W tej historii, gdzie aborcja nie była jeszcze kwestią partyjną, społeczeństwo amerykańskie postrzegało ją w zupełnie inny sposób. Choć zawsze była tematem budzącym kontrowersje, w ciągu ostatnich kilku dekad można zaobserwować ewolucję poglądów, które w dużej mierze stały się przewidywalne w kontekście przynależności partyjnej. W latach 70. XX wieku, kiedy zapadła decyzja Sądu Najwyższego w sprawie Roe v. Wade, stosunek do aborcji nie był jeszcze wyraźnie zróżnicowany w zależności od afiliacji politycznej. Był czas, gdy prezydent Gerald Ford, który opowiadał się przeciw aborcji, miał wśród swoich najbliższych współpracowników osoby publicznie popierające prawa do aborcji. W rzeczywistości jeszcze w 1989 roku, kiedy Gallup zaczął systematycznie badać poglądy polityczne na temat aborcji, nie istniała istotna różnica między opiniami republikanów a demokratów.

Dopiero w latach 90., kiedy linie trendów zaczęły powoli się rozchodzić, zauważono niewielkie różnice, które w końcu przybrały formę wyraźnie zarysowaną w XXI wieku. Od 1995 roku poparcie Republikanów dla aborcji zaczęło systematycznie spadać. W 1995 roku 51% Republikanów uważało się za pro-life, a 42% za pro-choice. W 2019 roku, 75% Republikanów było zdecydowanie przeciwko aborcji, a tylko 21% popierało prawo do jej legalności. Z drugiej strony, wśród Demokratów odsetek popierających prawo do aborcji pozostał stabilny, choć także z wyraźnym wzrostem w ostatnich dekadach.

Podobne zmiany można dostrzec w odniesieniu do religii. Dziś ponad trzy czwarte (77%) białych ewangelikalnych protestantów uważa, że aborcja powinna być nielegalna we wszystkich lub większości przypadków. Z kolei osoby niezwiązane z religią, czyli tzw. „niewierzący”, zdecydowaną większością (83%) opowiadają się za legalnością aborcji. To zjawisko, które nie dotyczy tylko protestantów, ale także innych grup religijnych, takich jak katolicy. Zmiana podejścia do aborcji nie jest efektem radykalnych zmian teologicznych, ale wynikiem działań politycznych, które początkowo miały na celu zjednoczenie konserwatywnego elektoratu.

Ruch antyaborcyjny, który w latach 70. i 80. uznawany był przez niektóre grupy protestanckie za sprawę wyłącznie katolicką, zaczął nabierać nowego charakteru w latach 80. i 90., kiedy to liderzy ewangelikalni, tacy jak Billy Graham, współpracowali z politykami republikańskimi, by budować szeroką koalicję antyaborcyjną. Ruch ten nie tylko wzmacniał opór przeciwko aborcji, ale stawiał sobie za cel zjednoczenie protestantów pod sztandarem republikańskim, który obiecywał ograniczenie praw do aborcji. Jednak z biegiem czasu ten sojusz zaczął przybierać bardziej ekstremalną formę, w której retoryka antyaborcyjna była przedstawiana nie tylko jako moralna różnica, ale jako krucjata mająca na celu zatrzymanie „globalnego holokaustu dzieci”. Rzeczywistość w tej opowieści była wypaczoną wersją, gdzie argumenty logiczne i etyczne zostały wyparte przez hyperbole.

Współczesne podejście do aborcji, szczególnie w tzw. „red states” (stanach rządzonych przez republikanów), coraz częściej przybiera formę prób ominięcia orzeczeń Sądu Najwyższego, stosując prawa, które utrudniają lub de facto uniemożliwiają przeprowadzanie aborcji. Przykładem takich działań są tzw. TRAP laws (Targeted Regulation of Abortion Providers), które narzucają wyjątkowo surowe, a często nieuzasadnione medycznie wymagania na placówki wykonujące aborcje, zmieniając je w instytucje niezdolne do działania. Przykłady to wymagania dotyczące szerokości korytarzy w klinikach czy też konieczność posiadania przez lekarzy „uprawnień do przyjęć” w szpitalach, co w praktyce staje się niemożliwe w obliczu powszechnej obecności szpitali religijnych odmawiających współpracy z takimi placówkami.

