W czerwcu 2019 roku, podczas szczytu G20 w Osace, Japonia, Donald Trump miał okazję spotkać się z Władimirem Putinem, co stanowiło pierwsze ich spotkanie po opublikowaniu raportu Muellera. Choć z pozoru obaj liderzy wymieniali uprzedzenia dotyczące „fałszywych wiadomości” i udawali wzajemne ostrzeżenia przed dalszą ingerencją w amerykańskie wybory, to rzeczywista rozmowa miała bardziej niepokojący charakter. Trump, przepełniony chęcią zaimponowania Putinowi, nie tylko chwalił się popularnością swojego kraju, ale także wymieniał wspólne osiągnięcia. Z radością informował o tym, że Polska zamierza nazwać jeden ze swoich wojskowych obozów „Fort Trump”, a Izrael, w dowód uznania, ogłosił powstanie osiedla „Trump Heights” w odpowiedzi na jego decyzję o uznaniu Golanów za część Izraela. Jednak Putin, nie przejmując się próbą zdobycia jego aprobaty, odparł beznamiętnie: „Może powinni po prostu nazwać Izrael twoim imieniem, Donald”.
Tym, co w tej rozmowie wydaje się kluczowe, jest analiza stosunków międzynarodowych Trumpa, który, mimo licznych prób zbliżenia się do autokratów, nie zyskiwał nigdy pełnej reciprocji. Podczas rozmowy z Putinim widoczna była wyraźna dominacja Rosji, która, choć wyprzedziła Stany Zjednoczone w poszukiwaniach hipersonicznych rakiet, nie miała żadnych skrupułów, by zignorować amerykański egocentryzm. Ostatecznie, relacje Trumpa z autokratami, mimo wielkich deklaracji, nie prowadziły do trwałych sojuszy, a raczej do podejrzanej asymetrii w stosunkach międzynarodowych.
W tej samej atmosferze, Trump odbywał rozmowy z Xi Jinpingiem. Oto kolejny przykład, jak jego ignorancja wobec praw człowieka odbijała się na międzynarodowych relacjach. Podczas szczytu, zamiast poruszyć kwestię prześladowań mniejszości Ujgurów w Chinach, Trump wyraził pełne zrozumienie dla decyzji o tworzeniu obozów pracy, powtarzając, że Xi „wyjaśnił mu”, iż Ujgurzy „lubią przebywać w tych obozach”. W odpowiedzi, Nancy Pelosi wyraziła oburzenie, wskazując, że jest to typowa postawa autokraty. Trump, w odróżnieniu od innych przywódców, którzy starali się o jego uznanie, nie podejmował żadnej konstruktywnej krytyki wobec reżimów, z którymi prowadził rozmowy.
Nie tylko w relacjach z autokratami widać było zjawisko autorytarnych aspiracji Trumpa. Przekonanie o absolutnej władzy, które prezydent wyraził publicznie w lipcu 2019 roku, ujawniało głębsze nieporozumienie z konstytucją Stanów Zjednoczonych. W trakcie przemówienia do młodzieży pro-Trump, stwierdził, że Artykuł II Konstytucji daje mu „prawo do robienia czegokolwiek, co chce, jako prezydent”. Ta deklaracja nie tylko była błędna, ale stanowiła także wyraz wciąż rosnącego ego Trumpa. Jego podejście do władzy, w którym stawiał swoje decyzje ponad kontrolą legislacyjną czy konstytucyjną, prowadziło do przekonania, że może on działać bez żadnych granic, podobnie jak autokraci, których podziwiał.
Pomimo tego, że wiele z jego działań było kontrowersyjnych, a administracja była rozdarta wewnętrznie, nikt nie zdecydował się na odwołanie Trumpa. Chociaż pojawiały się liczne zastrzeżenia ze strony niektórych członków administracji, takich jak Bolton, który z niepokojem obserwował powiązania Trumpa z autokratami, to jednak jego stanowisko wobec prezydenta nigdy nie doprowadziło do rezygnacji. Boltons’ka obawa o bezpieczeństwo Ukrainy, a także jego własne zastrzeżenia wobec roli Rudy’ego Giulianiego, który wykorzystywał swoją pozycję w kancelarii prezydenta w interesie innych krajów, nie zdołały skłonić go do bardziej zdecydowanego działania.
