W życiu każdego człowieka przychodzi czas, kiedy codzienne zmagania z najmniejszymi stworzeniami przybierają formę walki o przetrwanie. Choć w popularnych filmach to wielkie, mutujące owady i obce cywilizacje stanowią zagrożenie, to w prawdziwym życiu nasze wrogowie są znacznie mniejsi, ale równie upierdliwi. Zwykłe insekty mogą stać się prawdziwym koszmarem, którego nie sposób pokonać, a ich obecność w codziennym życiu zaczyna wywoływać niepokój o wiele większy niż niejedno śmiertelne zagrożenie.

Wszystko zaczęło się od dwóch pająków, których brutalnie zabiłem. Pierwszy padł ofiarą mojego karabinu pneumatycznego, ale cała historia była na tyle skomplikowana, że nie będę jej tutaj przytaczać. Drugi, w wyjątkowo brutalny sposób, został uśmiercony przeze mnie za pomocą kilofa. Wszystko miało miejsce w dniu, kiedy spieszyłem się do domu na herbatę i zauważyłem dużego, głupkowatego pająka, który wplątał się w mechanizm mojego roweru. Wiedziałem, że jeśli ruszę, stworzenie zostanie rozmazane na całym rowerze, co nie było miłe. Rozpocząłem więc walkę z tym małym intruzem, próbując go zrzucić. Po długich chwilach frustracji udało mi się w końcu pozbyć się pająka, który, pełen pogardy, wdrapał się na mur, a jego nogi wyraźnie kiwały w moją stronę. W gniewie sięgnąłem po kilof i z siłą uderzyłem w ścianę. Efekt był nieoczekiwany – zamiast pająka na ścianie pojawił się duży otwór, a jego nogi sterczały z niego, jak palma na brzegu jeziora.

Wtedy poczułem pierwsze wyrzuty sumienia, a zaraz potem pojawiły się nowe problemy. Pająki, jakby rozumiejąc moje okrutne czyny, zaczęły atakować mnie w różnych sytuacjach. Od tego momentu nie tylko pająki, ale także inne owady stały się nieprzyjaciółmi, z którymi zmagałem się na co dzień. Ataki zaczęły przybierać różne formy – od groźnych motyli po nieznośne chrząszcze. Przeżyłem walkę z moherem, który w przypływie szaleństwa wpadł do mojego pokoju i zaczął atakować mnie, mimo że nie miał żadnej szansy na powodzenie. Zdecydowałem się go ignorować, ale nagle poczułem ból na uchu. Moth, mimo że pozbawiony jakiejkolwiek broni, uderzał we mnie z pełną determinacją, jak kamikadze na misji samobójczej. W szale rozpocząłem desperackie ataki, ale motyl wciąż wracał do mnie, co tylko pogłębiało moje poczucie bezsilności.

Inny raz znalazłem chrząszcza w swoim łóżku. Podszedłem do tego zadania z pełną determinacją, ale bez konieczności bezpośredniego kontaktu z owadem. Po kilku próbach z wykorzystaniem mopa, okazało się, że bestia nie dała się pokonać. Po ostatecznym uderzeniu mopa, chrząszcz wydostał się z powrotem i odszedł w nieznanym kierunku, pozostawiając mnie w stanie szoku. Czasami wydaje się, że te małe stworzenia, które nie mają żadnej szansy, walczą z pełnym zaangażowaniem i bez strachu przed porażką.

Nie chodzi tu tylko o insekty. To historia o walce z czymś, co wydaje się niepokonane, choć wiemy, że nie jest w stanie nam zaszkodzić w sposób poważny. Jednak ich wytrwałość, bezwzględność i nieustępliwość są tym, co czyni ich walkę tak intensywną. Nie jest to tylko historia o owadach, ale o naszym nieustannym poczuciu niebezpieczeństwa i strachu, które może pojawić się w każdym, nawet najmniej oczekiwanym momencie.

Sytuacje, w których zwykłe owady, nie posiadające żadnej broni, atakują nas, mogą być metaforą naszych codziennych zmagań z problemami, które wydają się drobne, ale potrafią wywołać wewnętrzny chaos. Z pozoru błahe problemy, które atakują nas regularnie, mogą w krótkim czasie stać się nie do zniesienia. Bez względu na to, jak wielkie lub małe są nasze wrogowie, zmagamy się z nimi z pełnym przekonaniem, że to my jesteśmy w tym świecie, nie oni.

