Negocjacje na Bliskim Wschodzie zawsze były skomplikowane, pełne napięć i sprzeczności. Wiele razy dochodziło do sytuacji, w których drobiazgowe szczegóły, jak terminologia używana w porozumieniach, mogły zadecydować o sukcesie lub porażce negocjacji. Jednym z takich przypadków była sprawa dotycząca „suspensji” lub „odroczenia” deklaracji suwerenności Izraela. Ta dyskusja, na pozór techniczna, stała się symbolem charakterystyki negocjacji, które miały doprowadzić do jednego z ważniejszych wydarzeń w stosunkach międzynarodowych ostatnich lat – podpisania Porozumienia Abrahamowego.

Izrael, Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA) i inne kraje arabskie, które później dołączyły do porozumienia, stawały przed licznymi wyzwaniami, zarówno wewnętrznymi, jak i zewnętrznymi. Początkowe napięcia dotyczyły nawet drobnych niuansów językowych, takich jak decyzja o terminologii używanej w oficjalnym dokumencie. Słowo „zawiesić” zostało wybrane jako mniej zobowiązujące niż „odroczyć” i stało się kluczowym elementem formalnego porozumienia, które później przekształciło się w coś znacznie większego niż początkowo zakładano.

Decyzje podejmowane przez prezydenta Donalda Trumpa i jego doradców, w tym Jareda Kushnera, miały ogromny wpływ na kształtowanie nowej dynamiki w regionie. Choć na pierwszy rzut oka porozumienie mogło wydawać się jedynie wynikiem politycznych kalkulacji, miało ono głębokie konsekwencje geopolityczne. Z jednej strony ZEA, uzyskując formalne relacje z Izraelem, rozwiązały swoje problemy z amerykańskim Kongresem dotyczącymi sprzedaży zaawansowanych technologii wojskowych, w tym myśliwców F-35. Z drugiej strony, inne państwa arabskie zaczęły podążać tym śladem, co otworzyło drzwi do dalszych negocjacji.

Działania Trumpa, choć oparte na zasadzie „jeśli nie zrobisz tego, zrobi to ktoś inny”, były również wynikiem osobistych i politycznych napięć. Chociaż Trump rzadko angażował się w codzienne szczegóły negocjacji, był zawsze gotów, by zrealizować polityczne cele, które mogły mu pomóc utrzymać władzę. Na przykład jego decyzja o uznaniu suwerenności Maroka nad Zachodnim Saharą, choć kontrowersyjna, była elementem szerszej gry politycznej, mającej na celu pozyskanie poparcia w Kongresie.

Przygotowanie Porozumienia Abrahamowego odbywało się równocześnie z kampanią wyborczą Trumpa. Ważnym aspektem tego procesu była także jego potrzeba stworzenia pozytywnego wizerunku przed wyborami. Ostatecznie, to właśnie podczas ogłoszenia porozumienia na Białym Domu, Trump nie tylko cieszył się z sukcesu dyplomatycznego, ale także wykorzystał go jako narzędzie do promowania swojej kandydatury na prezydenta. Jednak to, co zaczęło się jako negocjacje dotyczące kwestii izraelsko-arabskich, przerodziło się w bardziej skomplikowaną sieć powiązań politycznych, której efektem było połączenie interesów wojskowych, gospodarczych i geopolitycznych.

Gdy inne państwa arabskie, takie jak Bahrajn czy Sudan, zaczęły dołączać do porozumienia, jego rola na Bliskim Wschodzie stawała się coraz bardziej znacząca. Właśnie wtedy pojawiła się potrzeba przeformułowania całej umowy w taki sposób, aby odpowiedzieć na różnorodne oczekiwania krajów biorących w niej udział. Porozumienie Abrahamowe stało się więc symbolem nowego podejścia do relacji międzynarodowych, opartego na pragmatyzmie i negocjacjach w oparciu o wzajemne korzyści.

Należy również zauważyć, że Porozumienie Abrahamowe nie jest tylko wynikiem politycznych i dyplomatycznych decyzji, ale także pokazuje, jak duże znaczenie w tej grze odgrywają osobiste ambicje i strategie liderów. Relacje, które zostały nawiązane pomiędzy Trumpem, Netanyahu a MBZ, były jednocześnie wynikiem dążenia do realizacji własnych celów politycznych i osobistych interesów. Warto pamiętać, że takie porozumienia nie powstają w próżni – są one efektem wieloletnich napięć, nieporozumień, ale także realizacji długoterminowych planów, które mają na celu nie tylko stabilizację regionu, ale także zapewnienie sobie politycznych i ekonomicznych korzyści.

