą tradycyjną, pełniącą drugoplanową rolę. Tego rodzaju relacje rodzinne mogą prowadzić do rozwoju osobowości zdefiniowanej przez brak empatii, egoizm i skłonności do kontrolowania innych.

Psychologiczne mechanizmy obronne, jakie stosuje Trump, takie jak projektowanie swoich cech na innych czy manipulowanie rzeczywistością (tzw. gaslighting), sprawiają, że jego zachowanie nie tylko jest nieprzewidywalne, ale także bardzo destrukcyjne. Manipulowanie prawdą i wprowadzanie innych w błąd to techniki, które pozwalają mu utrzymywać kontrolę nad rzeczywistością, której nie chce zaakceptować.

Znając te mechanizmy, nie można przejść obojętnie obok jego wpływu na społeczeństwo i demokrację. Trzeba dostrzec, że nie tylko jego osobowość, ale także jego działania, prowadzą do podważania podstawowych zasad funkcjonowania demokratycznego państwa. Działania takie jak ignorowanie konstytucyjnych zasad, pogardzanie prawami obywatelskimi czy dezinformowanie społeczeństwa są działaniami, które mają na celu destabilizację systemu politycznego i społecznego.

W tej sytuacji kluczowe staje się przyjęcie odpowiedniej strategii, która nie będzie koncentrować się tylko na osobie Trumpa i jego charakterze, ale na polityce i faktach. Zgodnie z teorią Luigi Zingalesa, który porównuje sytuację Trumpa do wcześniejszych doświadczeń włoskich z Silvio Berlusconim, najważniejsze jest skupienie się na kwestiach politycznych, a nie personalnych. Walka o rzetelne dziennikarstwo, o prawdziwe informacje i o prawdziwe problemy społeczne może okazać się skuteczniejsza niż atakowanie jednostki. Zingales zauważa, że ostatecznie to, co jest naprawdę istotne, to polityka, nie postać przywódcy.

Z perspektywy systemów społecznych i grupowych, niezbędna jest także strategia oporu wobec narastającej obojętności na podstawowe zasady cywilizacyjne. Ważne jest, by jednostki i grupy społeczne były gotowe nie akceptować zachowań, które naruszają normy moralne i etyczne. Niezbędna jest obrona wartości, które stanowią fundamenty demokracji – prawda, sprawiedliwość, szacunek dla drugiego człowieka. Z kolei działania takie jak dezinformacja czy manipulacja opinią publiczną muszą być zdecydowanie zwalczane, ponieważ podważają one samą ideę rzetelnego i transparentnego państwa prawa.

Jak kampanie wyborcze w USA zmieniają politykę i kulturę polityczną

W systemie politycznym Stanów Zjednoczonych, wybór lidera kraju nie jest uzależniony od prostego zwycięstwa w głosowaniu powszechnym, jak ma to miejsce w wielu innych państwach. Zamiast tego, prezydent jest wybierany przez wyborców, którzy głosują w systemie elektorskim. Dodatkowo, proces wyborczy w USA jest zdecydowanie dłuższy niż w większości krajów przemysłowych. W Wielkiej Brytanii wybory trwają zaledwie cztery tygodnie, w Niemczech około miesiąca, a we Francji oficjalna kampania to zaledwie dwa lub trzy tygodnie. W Stanach Zjednoczonych pierwsza debata prezydencka w 2016 roku miała miejsce 15 miesięcy przed dniem wyborów, co stawia kraj w zupełnie innej rzeczywistości politycznej.

Długie, rytualne kampanie wyborcze stały się nieodłączną częścią życia narodowego. W Stanach Zjednoczonych rozmowy o tym, kto wystartuje w następnych wyborach prezydenckich, zaczynają się praktycznie od razu po zakończeniu poprzednich wyborów. Politycy, jak David Axelrod, twierdzą, że "w Waszyngtonie każdy dzień to dzień wyborczy", co odzwierciedla specyficzny charakter amerykańskiej polityki. W USA równie wielką rolę jak sam wybór lidera odgrywa proces zdobywania sympatii elektoratu, który nieustannie angażuje się w "polityczną grę". Bywa, że kampania wyborcza staje się bardziej ekscytująca niż rzeczywiste rządy, a polityczni liderzy są postrzegani bardziej jak celebryci niż urzędnicy publiczni.