Tym samym, choć owady są wciąż nieistotnym zagrożeniem, stanowią symbol tego, co w życiu nie da się całkowicie wyeliminować. Możemy próbować je zniszczyć, ale często wracają, bo nasza walka jest niekończona. Czasem nie chodzi wcale o to, by wygrać, ale o to, by po prostu nie poddać się, nie pozwalać, by te drobne zmiany w otoczeniu zaburzyły naszą równowagę.

Czy sukces w fandomie można kupić? O receptach na powodzenie w świecie fanów

Współczesne społeczeństwo fandomowe jest pełne nieoczekiwanych rozwiązań dla tych, którzy pragną osiągnąć sukces w tym świecie pełnym pasji, kreatywności, ale także i rywalizacji. Zdecydowana większość tych, którzy marzą o rozpoznawalności i szacunku w fandomie, zdaje się być gotowa na różnorodne poświęcenia. W poszukiwaniu złotego środka, dla niektórych niezbędne staje się znalezienie sposobu na przełamanie własnych ograniczeń i zdobycie upragnionego miejsca wśród najlepszych. Czy jednak istnieje tajemna mikstura, która może zapewnić gwarantowany sukces? Oczywiście, że tak. Chociaż nie są to rozwiązania, które można znaleźć w zwykłym sklepie spożywczym.

Właśnie na taką miksturę natrafia Alan, bohater jednej z niezwykłych opowieści. Spotyka on tajemniczego starca, który oferuje mu „eliksir sukcesu”. Owa mikstura ma zapewnić niezwykłą rozpoznawalność w fandomie, a także sprawić, by jego prace stały się cenione i poszukiwane przez innych. „Fandom to tylko przyzwyczajenie”, mówi starzec, wskazując na napój, który może pomóc uwolnić się od zbędnych zobowiązań i niepotrzebnych obowiązków, które są zbyt często związane z pasjonackim uczestnictwem w tym świecie. Jest to swego rodzaju antidotum na „gafię” – stan, w którym człowiek przestaje czuć się zmuszony do uczestnictwa w fandomowych rytuałach i może odciąć się od tego, co go przytłacza.

Jednak nie każdy jest zainteresowany taką drogą. Alan, pełen energii, nie dostrzega potrzeby zmiany swojej sytuacji. „Nie chcę niczego takiego”, odpowiada na propozycję starca, bo i po co? Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że sukces w fandomie można osiągnąć tylko przez ciężką pracę, przez pisanie, organizowanie i tworzenie własnych materiałów. Ale starzec, jak się okazuje, oferuje coś znacznie bardziej kuszącego.

Tajemnicza mikstura, którą starzec nazywa „pigułką sukcesu”, to coś znacznie mniej kosztownego, ale równie skutecznego. Za jednego dolara Alan może zyskać dostęp do eliksiru, który zagwarantuje mu status „Numeru Jeden” w fandomie. Z takim tytułem, jak się okazuje, życie staje się prostsze. Już wkrótce jego opowiadania nie będą odrzucane przez redaktorów fanzinów. Zamiast tego, będą go prosili o artykuły, kolumny, poezję, a nawet autobiografię. Fandom stanie się jego światem, pełnym codziennych obowiązków twórczych i interakcji z innymi. Kiedy w końcu stworzy własny fanzin, stanie się on centralnym punktem fandomowego życia, z artykułami najlepszych autorów, jak i własnymi tekstami. Wydawać by się mogło, że życie bohatera staje się wręcz idealne. A jednak, to, co początkowo wydaje się być obietnicą wspaniałej przyszłości, staje się dla niego tylko kolejną formą więzienia.

I tu właśnie pojawia się kluczowe pytanie: czy sukces w fandomie rzeczywiście można kupić? Oczywiście, sam sukces nie jest niczym złym. W rzeczywistości jest to naturalny cel wielu twórców, którzy szukają sposobów na docenienie ich pracy i idei. Jednak w kontekście fandomu, który w swojej istocie ma być przestrzenią dla pasji, wymiany myśli i twórczości, sukces nie zawsze oznacza tylko uznanie wśród innych fanów. Często jest to także synonim poświęcenia, wielu godzin spędzonych na pisaniu, edytowaniu, tworzeniu materiałów. W przypadku Alana, choć jego droga wydaje się być łatwiejsza, kosztem jej uproszczenia traci się coś fundamentalnego – prawdziwą radość z tworzenia, autentyczność pasji, której nie można kupić za żadne pieniądze.