Nie mniej istotnym elementem w tej układance była rola mediów i sposobu prezentowania tych wydarzeń. Chociaż Porozumienie Abrahamowe było szeroko komentowane jako przełomowy moment w historii Bliskiego Wschodu, nie można zapominać, że jego sukces zależał również od odpowiedniego wizerunku w mediach i zyskanej akceptacji międzynarodowej. Takie umowy, szczególnie w regionach pełnych napięć, wymagają nie tylko wsparcia ze strony rządów, ale także odpowiedniej narracji, która pozwala na ich akceptację i zrozumienie przez społeczeństwo.

Ważnym aspektem, który należy zrozumieć w kontekście Porozumienia Abrahamowego, jest to, że jego wpływ na Bliski Wschód nie kończy się tylko na aspektach politycznych. To także zmiana w sposobie myślenia o dyplomacji i relacjach międzynarodowych w regionie. Zamiast podejścia opartego na utartych schematach, zaczynają dominować działania, które są bardziej elastyczne i opierają się na pragmatyzmie. Co więcej, coraz bardziej wyraźna staje się rola nowych graczy na Bliskim Wschodzie, którzy wcześniej nie byli częścią tradycyjnych negocjacji, takich jak ZEA, Bahrajn czy Maroko.

Jak Trump i Fox News nie mogli pogodzić się z wynikiem wyborów prezydenckich 2020 roku

W listopadzie 2020 roku, po ogłoszeniu przez główne media zwycięstwa Joe Bidena w wyborach prezydenckich, amerykańska scena polityczna i medialna stanęła w obliczu wyjątkowego kryzysu. Jednym z najbardziej szokujących momentów tego okresu była postawa Fox News, jednego z najbardziej wpływowych kanałów telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych, który w obliczu presji ze strony Białego Domu, zmuszony był do podjęcia decyzji, które miały dalekosiężne konsekwencje.

Po tym, jak Fox News jako pierwszy ogłosił, że Arizona poszła na konto Bidena, rozpoczął się prawdziwy kryzys wewnętrzny w stacji. Choć prognoza ta była oparta na solidnych danych i wynikach głosowania, reakcja ze strony administracji Trumpa była natychmiastowa. Prezentujący wyniki w Fox News, mimo licznych analiz, mieli zostać zmuszeni do zrewidowania swoich decyzji. W miarę jak prezydent Trump kontynuował atak na sieć, wielu widzów, którzy do tej pory stanowili trzon jej publiczności, zaczęło przenosić się do Newsmax, konkurencyjnej stacji o znacznie mniejszym zasięgu, ale bardziej przyjaznej dla Trumpa.

Wkrótce po tym, gdy inne sieci ogłosiły, że Biden ma wystarczającą liczbę głosów elektorskich, by zostać prezydentem, w Fox News panowała konsternacja. Wszyscy, od redaktorów po prezenterów, byli świadomi, że sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Podjęto dramatyczne decyzje – ostatecznie zwolniono dwóch dziennikarzy, którzy byli odpowiedzialni za przeprowadzenie pierwszych, niezależnych prognoz wyborczych. Bill Sammon, który przez 12 lat poprawnie przewidywał wyniki wyborów, oraz Chris Stirewalt, redaktor polityczny stacji, zostali zwolnieni, a ich odejście przedstawiono jako „restrukturyzację”.

Decyzje Fox News wywołały zrozumiałą konsternację. Stacja, znana z wysokiego poziomu niezależności i wiarygodności, ugięła się pod presją, a reakcje wewnętrzne ukazywały, jak dalece wpływy polityczne mogły wpływać na decyzje o charakterze dziennikarskim. To, co miało miejsce w tych dniach, stało się symbolem napięć w amerykańskim środowisku medialnym, gdzie równowaga między obowiązkiem dziennikarskim a interesami politycznymi była wystawiona na ciężką próbę.