Często w debacie nad aborcją pojawiają się również argumenty, które mają na celu obciążenie psychiczne lub finansowe kobiet szukających pomocy. W wielu stanach kobiety zmuszone są do przechodzenia przez niepotrzebne ultrasonografie, a lekarze są zobowiązani do wygłaszania przygotowanych wypowiedzi o charakterze antyaborcyjnym, co stawia je w niewygodnej sytuacji. Na szczególną uwagę zasługuje również problem tzw. okresów oczekiwania, które są szczególnie dotkliwe dla kobiet z ubogich rodzin. Czasami zmusza je to do pokonywania ogromnych odległości, aby dotrzeć do kliniki, co w praktyce stanowi niedostępność usług aborcyjnych.

Działania te mają na celu wywarcie presji na kobiety, zmuszając je do poronienia decyzji o aborcji, a tam, gdzie to nie jest możliwe, wymuszają tzw. "wymuszoną ciążę". Ich celem jest zmniejszenie liczby dostępnych klinik, które przeprowadzają aborcje. W wielu stanach, jak Kentucky, Mississippi, Missouri, Północna Dakota, Południowa Dakota czy Zachodnia Wirginia, działa tylko jedna klinika, co sprawia, że dostęp do aborcji staje się w zasadzie niemożliwy. Kobiety zmuszone są do odbywania podróży, które często są nieosiągalne finansowo.

Podstawową strategią, jaką stosują zwolennicy restrykcji, jest zawoalowanie prawdziwego celu: całkowitego zakazu aborcji, przez „uzasadnienia medyczne”. Tworzone są przepisy, które formalnie mają na celu ochronę zdrowia kobiet, ale w rzeczywistości stanowią jedynie zasłonę dymną dla politycznych i religijnych celów, zmierzających do ograniczenia prawa do decydowania o własnym ciele.

Równocześnie wprowadzane są kontrowersyjne przepisy, takie jak tzw. „Heartbeat laws”, które zakazują aborcji od momentu wykrycia bicia serca płodu, co może mieć miejsce już w bardzo wczesnym etapie ciąży. Argumentacja tych ustaw jest całkowicie sprzeczna z wiedzą medyczną, ponieważ nie uwzględnia faktów naukowych na temat rozwoju płodu.

Cała ta debata, pełna dramatycznych emocji, manipuluje rzeczywistością, starając się zmienić sposób myślenia społeczeństwa, w którym granice między prawem a religią stają się coraz bardziej rozmyte. Warto zwrócić uwagę na to, że obecny klimat polityczny jest wynikiem długotrwałego procesu, który nie tylko modyfikuje postawy wobec aborcji, ale także wprowadza nową jakość do debaty na temat wolności i praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych.

Dlaczego Trump i prawicowi chrześcijanie współpracują mimo wyraźnych różnic?

W marcu 2020 roku badanie ujawniło, że 60% białych ewangelikalnych protestantów uważało, że termin "moralnie wzorowy" najlepiej opisuje Donalda Trumpa. 70% uznało go za "uczciwego", mimo że w ciągu pierwszych trzech lat prezydentury niemal co godzinę pojawiała się nowa fałszywa wypowiedź, wykrywana przez główne fact-checkery. Co więcej, aż 64% z nich uznało go za osobę "bardzo" lub "w pewnym stopniu" religijną. Te liczby są przerażające, jeśli wziąć pod uwagę całkowity brak moralności, uczciwości i pobożności Trumpa. Są one jednak zadziwiające, gdy porównamy je z rzeczywistością jego postępowania. Aby nadal wierzyć, że Trump jest uczciwy, trzeba całkowicie oderwać się od faktów, ignorując rzeczywistość na rzecz własnego światopoglądu.