Trump nigdy nie rozumiał, że rządy oparte na ego i bezwzględnym dążeniu do władzy, podobnie jak w przypadku autokratów, prowadzą do destabilizacji nie tylko wewnętrznej, ale także międzynarodowej. Jego postawa wobec sojuszników i wrogów, pełna wyolbrzymionych deklaracji i powierzchownych gestów, nie była w stanie zbudować trwałych i stabilnych relacji międzynarodowych. Jednocześnie, jego rosnące poczucie wszechmocy stanowiło poważne zagrożenie dla funkcjonowania instytucji demokratycznych.
W tym kontekście warto zastanowić się, jak ważne dla prawidłowego funkcjonowania demokratycznego państwa jest utrzymywanie równowagi władzy. Zatracenie tej równowagi, jak pokazuje przykład prezydentury Trumpa, prowadzi nie tylko do osłabienia pozycji USA na arenie międzynarodowej, ale i do podważenia samego fundamentu demokracji.
Jak Trump Unikał Wyzwań Podczas Kampanii Prezydenckiej w Czasach Pandemii i Jak Zignorował Podstawowe Fakty o Covidzie?
W trakcie kampanii prezydenckiej w 2020 roku, Donald Trump wykazywał szczególną zdolność do unikania trudnych pytań dotyczących zarówno swojej odpowiedzialności za rozwój pandemii Covid-19, jak i niejasnych powiązań biznesowych jego rodziny. Zamiast koncentrować się na kontrowersyjnych aspektach związanych z jego synem Hunterem, Trump przenosił uwagę na wątpliwe interesy zagraniczne Joe Bidena, nieustannie podkreślając podejrzenia dotyczące finansów swojego rywala. Jednak z perspektywy publicznej debaty, te ataki nie miały większego znaczenia, szczególnie w kontekście kryzysu zdrowotnego, który pochłaniał dziesiątki tysięcy ofiar w USA.
Pomimo niepokojących statystyk i codziennych raportów o rosnącej liczbie zakażeń i zgonów, Trump wciąż powtarzał, że pandemia „zaraz minie”. Jego powtarzane zapewnienia, że USA „zaokrąglają zakręt” i choroba „idzie w zapomnienie”, były próbą zminimalizowania zagrożenia, które w rzeczywistości rosło w siłę. Biden, z kolei, nie miał wątpliwości: „Każdy, kto odpowiada za tak dużą liczbę zgonów, nie powinien pozostawać prezydentem Stanów Zjednoczonych”. To stwierdzenie, choć krótkie, uderzyło celnie, kontrastując z beztroską Trumpa, który wciąż wątpił w rzeczywistość pandemii.
Dwa dni przed wyborami, Trump zagłosował osobiście w bibliotece publicznej w West Palm Beach na Florydzie, jednocześnie stawiając na szybki powrót do kampanii. Tego samego dnia, Senat zatwierdził nominację Amy Coney Barrett do Sądu Najwyższego, co miało na celu zwiększenie politycznego wpływu Trumpa w przypadku niekorzystnego wyniku wyborów. Jednak jego prawdziwym celem było wzmocnienie pozycji, jeśli wybory nie pójdą po jego myśli.
Kiedy w późniejszych dniach listopada Trump kontynuował swoje wiece, temat Covidu stał się dla niego jedynie pretekstem do wciągania tłumów w narrację, że pandemia była tylko „wymysłem mediów”, a najważniejsze dla niego stało się zjednoczenie swojej bazy wokół idei walki z „wrogami” z lewicowego establishmentu. Kiedy w końcu, 2 listopada, Trump zorganizował swój ostatni wiec przed wyborami, tematem numer jeden stały się zarzuty o „hoax” związany z wirusem, który nie miał według niego żadnego realnego wpływu na społeczeństwo.