Fandom jest przestrzenią, w której każda osoba ma szansę na wyrażenie siebie, na stworzenie czegoś, co ma wartość dla innych. Jednak ten, kto szuka łatwego rozwiązania, kto próbuje „kupić” swoje miejsce, ryzykuje, że w końcu nie odnajdzie prawdziwej satysfakcji. Kiedy sukces staje się tylko celem, zyski, które przynosi, mogą okazać się puste i nie satysfakcjonujące. Warto pamiętać, że prawdziwy sukces w fandomie wynika z autentyczności, zaangażowania i pasji, które nie są kwestią transakcji, ale świadomego wkładu w społeczność. Fandom nie jest tylko miejscem rywalizacji – to także przestrzeń wzajemnej pomocy, twórczej wymiany i inspirowania innych.

Jak zrozumieć rolę samotników w rodzinie drzew?

Samotnicy, ci, którzy odwracają się od brzegów rodziny, by skupić się na sobie, pozostają na uboczu, jakby czerpiąc siłę z samego czerwonego słońca. Ich korzenie tkwią jednak płytko w ziemi, a wewnątrz rodziny mówi się, że kiedyś muszą powrócić, by ponownie znaleźć w niej pokarm. Tak oto spotykam jednego z samotników, gdy moje korzenie potykają się o jego płytką obecność. Budzę ją z porannego snu.

„Odejdź”, burczy, jeszcze w połowie we śnie. „Kimkolwiek jesteś.”

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie w stanie powrócić do rodziny, ponieważ czuję, jak sztywne są jej korzenie. „Mam na imię Wesk. Czy widziałaś krzew, który niedawno odwiedził rodzinę lasu?”

„Nie. Odejdź od mnie.” Rozkłada jeszcze szerzej swoje konary, licząc, że wycofam się w poszukiwaniu słońca.

„Ma na imię Virra”, mówię, składając się w pozie posłuszeństwa i kierując się ku krawędzi jej cienia.

„Nie mam nic wspólnego z krzewami. Nic wspólnego z nikim.”

„W takim razie żegnaj,” odpowiadam, wracając ku słońcu. „Oby twoje myśli o sobie były nagrodą.”

Chciałem to powiedzieć jako obelgę, irytując się odrzuceniem, lecz, kiedy idę dalej, czuję tylko spokój, który ona emanuje. Noc przychodzi i mija, zanim dotrę do kolejnego samotnika na mojej drodze. Stoi samotnie na małym wzniesieniu, utrzymywanym przez swoje korzenie. Wnioskuję, że jest stary. Okrążam jego zimne korzenie, zaskakująco szerokie, i mówię: „Szukam krzewu o imieniu Virra; jeśli wiesz, gdzie ją znaleźć, powiedz mi, a będę mógł iść szybciej.”

Jego korzenie poruszają się powoli, budzi się. „Virra?” mówi ospale. „Zawsze Virra.” Podnosi konary ku porannemu słońcu. „Idź dalej, a znajdziesz Virrę.”

Krew w moich żyłach zaczyna szybciej pulsować i ruszam w przód przez płytkie trawy, rozkoszując się pełnym światłem słońca na polu. Wkrótce docieram do małej istoty, która przypomina Virrę, ale jest ledwie letnia.

„Szukam krzewu o imieniu Virra”, mówię, licząc, że to stworzenie zrozumie mnie.

„Jestem krzewem”, mówi. „Jestem Virra.”

„Nie. Nie jesteś tą samą Virrą; jesteś za mały i jesteś samcem.”

„Więc idź dalej na pole”, mówi. „Tam znajdziesz swoją Virrę.”

Zaczynam spieszyć się, teraz, kiedy jestem już blisko końca mojej wędrówki, ale młody krzew jest szybszy ode mnie: „A ty czym jesteś?” pyta.

„Jestem Wesk. Jestem drzewem.”

Kamienie i żwir pod moimi korzeniami są twarde, a powierzchniowy lód sięga głębiej niż w rodzinnych stronach, ale spiesząc się, czerpię energię z słońca na otwartej przestrzeni. Wiatr jest tu surowy, mimo to próbuję trzymać liście w słońcu.