Relacja Trumpa z chrześcijańskim nacjonalizmem od samego początku była związkiem z wygody, który żadna ze stron nie wydaje się szczególnie pociągający. Trump, wydaje się, niechętnie zasiada na uroczystościach religijnych, gdy zmusza go do tego jego "fałszywa" chrześcijańska persona. Dla chrześcijańskich nacjonalistów niewłaściwe traktowanie przez niego najbiedniejszych i najmniej uprzywilejowanych jest czymś, co łatwo przełknąć, ale nie mogą znieść, gdy używa wulgaryzmów, jak "goddamn". Trump nigdy nie udaje się na modlitwy, a jego pierwsze wystąpienie na National Prayer Breakfast w 2017 roku można by porównać do mowy wygłoszonej w strojach kąpielowych i akwalungach – pełne braku szacunku i powagi. Dodać do tego podpisywanie Biblii pośród zgliszczy huraganu w Alabamie, a obraz człowieka, który z całą pewnością nie jest pobożnym chrześcijaninem, staje się oczywisty.

Trump jest definiowany przez pogoń za materialnym bogactwem, fanfaronadę o swoich podbojach seksualnych oraz brak skrupułów w sprawach politycznych, jak choćby pytanie, czy kiedykolwiek przekazał pieniądze na rzecz Planned Parenthood. Te działania nie są z zasady niemoralne, ale są z pewnością dalekie od bycia chrześcijańskimi. Każdy, kto przeczytał ten fragment, mógłby bardziej przekonująco udawać chrześcijanina niż Trump. Zanim przejdziemy dalej, warto jednak rozważyć, co oznacza bycie chrześcijaninem. Warto zauważyć, że gdy ktoś twierdzi, że dana osoba, która deklaruje się jako chrześcijanin, nie jest "prawdziwym chrześcijaninem", ponieważ nie spełnia moralnych standardów, angażuje się w subtelną formę uprzedzenia, które zakłada, że chrześcijaństwo wiąże się z wyższymi wartościami moralnymi. Stwierdzenie, że ktoś jest "chrześcijaninem", odnosi się wyłącznie do jego religijnych przekonań, a nie do jego cnotliwości. Dlatego, kiedy twierdzę, że Trump nie jest prawdziwym chrześcijaninem, nie oznacza to, że nie spełnia on jakiejś chrześcijańskiej normy moralnej. Wszyscy chrześcijanie przyznają, że nikt nie osiąga doskonałości.

Ważne jest, aby zrozumieć, że działania Trumpa – jak pogonienie za bogactwem, chwalebne mówienie o swoich sukcesach, brak szacunku dla wydarzeń religijnych – same w sobie nie są moralnie złe, lecz po prostu nie pasują do obrazu chrześcijańskiej pobożności. Zasadniczo są to po prostu niechrześcijańskie postawy. Choć nikt z nas nie może wniknąć w najgłębsze myśli Trumpa, jego publiczne działania jednoznacznie wskazują na brak autentycznej religijności. Często jednak wywołuje to oburzenie, gdy chrześcijańska prawica wciąż go popiera, mimo że w jego zachowaniach dostrzegają wyraźne elementy blasfemii, sakrilege, czy nawet prostactwa. Dlaczego więc tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta: zarówno chrześcijaństwo, jak i Trump łączy coś, co w wielu kręgach uchodzi za wielki grzech – bigoteria.

Nie ma wątpliwości, że chrześcijaństwo w wielu swoich przejawach ma tendencję do ksenofobii, homofobii i seksizmu, a w wielu przypadkach to właśnie religijne fundamenty są wykorzystywane jako uzasadnienie dla tych uprzedzeń. Wzrost prawicowego chrześcijańskiego nacjonalizmu i jego związek z działalnością polityczną Trumpa stanowią jaskrawe przykłady, jak polityka nienawiści została zamaskowana przez rzekome obronę "tradycyjnych wartości".