W tym czasie jego administracja de facto zrezygnowała z jakiejkolwiek sensownej polityki zwalczania pandemii. Doradcy medyczni, jak dr Fauci, zniechęceni i zmarginalizowani, unikali współpracy z Białym Domem. Mimo ostrzeżeń ekspertów, Trump nie tylko ignorował ich rady, ale wręcz otwarcie negował ich autorytet. Zamiast koncentrować się na walce z wirusem, Trump przekonywał, że to tylko tymczasowy problem, który „wkrótce zniknie”. Nawet gdy sam przeszedł zakażenie, wykorzystał swoją szybką rekonwalescencję jako dowód na to, że każdy może szybko wyzdrowieć. Jego postawa była dowodem na to, jak ogromne były jego polityczne ambicje, które ignorowały zdrowie publiczne w obliczu nadchodzących wyborów.
Kiedy Trump zorganizował swoje ostatnie wiece, wśród tłumów pojawił się nowy slogan: „Zwalnić Fauciego!” Stało się jasne, że Trump, który wcześniej unikał atakowania jednego z najbardziej szanowanych doradców, teraz traktował go jako przeciwnika. Publicznie oświadczył, że „docenił” radę swoich zwolenników, a po wyborach zamierzał pozbyć się Fauciego, uznając go za jednego z winnych kryzysu. Postawa Trumpa wobec pandemii odzwierciedlała głęboki podział w kraju, gdzie pojawiły się dwa obozy: jeden, który traktował wirusa jako realne zagrożenie, i drugi, który wciąż w niego nie wierzył.
Trump nie ukrywał swojej potrzeby szybkiego powrotu do kampanii, nawet gdy jego samopoczucie nie było w pełni odzyskane, a wszelkie zasady bezpieczeństwa były lekceważone. Na wielu wiecach, w tym w Wisconsin, tłumy wiwatowały na jego cześć, wołając „Superman! Superman!”. Ignorując zasady bezpieczeństwa, Trump przemawiał do swoich zwolenników, wzmacniając postawy, które mogły mieć tragiczne konsekwencje w kontekście trwającej pandemii.
W całym swoim postępowaniu, Trump wykazywał się ogromnym brakiem odpowiedzialności, nie tylko w kwestii zdrowia publicznego, ale i w kwestii zachowań politycznych. Wyszedł ze swojej kadencji jako prezydent, który nigdy nie zdołał zjednoczyć kraju, lecz zamiast tego konsekwentnie dzielił go na obozy wrogów i zwolenników. Jego kampania była kontynuacją tej polityki, bazującej na ideologii „my kontra oni”, która rzekomo miała umocnić jego pozycję w obliczu wyborów.
Ważne w tym kontekście jest to, że kampania Trumpa pokazała, jak pandemię można wykorzystać do celów politycznych, a racjonalne podejście do kwestii zdrowia publicznego zostało zepchnięte na dalszy plan. Trump, nie licząc się z realnym zagrożeniem, od początku do końca starał się zminimalizować wpływ Covid-19 na wybory, przekonując swoich wyborców, że to tylko element politycznej manipulacji. Jednak za każdą z jego decyzji kryła się rzeczywistość, która niejednokrotnie podważała jego narrację. Kampania prezydencka z 2020 roku pokazała, jak silnie pandemia wpłynęła na politykę i jak trudne jest zarządzanie kryzysem zdrowotnym w czasie tak silnych podziałów politycznych.
Jak rodzina Trumpów reagowała na wyniki wyborów prezydenckich 2020 roku?
5 listopada, zaledwie dzień po późnonocnym oświadczeniu Trumpa, że „szczerze mówiąc, wygraliśmy te wybory”, Jared Kushner obudził się w swojej posiadłości w Kaloramie i, jak później opowiadał współpracownikom, oznajmił swojej żonie, że nadszedł czas, by opuścić Waszyngton. „Przeprowadzamy się do Miami” – powiedział. Chociaż wyniki wyborów nie zostały jeszcze oficjalnie ogłoszone na korzyść Joe Bidena, młode małżeństwo z Białego Domu nie widziało potrzeby czekać na ostateczne wyniki. Zauważyli, w którą stronę zmierzają głosy, i byli przekonani, że, o ile nie wydarzy się coś zupełnie nieprzewidzianego, prezydent stracił szansę na reelekcję, nawet jeśli sam Trump tego nie chciał przyjąć do wiadomości. Kushner i Ivanka nie wierzyli, ani wtedy, ani później, że wybory zostały skradzione.