Z kolei postawa samego Donalda Trumpa po ogłoszeniu przez media zwycięstwa Bidena miała tylko pogłębić te podziały. Zamiast uznać wynik i przyjąć rolę przegranego, Trump zdecydował się na zdecydowaną kontrofensywę. Ogłosił, że nie uznaje wyniku wyborów, a jego zespół prawników rozpoczął walkę o unieważnienie głosów. Przede wszystkim, kampania wyborcza prezydenta Trumpa próbowała wykorzystać media do szerzenia teorii o „oszustwach wyborczych”. Organizowano konferencje prasowe, które miały pokazać, że wybory zostały zmanipulowane, jednak brak konkretnych dowodów, a także niekompetencja organizatorów tych wydarzeń (jak np. absurdalne miejsce konferencji w Philadelphia – obok sklepu z materiałami ogrodniczymi), jeszcze bardziej podważyły wiarygodność tych twierdzeń.

Biden, pomimo wyraźnego zwycięstwa, musiał zmierzyć się z tymi wielkimi podziałami, które zostały pogłębione przez prezydenta Trumpa. Cała sytuacja obnażyła głębokie rysy w amerykańskim systemie politycznym, które zostały dostrzegane na całym świecie. Poziom podziałów, nieufności wobec mediów oraz rozprzestrzenianie się fałszywych informacji stały się kluczowymi tematami, które definiowały ostatnie miesiące prezydentury Trumpa.

Warto zauważyć, że wynik wyborów 2020 roku był nie tylko politycznym, ale i społecznym przełomem. Joe Biden uzyskał rekordową liczbę głosów, a jego wygrana była wynikiem szerokiego konsensusu wyborczego, który wykraczał poza granice jednej partii. Równocześnie, mimo przegranej Trumpa, partia republikańska wciąż utrzymała silną pozycję w Kongresie, co wskazywało, że społeczeństwo amerykańskie było podzielone, a „trumpizm” pozostawał żywym nurtem w polityce.

W kontekście tych wydarzeń należy również zadać pytanie o przyszłość amerykańskich mediów. Czy będą one w stanie powrócić do swojej roli niezależnych instytucji, które służą społeczeństwu, a nie partii politycznej? W jakim stopniu presje polityczne i ekonomiczne, na które narażone są stacje telewizyjne, mogą wpłynąć na obiektywność ich relacji? Przyszłość mediów w USA staje się coraz bardziej niepewna, a zmieniające się realia polityczne mogą jedynie pogłębić te problemy.

Czy Trump starał się przejąć władzę po wyborach 2020?

Po wyborach prezydenckich w 2020 roku, które zostały uznane za wygrane przez Joe Bidena, Donald Trump i jego bliscy doradcy podjęli działania, które dla wielu obserwatorów przypominały próbę obalenia demokratycznego wyniku. Był to moment, w którym Trump, nie przyjmując do wiadomości porażki, intensywnie dążył do zablokowania certyfikacji wyników i podważenia woli wyborców. Jednak to, co początkowo wydawało się chaotycznym odruchem politycznym, z czasem zaczęło nabierać rysów bardziej niebezpiecznego i systematycznego działania.

Sytuacja zaczęła eskalować po tym, jak Rudy Giuliani, który był głównym prawnikiem kampanii Trumpa, wspólnie z innymi doradcami głosił nonsensowne teorie na temat wyborów, oskarżając przeciwników o liczne nielegalności i rzekome manipulacje. Powoływano się na fantastyczne i niepoparte dowodami twierdzenia, takie jak te, które sugerowały, że wybory zostały sfałszowane dzięki „komunistycznym pieniądzom” z Wenezueli, Kuby, a być może także Chin. Chociaż te rewelacje zostały szybko zdyskredytowane, kluczowe było nie tyle to, co mówiono, ale jak silnie wierzono w te idee, co dawało poczucie, że można podważyć wynik wyborów na drodze politycznych manewrów.

Szczególnie kontrowersyjna była rola Sidney Powell, prawniczki, która w swoich wystąpieniach sugerowała, że wybory były wynikiem spisku o globalnych zasięgach, w którym udział brali również przywódcy innych państw. Pojawiły się wtedy odniesienia do „Krakenów” – domniemanych dowodów na wielki spisek. Te teorie zyskały popularność wśród zwolenników Trumpa, ale z czasem stały się obciążeniem dla samego prezydenta, który ostatecznie pozbył się Powell z zespołu prawników, aby nie obciążać jeszcze bardziej swojej sytuacji politycznej.