Bigoteria wobec osób LGBT jest niemalże wyłącznie uzasadniana na tle religijnym. W ciągu ostatnich dwóch dekad najważniejsze walki prawne między chrześcijaństwem a świeckim państwem były związane z dążeniem do zapisania w konstytucji przywilejów dla dyskryminacji mniejszości. Stawianie na "prawa nienarodzonych" czy "tradycyjny model małżeństwa" nie zmienia faktu, że za tymi hasłami kryje się nic innego, jak niechęć do innych. Zamiast działać na rzecz dobra wspólnego, chrześcijańscy lobbyści poświęcają więcej czasu na blokowanie równości małżeńskiej, niż na walkę z ubóstwem czy głodem.

W Donaldzie Trumpie bigoci znaleźli swojego mistrza. Zdecydowana większość jego zwolenników to ludzie zafascynowani jego rasistowskimi, seksistowskimi i ksenofobicznymi poglądami. Od pierwszego dnia jego kampanii, gdy otrzymał poparcie od Jeffera Beauregarda Sessionsa III, znanego z jego rasistowskich poglądów, Trump zyskał u nich status bohatera. Jego platforma polityczna – pełna podziałów, nienawiści i marginalizowania innych – okazała się być tym, czego pragnęli najbardziej ekstremalni i kontrowersyjni przedstawiciele prawicowego chrześcijaństwa.

Jak polityka, religia i ignorowanie nauki wpływają na decyzje zdrowotne i społeczne w Ameryce?

Redfield był jednym z wielu ludzi w administracji Trumpa, których brak kompetencji i wyjątkowa niechęć do nauki wywołały poważne kontrowersje. Jego badania nad szczepionką przeciwko HIV, w szczególności projekt VaxSyn, były przykładami nie tylko naukowej ignorancji, ale także etycznych wątpliwości, które ostatecznie skłoniły wojsko do przeprowadzenia dochodzenia. Choć ostatecznie Redfield nie został oskarżony o celowe fałszowanie danych, jego badania były dalekie od sukcesu. Produkt, który promował jako przełomowy w walce z HIV, okazał się nieskuteczny i mimo to, Redfield nadal promował go wśród ludzi, narażając ich zdrowie.

Warto jednak zauważyć, że Redfield nie był odosobniony w swojej postawie. W administracji Trumpa pojawiło się wielu ludzi, których poglądy były wręcz niebezpieczne, zwłaszcza w kwestiach dotyczących ochrony zdrowia publicznego. Wielu z tych ludzi, w tym Zinke, Perry czy Sessions, zignorowało wyniki badań naukowych, szczególnie w kwestii zmian klimatycznych. Jednak ich odmienne podejście do nauki nie ograniczało się tylko do tej jednej kwestii. W przypadku Redfielda problematyczne było także jego stanowisko wobec AIDS i HIV, kiedy to przez wiele lat promował abstynencję jako metodę zapobiegania chorobie, a nie używanie prezerwatyw, co nie miało poparcia w badaniach naukowych.

Redfield, jako głęboko religijny katolik, przez długi czas współpracował z organizacją ASAP, która promowała ideologie sprzeczne z naukowym podejściem do AIDS. Wspólnie z liderem ASAP, Shepherem Smithem, napisał książkę, w której AIDS określano jako Boży wyrok na homoseksualistów. Tego typu podejście, oparte na religijnej dogmatyce, miało poważne konsekwencje dla zdrowia publicznego, prowadząc do dalszego ignorowania skutecznych metod zapobiegania rozprzestrzenianiu się HIV i AIDS.

Warto zauważyć, że postawy takie jak Redfielda czy innych członków administracji Trumpa, które negowały naukę w imię polityki czy religii, nie są odosobnione. Zjawisko to ma znacznie szerszy zasięg, obejmując również kwestie takie jak prawa osób trans, aborcja, czy ewolucja. W każdym z tych przypadków, gdzie nauka stoi w sprzeczności z religijnymi czy politycznymi dogmatami, możemy obserwować odrzucenie faktów naukowych. Na przykład, w kwestiach związanych z prawami kobiet do decydowania o swoim ciele, niektóre religijne czy konserwatywne grupy nadal dążą do wprowadzenia restrykcyjnych przepisów, ignorując badania naukowe dotyczące skuteczności metod aborcyjnych. Podobnie, w temacie ewolucji, religijne podejście wciąż nie akceptuje faktów naukowych, w tym dowodów na zmiany gatunków, które zostały potwierdzone przez dziesięciolecia badań.