Tradycyjnie kampania wyborcza różni się od samego sprawowania władzy. Aby zdobyć nominację, kandydat na prezydenta musi posiadać wyraźnie określoną osobowość i potrafić wzbudzić emocje wśród wyborców. Slogany takie jak "Yes, We Can" Baracka Obamy, "Make America Great Again" Donalda Trumpa czy "Feel the Bern" Bernie'go Sandersa nie tylko odzwierciedlają ideologię kandydatów, ale także pełnią funkcję emocjonalnego katalizatora, który mobilizuje elektorat. Z kolei do skutecznego rządzenia potrzeba zdecydowanie innych umiejętności – wiedzy na temat polityki, tworzenia konkretnych propozycji ustaw, współpracy z Kongresem i zarządzania polityką zagraniczną. Choć kandydaci na prezydentów USA często odnoszą sukcesy w swoich kampaniach, ich kompetencje nie zawsze przekładają się na zdolności do skutecznego sprawowania władzy.

W amerykańskich kampaniach wyborczych obecny jest również rytuał obiecywania nierealistycznych zmian, które zaspokajają nadzieje wyborców, ale rzadko są realizowane po objęciu urzędu. Wystąpienia polityków, pełne emocji i obietnic, przypominają spotkania religijne, które mają na celu "nawrócenie" tłumu. Tego rodzaju kampanie budzą silne nadzieje, które z czasem mogą przekształcić się w rozczarowanie. Takie rozczarowanie prowadzi do cyklicznych zmian liderów, którzy obiecują zmiany, ale nie są w stanie ich dostarczyć.

Tendencja ta nie jest jednak nowa – od lat Amerykanie wybierają prezydentów, którzy obiecują więcej, niż są w stanie zrealizować. Na przestrzeni ostatnich 60 lat, poza jednym przypadkiem, w USA zdarzało się, że prezydent jednej partii nie był w stanie sprawować urzędu przez dwie kolejne kadencje. W latach 1896-1952 polityczne partie były bardziej stabilne, a zmiany liderów nie były tak częste. Z kolei obecnie częste zmiany prezydentów i rozczarowania wyborców świadczą o pewnej niestabilności amerykańskiego systemu politycznego.

Również medialne przedstawienie kampanii wyborczych ma kluczowe znaczenie dla wyników wyborów. Współczesne media, zdominowane przez sensacyjne informacje i plotki, przekształciły politykę w coś, co przypomina spektakl rozrywkowy. Przykładem może być popularyzacja Donalda Trumpa, który stał się ikoną polityczną głównie dzięki umiejętności zdobywania uwagi mediów i wykorzystywania ich do budowania swojego wizerunku. Polityka w USA stała się czymś w rodzaju telewizyjnego show, gdzie media kreują liderów bardziej na podstawie ich charyzmy i kontrowersyjności niż realnych propozycji politycznych.

Kultura celebrytów w USA ma ogromny wpływ na sposób, w jaki postrzegane są osoby publiczne. W społeczeństwie, które stało się społeczeństwem rozrywki, polityka nie tylko przyciąga uwagę, ale i staje się formą spektaklu, w którym istotniejsze od programów wyborczych stają się osobowości kandydatów. Media, które zamiast przedstawiać polityczne programy, koncentrują się na dramatach i skandalach, przyczyniają się do tego zjawiska, tworząc "politykę dla mas", której celem jest nie tylko informowanie, ale przede wszystkim angażowanie emocji.

Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe, aby dostrzec, dlaczego w polityce amerykańskiej kampanie wyborcze trwają tak długo, dlaczego media kształtują wizerunki kandydatów oraz dlaczego wielu wyborców z każdym kolejnym cyklem wyborczym staje się coraz bardziej zniechęconych. Wyborcy często oczekują cudów od swoich liderów, podczas gdy rzeczywistość polityczna jest o wiele bardziej złożona i nie zawsze sprzyja spełnianiu ambitnych obietnic.

Jak upadek zaufania do instytucji po II wojnie światowej doprowadził do fenomenu Trumpa?

Po II wojnie światowej przez trzy dekady w krajach rozwiniętych miała miejsce niezwykła fala wzrostu gospodarczego i kulturowego, znana we Francji jako „les trente glorieuses”, czyli „złote trzydzieści lat”. W tym okresie, niezależnie od regionu – Europy, Ameryki Północnej, a nawet Niemiec i Japonii – państwa rozwijały się w podobny sposób. Zawdzięczały to wspólnemu modelowi sukcesu, opartego na kapitalizmie korporacyjnym, związkach zawodowych jako skutecznych przedstawicielach pracowników oraz państwowych programach socjalnych kształtujących gospodarki w oparciu o teorie ekonomiczne Keynesa. W tym czasie ludzie obdarzali wielką wiarą w duże organizacje i ich liderów, oraz ekspertów, którzy zarządzali wielkimi systemami. Wspomniane zaufanie do instytucji było powszechne i występowało w ramach szerokiego porozumienia między obywatelami, którzy ufali zarówno rządom, jak i wielkim korporacjom.

Zaufanie to jednak zaczęło słabnąć w 1960 roku, kiedy po raz pierwszy wyraźnie zauważono ogromny spadek zaufania obywateli do głównych instytucji systemu. W latach 60. XX wieku w Stanach Zjednoczonych, gdzie dostępność danych była najszersza, obywatele, którzy ufali instytucjom takim jak korporacje, związki zawodowe czy rządy, spadli poniżej 50%. To nie było związane z żadnym konkretnym kryzysem politycznym czy gospodarczym, lecz raczej wynikało z rosnącego poczucia niepewności i złożoności świata, który stawał się coraz trudniejszy do zrozumienia i kontrolowania. Proces ten pogłębił się w latach 70. XX wieku, kiedy to młodsze pokolenie, szczególnie ci o wykształceniu wyższym, zaczęli wyrażać swoje rozczarowanie wobec systemu, widząc w rządzie głównego wroga zmian. Wydarzenia 1968 roku były punktem kulminacyjnym tej rewolty. W wielu krajach, zarówno w Europie, jak i w USA, młodsze pokolenie postrzegało instytucje jako opóźniające postęp i zmiany.

Również zjawisko spadku zaufania nie było związane tylko z problemami ekonomicznymi. Wiele osób dostrzegało w instytucjach zagrożenie i zaczęło szukać alternatyw, na przykład w coraz bardziej polaryzowanych grupach społecznych, co prowadziło do wzrostu podziałów politycznych. Ten proces był szczególnie widoczny w Stanach Zjednoczonych, gdzie spadek zaufania trwał przez całe dekady, a po 2000 roku narastał jeszcze bardziej, szczególnie wśród osób starszych i mniej wykształconych, zwłaszcza na obszarach wiejskich. Część tej grupy, w odpowiedzi na marginalizację, zaczęła poszukiwać alternatyw w postaci ruchów populistycznych, co doprowadziło do powstania Tea Party, a później, w latach 2010-2020, do wzrostu popularności Donalda Trumpa.

Spadek zaufania do instytucji nie był tylko efektem kryzysów gospodarczych, lecz głównie wynikał z poczucia, że świat staje się coraz bardziej złożony i trudny do opanowania. Zmniejszenie zaufania jest procesem długotrwałym, który nie da się wytłumaczyć jedną przyczyną, ale raczej zbiorem czynników, które kształtowały przekonania społeczne przez kilka pokoleń. Utrata tego zaufania, szczególnie w obliczu rosnącej nierówności ekonomicznej od lat 70., przekształciła się w falę populistycznych reakcji, które zdobywały coraz większe poparcie, prowadząc do zjawiska, które znamy jako „fenomen Trumpa”.