Chociaż wysuwanie tych absurdalnych oskarżeń może wydawać się groteskowe, w rzeczywistości miało to na celu wciągnięcie szerokiej grupy ludzi w narrację o fałszywych wyborach. W tym kontekście liczyła się nie tyle wiarygodność twierdzeń, ile zdolność do wywołania chaosu i wątpliwości w systemie wyborczym. To była strategia, która mogła rozbić wiarę w demokratyczny proces i skutkować poparciem dla działań zmierzających do jego obalenia.

Tymczasem, w obliczu rosnącej presji, Trump kontynuował swoją ofensywę, szukając nowych sojuszników w stanach, które głosowały na Bidena. Gdy te próby zawiodły, decydował się podjąć działania mające na celu doprowadzenie sprawy do Kongresu 6 stycznia, gdy miał odbyć się proces certyfikacji głosów wyborczych. W tym czasie Trump zdawał się być przekonany, że poprzez wszelkie możliwe manipulacje i prawne walki, mógłby jeszcze zmienić wynik wyborów. Było to, oczywiście, nierealne, jednak głęboko zakorzeniona wiara w możliwość zwycięstwa, nie tylko na drodze prawa, ale i manipulacji politycznych, miała na celu wykreowanie wrażenia, że nie wszystko zostało jeszcze stracone.

W tej atmosferze wewnętrznych napięć i wojny informacyjnej, krytycy Trumpa nie mogli ukrywać zaniepokojenia o to, jak daleko sięgałaby ta walka o władzę. Istotnym momentem, który budził niepokój, była decyzja o zwolnieniu Marka Espera, sekretarza obrony, który odmówił poparcia prezydentowi w jego działaniach. To wydarzenie było kluczowe, ponieważ w amerykańskiej polityce nikt od dziesięcioleci nie zwolnił szefa Pentagonu w sposób tak brutalny i publiczny. Wyrazistym znakiem tego, jak blisko Trump był decyzji podejmowanych wbrew konstytucji, była także nominacja Christophera Millera, byłego urzędnika z Narodowej Rady Bezpieczeństwa, na stanowisko sekretarza obrony. Miller, którego dotychczasowa kariera nie budziła wielkiego zaufania, został postrzegany przez wielu jako polityczny nominant, który miał pomóc w realizacji planów Trumpa.

Nieprzypadkowo po tej nominacji, Mark Milley, przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów, zrozumiał, że militarna kontrola nad sytuacją stała się kluczowa. Szybko podjął działania, by zapewnić, że armia, jako instytucja apolityczna, nie zostanie wykorzystana do realizacji politycznych celów Trumpa. Zwołał spotkanie z innymi liderami wojskowymi, by upewnić się, że wszyscy pozostaną wierni swojej przysiędze wobec konstytucji, a nie politycznych interesów prezydenta.

Te wydarzenia, choć mogą wydawać się spektakularnymi przejawami politycznej walki, miały fundamentalne znaczenie w kontekście przyszłości amerykańskiego systemu demokratycznego. Wiara Trumpa, że jego lojalni doradcy i osoby na kluczowych stanowiskach mogą pomóc mu przejąć władzę, jest dowodem na niebezpieczną skłonność do wykorzystywania systemu rządowego w celu obrony osobistych interesów.

Endtext

Jak wydarzenia z 6 stycznia 2021 roku wpłynęły na prezydenturę Donalda Trumpa?

6 stycznia 2021 roku, dzień po zamachach na Kapitol, stał się nieodwracalnym punktem zwrotnym w historii prezydentury Donalda Trumpa. Dla wielu obserwatorów, to właśnie wtedy Trump przekroczył granice, które wcześniej byłyby nie do pomyślenia w amerykańskiej polityce. Choć jego retoryka i działania od początku kadencji były kontrowersyjne, to brutalne wydarzenia w stolicy kraju pokazały, że jego działania nie tylko zagrażają porządkowi publicznemu, ale także podważają samą strukturę państwa.