Pytanie, które się nasuwa, to: dlaczego takie postawy wciąż mają wpływ na politykę i społeczne decyzje? Odpowiedź leży w głęboko zakorzenionych przekonaniach, które dla wielu osób są trudne do zmiany. Religię i politykę można traktować jako zbiór absolutnych prawd, które nie podlegają dyskusji. To z kolei powoduje, że nauka, która zmienia się w odpowiedzi na nowe odkrycia i dowody, jest postrzegana jako zagrożenie dla stabilności tych przekonań. Takie podejście prowadzi do tworzenia polityk, które są oderwane od rzeczywistości naukowej i nieprzydatne w obliczu realnych zagrożeń, takich jak zmiany klimatyczne, kryzysy zdrowotne czy inne wyzwania społeczne.

Konflikt pomiędzy nauką a religijnymi przekonaniami nie jest zatem tylko lokalnym problemem Stanów Zjednoczonych, ale również globalnym wyzwaniem. Świat stoi przed wieloma trudnymi wyborami, które wymagają oparcia na dowodach naukowych. Ignorowanie tych dowodów w imię ideologii nie tylko zaszkodzi ludzkiemu zdrowiu i bezpieczeństwu, ale również blokuje postęp technologiczny i społeczny. Co więcej, w sytuacji, gdy w grę wchodzą globalne problemy, takie jak zmiany klimatyczne, pandemiczne zagrożenia czy globalne nierówności, nauka stanowi jedyny realny fundament do podejmowania świadomych decyzji.

Jeśli zastanowimy się nad skutkami tego zjawiska, zauważymy, że w długim okresie czasowym może ono prowadzić do poważnych kryzysów społecznych. Odrzucenie faktów i ignorowanie dowodów naukowych to droga do osłabienia struktur państwowych i globalnych. Utrzymywanie dogmatycznych przekonań w polityce może z kolei skutkować powstaniem coraz bardziej podzielonych społeczeństw, gdzie decyzje są podejmowane nie na podstawie rzetelnych badań, ale na podstawie ideologii, które nie mają żadnego odniesienia do rzeczywistości.

Jak pandemia ujawnia ukrytą bigoterię

W czasie pandemii COVID-19, jak w soczewce, skupiły się różne formy bigoterii, które wcześniej często pozostawały niezauważalne. Działania i wypowiedzi osób o wpływowych stanowiskach, zarówno politycznych, jak i religijnych, ujawniły, w jakim stopniu kryzys zdrowotny może stać się okazją do promowania niechęci wobec mniejszości. Zanim pandemia, jako zjawisko globalne, nadeszła, niektóre osoby i grupy już wcześniej wykorzystywały swoje platformy do szerzenia uprzedzeń, które teraz, w obliczu masowego kryzysu, nabrały nowych, niepokojących proporcji.

Jednym z przykładów jest pastor Rick Wiles, który w lutym 2020 roku, tuż przed wybuchem pandemii, ogłosił, że wirus w Chinach to kara za grzechy tamtejszego przywódcy, Xi Jinpinga. W jego opinii, jeśli Xi przekształci się w chrześcijanina i publicznie wyzna swoje grzechy, epidemia zniknie. Wiles, skierowując swoje słowa do prezydenta Chin, stwierdził: „Zatrzymaj plagę, Mr. Xi, nawróć się na Jezusa, a plaga zniknie.” Tego rodzaju komentarze, pełne religijnej fanatyzm, szybko przekształciły się w antyjudaizm i homofobię, kiedy pastor zaczął odnosić się do epidemii jako znaku Bożego sądu nad osobami LGBTQ oraz Żydami. Gdy pandemia zaczęła zbierać swoje żniwo, Wiles wciąż nie wahał się obarczać mniejszości winą za globalny kryzys zdrowotny.