Podczas gdy Trump spędzał godziny od momentu zamknięcia lokali wyborczych, narzekając na rzekome oszustwa w stanach swingowych i opracowując strategię, by utrzymać władzę, jego córka i zięć mieli już zupełnie inne plany. Oboje zdawali sobie sprawę, że Trump nie będzie gotowy do przyjęcia porażki i będzie domagał się ponownego liczenia głosów oraz składał pozwy sądowe, ale uważali to za sposób na ukoić zranione ego i znaleźć wymówkę na porażkę. Trump miał wybuchać, formułować absurdalne twierdzenia, a potem zaakceptować rzeczywistość i opuścić Biały Dom w ciągu 11 tygodni. Jared i Ivanka nie chcieli uczestniczyć w tym spektaklu. Ich przyszłość nie miała już obejmować Białego Domu. Zaczęli więc planować nowe życie.
Szybko odrzucili możliwość powrotu do Nowego Jorku. Podobnie jak Trump, który oficjalnie stał się rezydentem Florydy na początku 2019 roku, także oni rozczarowali się swoim dawnym domem, który również rozczarował ich. Miasto stało się bastionem liberalnego gniewu wobec ich rodziny, a do tego były to tereny objęte dochodzeniami, które mogłyby wymagać ich osobistego stawienia się przed sądem. Ich podróże wśród głównie demokratycznych kręgów towarzyskich Manhattanu należały już do przeszłości. Nie zamierzali wrócić do swojego apartamentu na Park Avenue. Nie chcieli jednak mieszkać także w Palm Beach, które było terytorium prezydenta, miejscem, gdzie – jak mówił Kushner – ludzie starszego pokolenia spędzają swoje pieniądze. Miami wydawało się znacznie bardziej ekscytującą opcją.
Podczas gdy Kushner brał udział w spotkaniach, na których omawiano strategię obrony wyników wyborów w stanach swingowych, on i Ivanka zaczęli myśleć o tym, gdzie mogliby się osiedlić, do jakich szkół wysłać dzieci i jakie inwestycje podjąć w przyszłości. Musieli być dyskretni – nie chcieli, by ktokolwiek pomyślał, że już się poddali. Mimo to, jeszcze tego samego dnia, kiedy Kushner zaproponował przeprowadzkę do Miami, Ivanka wysłała wiadomość tekstową do doradców ojca, zachęcając ich do „utrzymywania wiary i walki”. Jednak w rzeczywistości oboje zaczynali wycofywać się z życia politycznego. Wkrótce zaczęli poszukiwać nieruchomości w Miami, a po kilku tygodniach zakupili działkę wartą 32 miliony dolarów na prywatnej wyspie Indian Creek, znanej jako „Bunkier dla miliarderów”.
Kushner, podczas ostatnich tygodni w Białym Domu, chciał skupić się na rozszerzeniu Porozumień Abrahamowych, które uważał za kulminację swojej pracy w Waszyngtonie, a także narzędzie do nawiązania kontaktów z bogatymi krajami Zatoki Perskiej, które miały przynieść korzyści w jego przyszłym funduszu private equity. Choć Trump nie zgadzał się na współpracę w ramach przekazywania władzy nowej administracji, Kushner zaczął cicho współpracować z doradcami Bidena, przygotowując grunt pod ich przejęcie. I chociaż Trump nie myślał jeszcze o swoim dziedzictwie, Kushner już o tym rozmyślał. Będąc jeszcze w Białym Domu, rozpoczął pisanie wspomnień, koncentrując się na swojej pracy na rzecz pokoju na Bliskim Wschodzie. Wkrótce, gdy Trump nadal uparcie twierdził, że zostanie na drugą kadencję, Kushner pracował nad dokumentowaniem pierwszej kadencji prezydenta. W ciągu dwóch tygodni po wyborach napisał pierwsze czterdzieści tysięcy słów swojego wstępnego szkicu.