„Drzewo?” mówi młody krzew. „Czy drzewa chodzą?”

Bezpośredniość tego pytania wzbiera we mnie gniew, lecz zachowuję spokój. „Drzewa to szlachta świata; robimy, co chcemy.”

Idę dalej, ignorując go, ale korzenie mam zmęczone i bolą znowu od twardej ziemi. Krzew rusza za mną, zaskakuje mnie jego zwinność.

„Czy ty naprawdę jesteś drzewem?” pyta. „Tak, musisz być – jesteś taki wielki! Czy jesteś starszy od kamieni?”

Ignoruję go, z dumą zauważając, jak głęboko moje korzenie zapadają się w ziemię, tworząc wyraźny ślad. Młody krzew staje przed mną, zatrzymując mnie.

„Jesteś starszy od kamieni?” powtarza.

„Kamienie to nie ludzie”, odpowiadam krótko, zmieniając kurs, by go obejść.

„Kamienie to martwe rzeczy.” Śmieje się, a jego liście drżą jak drobne gałązki.

„W takim razie są starsze! Każdy wie, że stare rzeczy są martwe, a tylko młodsze wciąż żyją.” Patrzy na mnie krytycznie, a ja staram się go ignorować. „Ale ty poruszasz się tak powoli! Jesteś chory, czy wszystkie drzewa chodzą jak kaleki?”

Złość uderza we mnie, liście drżą, a ja sięgam długimi konarami, by

Jak Bermondsey Triangle stało się kolebką cywilizacji

Zabrałem go do pobliskiego pubu, aby uspokoić nerwy, i zamówiłem dwa duże gin z tonikiem. Chwycił obie butelki toniku i wlał je do swojego ginu. "Co ty robisz?" – zapytałem. "Rozcieńczam mojego gina" – odpowiedział. "Zawsze używam dwóch butelek, bo jestem trochę Niemcem – to typowa niemiecka efektywność z tonikiem." "Nieźle," powiedziałem, próbując go rozbawić. "A co to wlewa się do szklanki whisky i wygłasza sarkastyczne uwagi?" "Nie wiem," odpowiedział. "Kaustyczna soda," powiedziałem. "Rozumiesz? Kaustyczna soda!" "O Boże," powiedział nerwowo, "a myślałem, że to ja wariuję. Wiedziałem, że nie powinienem wchodzić w Bermondsey Triangle." "O to mi chodziło," powiedziałem, chwytając okazję. Zamówiłem dwa kolejne giny i trzy toniki, a przez następne godziny udało mi się wyciągnąć od niego naukowe wyjaśnienie tajemnicy Bermondsey Triangle.

Historia sięga dwóch milionów lat, a może dziesięciu milionów – Von Donegan nie chciał zbyt precyzyjnie ustalać dat – i okazało się, że Bermondsey Triangle było w rzeczywistości kolebką cywilizacji na Ziemi. Zapomnijcie o jeziorze Wiktorii, jeziorze Rudałf czy Mezopotamii i Dolinie Nilu – to tutaj zaczęło się wszystko. Właśnie tutaj! I to nie tylko ludzka rasa rozpoczęła swoją egzystencję, ale obszar ten był zamieszkiwany przez co najmniej cztery inne, nie-ludzkie cywilizacje! Trzeba przyznać, że Von Donegan dostarcza towaru za swoją cenę.

Wykres (Diagram 8) przedstawia Wyspy Brytyjskie sprzed dwóch lub dziesięciu milionów lat. Była wtedy Irlandia na zachodzie, wyglądająca niemal tak, jak dziś. Potem była wyżyna Szkocji i Walii, blisko siebie. Powód, dla którego są tak blisko, wiąże się z nauką o tektonice płyt. Kiedyś – wiem, to brzmi absurdalnie – wszystkie kontynenty przemieszczały się po płytach tektonicznych! W pewnym momencie – wyobraźcie sobie to – Ameryka i Kanada przemknęły przez Atlantyk i uderzyły w Irlandię, co musiało mocno popsuć ich bonusy za brak szkód. A przy okazji ta kolizja spowodowała powstanie gór Walii, Jezior Szkockich i Highlands – to nazywam typową efektywnością tektoniczną. Ameryka i Kanada, po wyrządzeniu szkód, wróciły na swoje miejsce, nie zostawiając nawet kartki z nazwiskami.