Podobnie w polityce, wypowiedzi liderów takich jak Donald Trump, choć w mniejszym stopniu ukierunkowane na jeden konkretny cel, również odsłoniły wrogość wobec mniejszości. Trump, po raz kolejny, ignorował racjonalne argumenty, by promować swoje koncepcje oparte na strachu, kiedy stwierdził, że zamknięcie meczetów podczas Ramadanu będzie szybsze niż zakaz dla kościołów podczas Wielkanocy. W połączeniu z takimi działaniami, jak stwierdzenie, że imigranci, przybywający z krajów o wysokiej liczbie zachorowań, stanowią dodatkowe zagrożenie dla amerykańskiego społeczeństwa, Trump skutecznie podsycał atmosferę strachu i niechęci do obcych, a także marginalizował potrzeby mniejszości religijnych i etnicznych.

Na poziomie lokalnym, niektóre konserwatywne ugrupowania religijne próbowały wykorzystać pandemię do wzmocnienia swojej negatywnej retoryki. Gabriela Haysa, publicysta dla konserwatywnej organizacji The Media Research Center, poczuł radość z powodu trudności, które pandemia spowodowała dla LGBTQ. Z kolei Lori Alexander, blogerka chrześcijańska, z radością stwierdziła, że sytuacja zmusiła kobiety do powrotu do tradycyjnych ról, jako matki i opiekunki dzieci, zgodnie z biblijnymi nakazami. Pandemia, według niej, stała się okazją do ponownego przypomnienia kobietom ich „prawdziwej roli”. Jej podejście do sytuacji jest niezwykle kontrowersyjne, ponieważ w obliczu masowej tragedii, jaką była śmierć setek tysięcy ludzi, nie dostrzegała w tym niczego niepokojącego.

Z kolei prawo w wielu stanach, jak w Teksasie czy Alabamie, zaczęło wykorzystywać kryzys do wprowadzenia dalszych restrykcji dotyczących praw reprodukcyjnych. Aborcja została uznana za „nieistotną procedurę” w czasie pandemii, a kluczowe kliniki zostały zamknięte. Tego rodzaju decyzje zostały ochoczo przyjęte przez niektóre konserwatywne ugrupowania religijne, które w pandemii dostrzegały szansę na obronę swoich ideologii. Ich działania stały się pretekstem do dalszego ograniczania wolności kobiet, w sytuacji, gdy życie setek tysięcy osób było zagrożone przez nowy wirus.

Tak jak w czasie innych wielkich kryzysów, pandemia COVID-19 uwidoczniła prawdziwą naturę wielu osób. W obliczu takiego globalnego zagrożenia, widzimy, jak niektórzy wykorzystują każdą okazję, by poszerzyć swoje uprzedzenia. Choć większość społeczeństwa, w tym personel medyczny i pracownicy sklepów spożywczych, stanęła na wysokości zadania, wykazując się ogromną odwagą, to inni pozostali niewzruszeni w swoich wąskich przekonaniach. Część liderów religijnych, zamiast kierować się współczuciem i odpowiedzialnością, wykorzystała kryzys, by jeszcze bardziej podsycać atmosferę strachu i wrogości wobec innych.

Z perspektywy historycznej, pandemia ukazuje nie tylko nasze lęki i ograniczenia, ale również nasze największe przewiny. Każda taka sytuacja, w której człowiek zmaga się z kryzysem, staje się również lustrem, w którym odbija się nasza kondycja społeczna, moralna i polityczna. Przeszłość niejednokrotnie uczyła nas, że w obliczu kryzysu, nasze prawdziwe wartości wychodzą na jaw. Warto zastanowić się, na ile w czasie pandemii ludzie byli w stanie wyjść poza własne egoistyczne postawy, a na ile po prostu pogłębiali swoje uprzedzenia, kierując się jedynie strachem i nienawiścią.