Natomiast Don Jr. tego samego dnia, choć wybory nie zostały jeszcze oficjalnie ogłoszone, naciskał na zespół ojca, by walczył o pozostanie przy władzy. I to właśnie Trump chciał usłyszeć. Don Jr. wykorzystał swoje wpływy, by zaproponować sposób na unieważnienie wyników wyborów i zatrzymanie Trumpa w Białym Domu. Proponował, by republikańskie legislatury w stanach wygranych przez Bidena, takich jak Michigan czy Wisconsin, odrzuciły wyniki wyborów i wstawiły własne listy elektorów Trumpa. W przypadku, gdyby nie udało się zdobyć większości elektorskiej, sugerował, że decyzja powinna trafić do Izby Reprezentantów, która, zgodnie z konstytucją, mogłaby wybrać prezydenta na podstawie głosowania w delegacjach stanowych. Choć republikanie nie mieli najwięcej członków w Izbie, kontrolowali dwadzieścia sześć z pięćdziesięciu delegacji stanowych. Don Jr. proponował również, by Trump zwolnił „wrogów wewnętrznych” z administracji, takich jak Chris Wray i Anthony Fauci, a na ich miejsca mianował lojalnych wobec siebie ludzi.
Warto jednak pamiętać, że to, co mogło się wydawać tylko zbiorem decyzji podejmowanych przez rodzinę Trumpów, miało ogromny wpływ na dalszy przebieg wydarzeń w amerykańskiej polityce. Choć wielu obserwatorów traktowało te działania jako desperacką próbę utrzymania władzy, ich konsekwencje były o wiele głębsze. Zrozumienie motywacji, które stały za decyzjami rodziny Trumpów, może pomóc lepiej zrozumieć, jak bliskie kręgi władzy działają w sytuacjach kryzysowych i jak trudne może być przystosowanie się do zmieniającej się rzeczywistości politycznej.
Jak Donald Trump rozumiał swoją rolę jako prezydent?
Donald Trump, wchodząc do Białego Domu, próbował kształtować swoją postać jako bohatera, który ma przywrócić Ameryce wielkość. Z jego pierwszego dnia w biurze wynikało jedno: prezydentura miała być dla niego kontynuacją roli, którą pełnił w swojej korporacji. Miał być liderem, który nie tylko rządzi, ale i kontroluje, idąc naprzód z niepowstrzymaną pewnością siebie, by wyjść z problemów, które dręczyły kraj. Jednocześnie wokół niego narastały wątpliwości: był to człowiek, który wydawał się bardziej zainteresowany swoimi własnymi percepcjami niż rzeczywistością.
Trumpa określało przekonanie, że „nigdy nie jest zmęczony”, co najlepiej ilustruje jego podejście do pracy i podejmowania decyzji. Jednak te zapewnienia napotkały problem już na początku, w kontekście pierwszych spotkań z najbliższymi doradcami. Podczas inauguracyjnego spotkania z zespołem ds. bezpieczeństwa narodowego Trump wykazał się brakiem przygotowania i niemożnością skupienia uwagi na szczegółach, które są kluczowe w obliczu globalnych zagrożeń. Zamiast merytorycznej dyskusji, rozmowy skupiły się na narzekaniach na NATO, Koreę Południową, a nawet na cenach w hotelach. Dopiero po zakończeniu spotkania niektórzy doradcy zaczęli zdawać sobie sprawę, że nie będą mogli liczyć na systematyczne podejście do rozwiązywania problemów, a raczej na reakcje nieprzewidywalne i podyktowane chwilowymi emocjami prezydenta.
Jared Kushner, jeden z najbliższych doradców Trumpa, szybko zrozumiał, że taki sposób działania prezydenta nie da się opisać żadną tradycyjną doktryną polityczną. Trump nie zamierzał się dostosować do standardowych procedur, które były stosowane w poprzednich administracjach. Zamiast tego miał własne zasady, które były częścią jego świata, kształtowanego przez osobistą percepcję, a nie zewnętrzne okoliczności.