W tym czasie wschodnia i dolna część Anglii była pokryta płytkim morzem, którego wody były ciepłe i przejrzyste, co stanowiło idealne miejsce do rozwoju bardzo dużego i inteligentnego gatunku dorszy. Cywilizacja Ludzi Dorszy rozwijała się przez wiele wieków. Byli to ludzie szczęśliwi, zadowoleni, którzy jedyną słabość mieli w tym, że w każdy sobotni wieczór lubili się nieco "zrelaksować" przy swoim napoju narodowym, zwanym "codswallop". Jedynym problemem był ich zachowanie, ponieważ w pobliżu, na urodzajnych równinach prehistorycznej Irlandii i Walii, rozwinął się inny inteligentny gatunek. Były to gigantyczne bulwy, znane jako Taters. Mówiłem już wcześniej o zdolności roślin do rozwoju inteligencji, a te badania potwierdzają wszystko, o czym mówiłem. Cywilizacja Taters także rozkwitała przez długie wieki...

Ich kultura osiągnęła pewien stopień zaawansowania, wprowadzając system kastowy. Z dokumentów wynika, że rządy sprawowała arystokracja znana jako King Edwards. Istnieje nawet legenda o młodej, wysoko urodzonej Taterce, która pewnego dnia pobiegła do swojej matki, jej oczy świeciły, cała była podekscytowana i powiedziała: "Mamo, zaręczyłam się!" Matka odpowiedziała: "Z kim? Pamiętaj, jesteś King Edward, nie możesz poślubić byle kogo." A córka odpowiedziała: "To Dickie Davies z 'The World of Sport'." Na co matka powiedziała: "Nie możesz poślubić tego pospólstwa!"

Niestety, niechęć pomiędzy Ludźmi Dorszy a Taterami zaczęła się pogłębiać. Głównie z powodu hałaśliwych, sobotnich imprez Dorszy, których głośność na pewno nie pasowała do spokojnego usposobienia Taterów. Ci ostatni zaczęli atakować Ludzi Dorszy, którzy odpowiedzieli, budując ogromną siatkę drucianą wzdłuż zachodniej granicy swojego terytorium, aby odizolować Taterów. Równowaga została przywrócona, a obie rasy mogłyby nauczyć się współistnieć w pokoju, gdyby nie interwencja samej Natury.

W tym decydującym momencie Ziemia przechyliła się na swoim osi! Położyła się o 23 i pół stopnia. Ci z Was, którzy posiadają logiczny, wykształcony, naukowy umysł – i w tym momencie są już nieco odrętwiali – na pewno zrozumieli znaczenie tej zmiany kąta. Efekt był katastrofalny! Jeszcze większy, niż niedawna reorganizacja BSFA. Cała woda, która pokrywała wschodnią Anglię, zniknęła w Morzu Północnym, zostawiając biednych Ludzi Dorszy walczących o przetrwanie w kałużach i umierających w straszliwy sposób. A na dodatek Taterzy zostali w wielkiej sile wyrzuceni na siatkę, przecięci nią i opadli na zdychających Dorszy w postaci długich prostokątnych pryzmatów.

Scena była niemal zbyt okropna, by ją sobie wyobrazić – dwie niegdyś dumne rasy znikły w mgnieniu oka, ich żałosne resztki zmieszały się ze sobą. W tym momencie Natura – jakby zawstydzona swoimi okropnymi dziełami – przykryła wszystko śniegiem i lodem. Efekty tej zasłony wyjaśnione są na Diagramie C. Ziemia przechyliła się o 23 i pół stopnia, ale z taką siłą, że pokrywa lodowa przesunęła się jeszcze bardziej na południe, jak patelnia z dobrze przyczepiającym się jajkiem. I ostatecznie znalazła się na południowej części Anglii. Linia, która wyznacza granicę lodowca, przechodzi, jak można zobaczyć na Diagramie B, dokładnie przez Bermondsey.

A potem pojawiła się rasa obcych, którzy przybyli z gwiazd. Byli to Icekimoes – istoty z bardzo zimnej planety. Settled around the North Pole. To oni zostali opisani przez Von Donegana w jego książce "Skateboards of the Gods", chociaż tytuł jest nieco mylący, ponieważ Icekimoes poruszali się w ogromnych saniopodobnych pojazdach, napędzanych solą...