Po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich Trump nigdy nie pogodził się z porażką. Jego wysiłki, by unieważnić wynik wyborów, zaczęły nabierać coraz bardziej desperackiego charakteru. 6 stycznia, w dniu, w którym Kongres miał zatwierdzić wyniki wyborów, Trump zorganizował wiec, który przerodził się w brutalny szturm na Kapitol. Pod wpływem jego retoryki, tłum zwolenników Trumpa wdarł się do gmachu Kapitolu, niszcząc mienie, terroryzując pracowników Kongresu i wywołując chaos, który przypominał sceny z krajów, gdzie toczyły się wojny domowe.

W wyniku tych wydarzeń, Trump stanął w obliczu poważnych konsekwencji. Wśród wielu polityków, zarówno z jego własnej partii, jak i z opozycji, zaczęto mówić o konieczności jego usunięcia z urzędu. Jako jedni z pierwszych zrezygnowali członkowie jego administracji, w tym sekretarze rządu oraz bliscy współpracownicy, którzy nie byli w stanie zaakceptować obrotu sprawy. W niektórych kręgach zrodziła się myśl o zastosowaniu 25. poprawki do konstytucji, która umożliwiałaby usunięcie prezydenta z urzędu, jeżeli uznano by, że nie jest on w stanie pełnić swoich obowiązków. Po 6 stycznia, Trump był postrzegany jako zagrożenie nie tylko dla stabilności politycznej, ale także dla bezpieczeństwa kraju.

Pomimo publicznych wezwań do rezygnacji, Trump pozostawał nieugięty. Jego dalsza działalność opierała się na przekonaniu, że wybory zostały sfałszowane, a on sam pozostaje legalnym prezydentem. W tej atmosferze nacisk na jego usunięcie z urzędu rósł z dnia na dzień. W miarę jak napięcia rosły, zjawisko polityczne w Stanach Zjednoczonych nabrało nowego, niebezpiecznego charakteru. Z jednej strony pojawiały się głosy o potrzebie jak najszybszego zakończenia kadencji Trumpa, z drugiej strony część Republikanów starała się go chronić przed odpowiedzialnością.

Jednak po tych wszystkich wydarzeniach, Trump stanął przed bezprecedensową sytuacją. Jego ostatnie dni w Białym Domu były pełne niepewności i chaosu. Chociaż ostatecznie Trump zgodził się na formalne uznanie, że Joe Biden wygrał wybory i zostanie zaprzysiężony, jego postawa nie była w pełni szczera. Jego ostatnie tweetowanie oraz dalsze publiczne wystąpienia świadczyły o tym, że nie tylko nie potrafił pogodzić się z porażką, ale również był gotów podważyć podstawy demokratycznego procesu.

Wszystko to zakończyło się jego permanentnym zablokowaniem na Twitterze, co było symbolicznym momentem w tej historii. Z tego momentu Trump już nie miał możliwości swobodnego komunikowania się z milionami swoich zwolenników, a jego wpływ na politykę publiczną zmniejszył się w sposób drastyczny.

Co ważne, po wydarzeniach 6 stycznia Ameryka stanęła przed pytaniem, jak zabezpieczyć przyszłość demokracji. Procesy polityczne w kraju już nigdy nie będą takie same, a sposób, w jaki obywatele, politycy i instytucje publ

Jak Donald Trump przekształcił Biały Dom w swoją scenę: Rola Narcyzmu i Przeświadczeń w Prezydenturze

W prezydenturze Donalda Trumpa zderzyły się ze sobą osobiste cechy, które wcale nie były nowością w amerykańskiej polityce, ale w jego przypadku przybrały wyjątkowy wymiar. Z jednej strony była to nieustanna chęć realizowania swoich założeń, z drugiej – całkowite przekonanie o własnej racji, która nie podlegała żadnej weryfikacji. Trump doskonale rozumiał jedną zasadę, którą wykorzystywał przez całe swoje życie: przekonanie o własnej wyjątkowości może działać jak samospełniająca się przepowiednia. Poczucie własnej wyższości, które było nieodłącznym elementem jego narcyzmu, decydowało o jego podejściu do władzy i jej sprawowania, co miało swoje odzwierciedlenie w sposobie, w jaki organizował swoją prezydenturę.