Warto tu wspomnieć o opinii Barry'ego Sternlichta, miliardera i współzałożyciela sieci hoteli Starwood, który dobrze znał Trumpa od lat. Sternlicht opisał swojego przyjaciela jako człowieka, który nie potrafił koncentrować się na szczegółach, nie rozumiał prawdy, a jego umysł „był dziwny”. Trump miał w sobie także niezachwianą wiarę w siebie, co objawiało się nawet podczas gry w golfa, gdzie nie przestrzegał zasad, uważał je za zbędne, i nie miał oporów przed twierdzeniem, że wygrał, nawet gdy rzeczywiście przegrał. Był to człowiek, który żył w swojej rzeczywistości, w której reguły i fakty mogły zostać dowolnie dostosowane do jego potrzeb.
Wielu, którzy spotykali Trumpa po raz pierwszy, a także niektórzy z jego doradców, szybko przekonali się, że nie miał on planu na prezydenturę, ani żadnych zorganizowanych wizji rządzenia. Jego brak wiedzy o podstawach rządzenia był szokujący. Zaskoczyła go nawet prosta informacja, że Puerto Rico jest częścią Stanów Zjednoczonych, a także nie znał podstaw geopolityki, nie wiedział, gdzie leży Finlandia, a nawet nie rozumiał struktury władzy w USA. Trump często dopytywał swoich doradców o takie kwestie jak to, jak ogłosić wojnę, co pokazywało, że był zupełnie nieprzygotowany na wyzwania prezydentury.
Jego brak przygotowania nie tylko dotyczył wiedzy ogólnej, ale także zrozumienia mechanizmów władzy w USA. Trump uważał, że jego władza będzie absolutna, a decyzje będzie podejmować jak właściciel swojej firmy, bez konsultacji z innymi. Miał trudności z delegowaniem odpowiedzialności i funkcjonowaniem w systemie demokratycznym, w którym to Kongres, a nie prezydent, ma decydujący głos w sprawach takich jak wojna czy regulacje.
Chociaż w trakcie swojej kadencji Trump wykazywał chęć działania w stylu „biznesowym” – przyspieszając decyzje, pomijając szczegóły i podejmując ryzykowne decyzje bez długofalowej analizy – nie był gotów na systematyczne zapoznawanie się z dokumentami, które byłyby niezbędne do pełnienia funkcji prezydenta. Jego osobisty styl działania, oparty na emocjach i chwilowych impulsach, bardzo odbiegał od tradycyjnych metod rządzenia w USA.
Warto zwrócić uwagę, że Trump wcale nie był zainteresowany nauką o rządzeniu. Odrzucał długie briefingi i informacje w formie pisemnej, preferując krótkie streszczenia i poleganie na informacjach z mediów, które odbierał jako jedyne wiarygodne źródło wiedzy. To podejście do pracy w Białym Domu było zderzeniem z tradycją prezydencką, w której szczegóły, analizowanie faktów i rzetelne przygotowanie stanowiły podstawę skutecznego sprawowania władzy.
Przez pierwsze miesiące prezydentury, Trump nie przyjął żadnego formalnego podejścia do władzy. Zamiast tworzyć polityki, które byłyby spójne i oparte na analizach, jego działania były raczej wynikiem osobistych przekonań, emocji i tego, co aktualnie miało dla niego znaczenie. Taka prezydentura, nie poddana żadnym regułom ani procesom, była zagrożeniem dla stabilności i porządku w amerykańskim rządzie.
Jak podejmowane są decyzje w sprawie polityki zagranicznej: analiza procesu decyzyjnego w administracji Donalda Trumpa
Decyzje w sprawie polityki zagranicznej w administracji Donalda Trumpa były często obciążone napięciem między różnymi frakcjami rządowymi, niezdecydowaniem prezydenta oraz trudnościami w komunikacji. Najlepszym przykładem tego zjawiska jest sprawa interwencji w Syrii oraz rozmów z Koreą Północną, które ilustrują wyraźnie, jak trudne było uzyskanie spójności w kluczowych decyzjach.