Warto zwrócić uwagę na szczególną rolę, jaką odgrywał w tym procesie wzrost nierówności i poczucie niepewności, które wkrótce stały się powszechnym doświadczeniem wielu osób. Ludzie zaczęli postrzegać instytucje nie jako narzędzia do rozwiązania ich problemów, lecz jako część problemu, który wymaga rozwiązania. W tej atmosferze, w której zmieniające się gospodarki i napięcia społeczne stawiały ludzi w obliczu trudnych wyborów, nieoczekiwany wzrost poparcia dla populistycznych liderów i ruchów był odpowiedzią na ich poczucie braku kontroli nad własnym życiem.

Podobne zjawiska miały miejsce w całej Europie, gdzie spadek zaufania do instytucji politycznych i gospodarczych był widoczny, mimo że poziom nierówności był tam często niższy niż w USA. Zatem wyjaśnienie tego procesu nie może ograniczać się tylko do lokalnych, krajowych czy koniunkturalnych czynników. Spadek zaufania dotyczył globalnych przemian społecznych, które kształtowały życie zarówno w Ameryce, jak i w Europie, i miały wpływ na powszechne poczucie niestabilności.

Czasy po wojnie, kiedy to gospodarki oparte na Keynesizmie i zrównoważonym rozwoju społeczno-gospodarczym były fundamentem instytucji, wydają się dziś odległym wspomnieniem. Zmieniające się społeczeństwa zaczynają na nowo definiować, czym mają być instytucje, w jakie warto wierzyć, i kto zasługuje na zaufanie. Proces, który rozpoczął się w latach 60., wciąż trwa, a obecność populizmu w polityce jest tylko jednym z jego efektów.

Jak marketingowy narcyzm Donalda Trumpa wpływa na jego przywództwo?

Donald Trump jest postacią, która wywołuje kontrowersje i sprzeczne opinie. Opisuje się go jako narcyza marketingowego, manipulatora, demagoga i osobę, która wielokrotnie wypowiadała nieprawdziwe lub wprowadzające w błąd stwierdzenia. Cechy te wzajemnie się uzupełniają i wzmacniają. Istnieje jednak szerszy kontekst, który pozwala zrozumieć, dlaczego jego styl przywództwa tak skutecznie oddziałuje na społeczeństwo. Ważne jest połączenie perspektyw psychologicznych, socjologicznych i historycznych w analizie tego fenomenu. Trump, jako postać, łączy w sobie cechy przywódcy narcystycznego i marketingowego, co w szczególny sposób odpowiada na potrzeby współczesnych ludzi w czasach kryzysu społecznego, politycznego i indywidualnego.

Zaczynając od podstawowej definicji przywództwa, można stwierdzić, że jest to związek między liderem a jego zwolennikami, który zachodzi w określonym kontekście. Lider może zdobywać lojalność i poparcie w jednym środowisku, ale nie w innym. Osobowość Donalda Trumpa, jego marketingowe umiejętności i narcystyczne cechy spotkały się z potrzebami wielu ludzi w tym szczególnym momencie historii. Żyjemy w erze niepokoju, w której strach staje się wszechobecnym uczuciem. Lęk przed bronią masowego rażenia, zmieniającym się klimatem, wirusami, terroryzmem, a także nagłymi zamachami na życie – takimi jak te w Paryżu, Londynie, Barcelonie, Nowym Jorku czy El Paso – wywołuje poczucie niepewności i strachu.

Równocześnie globalizacja i szybka automatyzacja prowadzą do wielkich przemian społecznych i zawodowych. Dla niektórych ludzi oznacza to utratę pracy, poczucie bycia zostawionym w tyle, strach przed tym, że nie uda im się nadążyć za zmieniającym się światem. W kontekście tych lęków, postać Trumpa, który wydaje się oferować prostą odpowiedź na te niepokoje, zyskuje szerokie poparcie.

Trump, jako przywódca, nie tylko odwołuje się do lęków ludzi, ale również potrafi wzmocnić ich narcystyczne potrzeby. Jego marketingowy narcyzm łączy w sobie obietnice siły, pewności i prostych rozwiązań, które mają „leczyć” społeczne i indywidualne lęki. Cechy te odpowiadają na potrzebę uznania, walidacji i poczucia wartości, które są kluczowe w obliczu zagrożeń, z jakimi boryka się współczesne społeczeństwo.

Narcyzm w tym kontekście nie jest tylko cechą osobowościową jednostki. Może przyjąć również formę grupową. Zjawisko grupowego narcyzmu, w którym cała społeczność czuje się wyjątkowa i zagrożona, może stać się fundamentem współczesnych ruchów politycznych i kulturowych. Wspólna tożsamość – czy to na tle narodowym, rasowym czy religijnym – może stać się motorem napędowym do solidarności w obliczu zewnętrznych zagrożeń. Niestety, w skrajnych przypadkach, grupowy narcyzm prowadzi do dehumanizacji innych, a w najgorszym przypadku do przemocy i aktów terroru.

Z perspektywy psychologicznej, narcyzm można rozpatrywać na kilku poziomach. Przede wszystkim jest to mechanizm przetrwania, który pozwala jednostce zaspokoić podstawowe potrzeby związane z poczuciem własnej wartości i uznaniem. W obliczu istniejącego kryzysu, potrzeba ta staje się jeszcze silniejsza, prowadząc do patologicznych form narcystycznego zachowania. Trump, jako lider, doskonale rozumie, jak wykorzystywać tę ludzką słabość do swojej korzyści. Jego styl przywództwa jest więc wynikiem głęboko zakorzenionych mechanizmów psychologicznych, które mają swoje źródło w lękach i niepewności współczesnego człowieka.

Jest jednak jeszcze jeden wymiar tego zjawiska, który warto wziąć pod uwagę. Tzw. „marketingowy narcyzm” to umiejętność wykorzystywania wizerunku i manipulowania emocjami tłumów. W dzisiejszym świecie, gdzie media społecznościowe i reklama odgrywają kluczową rolę, liderzy mogą szybko kształtować swój wizerunek i dotrzeć do milionów ludzi. Trump, który przez całe swoje życie był związany z mediami, doskonale potrafił wykorzystać te narzędzia do budowania swojego obrazu i pozyskiwania lojalnych zwolenników. Jego umiejętność „sprzedawania” siebie jako silnego, pewnego siebie lidera, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania, zyskiwała przychylność tych, którzy pragnęli odnaleźć w nim lidera, który będzie reprezentować ich interesy w świecie pełnym chaosu.

Istnieje również aspekt, który nie dotyczy jedynie Trumpa, ale całej współczesnej polityki. W dobie zglobalizowanej komunikacji, przepełnionej informacjami i nieprawdziwymi wiadomościami, rośnie potrzeba poszukiwania prostych, jednoznacznych odpowiedzi na skomplikowane problemy. Ludzie pragną szybkich rozwiązań i liderów, którzy obiecają im lepszą przyszłość, nawet jeśli te obietnice są nierealistyczne. W tym kontekście Trump staje się symbolem tej tendencji – przywódcą, który wykorzystuje lęki i nadzieje ludzi do zdobywania władzy.

Warto zauważyć, że w społeczeństwie, w którym lęk staje się podstawowym uczuciem, a poczucie zagrożenia – zarówno osobistego, jak i zbiorowego – jest wszechobecne, narcyzm staje się nie tylko cechą jednostek, ale i mechanizmem, który napędza całe grupy społeczne. Zjawisko to staje się szczególnie niebezpieczne, gdy wykorzystywane jest przez liderów, którzy nie tylko odpowiadają na lęki swoich zwolenników, ale także kierują je w stronę destrukcyjnych i ekstremistycznych rozwiązań.