Trump, będąc znanym z tego, że unikał głębszej analizy i refleksji, wyraźnie dystansował się od tradycyjnych metod rządzenia. Według Jamesa Clappera, dyrektora wywiadu narodowego, Trump często ignorował wskazówki ekspertów, ograniczając się do krótkich, powierzchownych przeglądów sytuacji. Jedno z jego najczęstszych stwierdzeń – "Narcystyczne cechy mogą być użyteczne, jeśli chcesz założyć biznes" – stanowiło swego rodzaju klucz do zrozumienia jego podejścia do polityki. Narcystyczne podejście Trumpa nie opierało się na analizach i konsultacjach, lecz na przekonaniu, że jego własne osądy i intuicje mają większą wartość niż doświadczenie czy wiedza ekspertów.

Trump był także mistrzem zarządzania wizerunkiem. W przeciwieństwie do innych prezydentów, którzy mimo swoich słabości starali się kierować państwem na podstawie instytucji i procedur, Trump traktował Biały Dom jako swoje osobiste studio filmowe. Liczyło się dla niego, jak będzie postrzegany, jak rozgrywał każdy moment swojej prezydentury, by jak najlepiej odpowiadał jego wizerunkowi. Po zaprzysiężeniu, jednym z pierwszych działań, które podjął, było przekształcenie wnętrz Białego Domu – zmiana zasłon, kanap, wykładzin, dekoracji – nawiązując do swoich osobistych preferencji. Wszystko to miało symbolizować nową jakość i nową erę. Zmiany te były czymś więcej niż estetyką; były manifestacją jego politycznego podejścia, które łączyło narcyzm z biznesowym podejściem do władzy.

W istocie, Trump stanowił wyjątek wśród amerykańskich prezydentów. Podczas gdy poprzedni liderzy, niezależnie od partyjnej przynależności, wnosili w politykę wiedzę i doświadczenie, Trump pojawił się na scenie jako outsider, który miał przewagę nad tymi, którzy byli częścią systemu. Właśnie to poczucie bycia "innym", "spoza systemu" dało mu nie tylko przewagę w czasie kampanii wyborczej, ale także stało się fundamentem jego prezydentury. Jego podejście do polityki nie było wynikiem analitycznych rozważań, lecz w głównej mierze oparte na jego przekonaniu o własnej wyjątkowości i niezawodności.

Zatrzymując się na moment na jego stosunku do politycznych idei, warto zauważyć, że Trump był ideologicznym kameleontem. Przyjmował i odrzucał poglądy w zależności od chwilowej potrzeby, nie przywiązując się do żadnej długofalowej koncepcji. Zmieniały się jego stanowiska w kwestii aborcji, praw osób LGBT, kontroli broni, a nawet podatków. Tego rodzaju elastyczność ideologiczna mogła być odbierana jako oportunizm, ale dla Trumpa oznaczała po prostu dostosowanie się do chwilowych potrzeb i nastrojów wyborców.

Trump nie był jednak politykiem opierającym się na tradycyjnych zasadach, a raczej na umiejętności rozgrywania wizerunków i symboli. Wzorem swojej kampanii i późniejszej prezydentury stał się dla niego sposób, w jaki kreował swoją osobowość publiczną. Jako showman i biznesmen przez całe życie budował własną markę, co potem przełożyło się na jego sposób sprawowania urzędu. Dla niego Biały Dom był przedłużeniem tego samego podejścia – to było kolejne miejsce, które miał „zaprojektować” na swoją modłę, tak, jak wcześniej projektował swoje hotele czy wieżowce.

Pomimo wyraźnych porównań do innych outsiderów politycznych, takich jak Pat Buchanan, Trump znacząco różnił się od nich. Był nie tylko postacią kontrowersyjną, ale także zjawiskiem, które wymagało nowego podejścia do rozumienia polityki. Jego styl władzy i komunikacji publicznej nie był oparty na dogmatach czy spójnych ideologiach, ale na potężnym instynkcie, który pozwalał mu przekształcać wizerunek i rzeczywistość polityczną w sposób, jaki tylko on potrafił.

Kluczowe jest zrozumienie, że Trump nie był politykiem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Jego prezydentura była bardziej próbą stworzenia własnej rzeczywistości niż realizacją jakiegokolwiek programu politycznego. To, co wyróżniało jego podejście, to jego umiejętność kształtowania swojego wizerunku i wykorzystywania mediów do budowy potężnej narracji, która przyciągała wyborców, niezależnie od tego, jak bardzo mijała się z rzeczywistością. To właśnie ta narracja, bardziej niż jakiekolwiek konkretne działania polityczne, stanowiła o sile jego prezydentury.