W kontekście Syrii, prezydent Trump wielokrotnie wyrażał wolę wycofania wojsk amerykańskich, co stało się jednym z najbardziej kontrowersyjnych tematów w jego kadencji. Wielu doradców, w tym John Dunford, przewodniczący Połączonych Szefów Sztabów, nie zgadzało się z tym pomysłem, wskazując na ryzyko destabilizacji regionu. „Moim zadaniem nie jest ślepe wykonywanie jego rozkazów, ale zapewnienie, że podejmie on w pełni świadomą decyzję, opartą na najlepszych dostępnych informacjach,” mówił Dunford. Z jednej strony administracja starała się odpowiedzieć na życzenie prezydenta, z drugiej – stawiała opór, wskazując na komplikacje, jakie niesie za sobą szybka decyzja o wycofaniu. Ostatecznie Trump zgodził się pozostawić w Syrii pewną liczbę żołnierzy, choć liczba ta była w rzeczywistości niejasna, a decyzja o jej podjęciu była wynikiem kompromisu.
Innym kluczowym przypadkiem była kwestia Korei Północnej. Trump, który ogłosił swoje spotkanie z Kim Dzong Unem w Singapurze za „historyczne zwycięstwo”, w rzeczywistości nie wynegocjował żadnej konkretnej umowy. Po tym wydarzeniu jego doradcy stali się niemal zmuszeni do unikania kolejnego szczytu, wiedząc, że prezydent nie zrozumiał w pełni, w czym tkwił problem. W obliczu tego, co eksperci nazwali „manipulacją słowami”, Trump nadal ufał osobistym listom Kim Dzong Una, traktując je jako element kluczowy do osiągnięcia porozumienia. Istniała duża różnica między oficjalnymi stanowiskami administracji a rzeczywistymi oczekiwaniami Korei Północnej. Były sekretarz stanu, Mike Pompeo, oraz doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, John Bolton, starali się opracować plany, które mogłyby zniwelować ryzyko niepowodzenia i przygotować Trumpa na ewentualne zagraniczne podstępy. Bolton organizował intensywne sesje przygotowawcze, które miały na celu wyeliminowanie błędów z poprzedniego spotkania i uświadomienie prezydentowi, w jaki sposób Kim może manipulować rozmowami.
Mimo przygotowań, w Hanoi okazało się, że negocjacje znów stanęły w martwym punkcie. Kiedy Pjongjang zażądał zniesienia sankcji w zamian za rozmowy o denuklearyzacji, amerykański zespół odmówił. I choć na początku wydawało się, że osiągnięcie porozumienia jest możliwe, rozmowy utknęły w martwym punkcie, zwłaszcza w kwestii konkretnej definicji „denuklearyzacji”. Ostatecznie obie strony wróciły do swoich początkowych pozycji, a amerykańska ekipa negocjacyjna zaczęła dostrzegać, że Kim Dzong Un ma własne definicje, które nie pokrywają się z amerykańskimi oczekiwaniami.
W tym wszystkim ważnym elementem była polityczna rywalizacja w obrębie samej administracji. Pomimo prób stworzenia spójnej polityki, wewnętrzne napięcia pomiędzy doradcami Trumpa często prowadziły do braku porozumienia. Bolton, Pompeo i inni przedstawiciele administracji nie tylko rywalizowali o wpływy, ale także różnili się w podstawowym rozumieniu celów polityki zagranicznej. Konieczność balansowania między deklaracjami prezydenta a realiami geopolitycznymi prowadziła do ciągłego napięcia.
Zrozumienie tych mechanizmów decyzyjnych w administracji Trumpa jest kluczowe, jeśli chce się dostrzec, dlaczego wiele z jego politycznych postanowień nie miało trwałego efektu. Niezdecydowanie, brak jasnych celów oraz interwencje ze strony doradców o sprzecznych poglądach prowadziły do wielu decyzji podejmowanych na podstawie chwilowych emocji i presji. Ostatecznie kluczowe w tym procesie była nie tyle decyzja o kontynuowaniu polityki, co próba dostosowania się do dynamicznych warunków międzynarodowych, których Trump w wielu przypadkach nie potrafił w pełni zrozumieć.
Jakie tajemnice kryją błotniste bagna Hawizeh?
Jak prawo UE reguluje manipulację konsumentami i ochronę danych osobowych w erze cyfrowej?
Jakie są skuteczne podejścia chirurgiczne w leczeniu naczyniaków jamistych oczodołu?

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский