Po miesiącach niemal całkowitego zamknięcia w Białym Domu, Donald Trump postanowił wznowić kampanię wyborczą, organizując prawdziwe wiece, które przypominały te sprzed pandemii. Brad Parscale, jeden z głównych doradców kampanii, zaproponował organizację wydarzenia na torach wyścigowych w Teksasie, gdzie zwolennicy mogli pozostać w swoich samochodach, zachowując bezpieczeństwo przed COVID-19. Jednak Trump odrzucił ten pomysł. Chciał prawdziwego wiecu z tłumem w realnej hali, jak w czasach przed pandemią. Parscale porozmawiał z Mike'em Pence'em, pytając go, w którym stanie można by zorganizować takie wydarzenie. Oklahoma, odpowiedział Pence, ponieważ stan ten miał niską liczbę zachorowań i był tradycyjnie prorozmawiańszy wobec Trumpa, co dawało szansę na organizację masowego zgromadzenia.

Problemem okazało się jednak, że 19 czerwca, na który zaplanowano wydarzenie, obchodzono w Stanach Zjednoczonych Juneteenth – święto upamiętniające rocznicę ogłoszenia Proklamacji Emancypacji w 1865 roku. Dodatkowo, Tulsa była miejscem jednej z najkrwawszych zamachów rasowych w historii USA, tzw. pogromu Tulsaskiego z 1921 roku. Trump i jego doradcy, mimo tych kontekstów, nie dostrzegli w tej dacie i miejscu żadnych ryzykownych elementów. Trump, w swojej nieostrożności, postanowił, że spotkanie odbędzie się mimo wszystko.

Rally w Tulsa było pełne kontrowersji, w tym nieudolności organizacyjnej. Mimo że Parscale twierdził, iż zarejestrowano ponad milion zgłoszeń na wydarzenie, rzeczywistość okazała się inna. Okazało się, że cała ta liczba była efektem żartu młodzieży organizującej kampanię na TikTok. W dniu wiecu frekwencja była znacznie niższa od spodziewanej, a sala stadionowa była daleka od pełnej. To niepowodzenie nie tylko obnażyło problemy w kampanii, ale także przyczyniło się do zakażenia COVID-19 wielu osób, w tym nieżyjącego już Hermana Caina, który zmarł w wyniku zakażenia.

Trump od lat wykorzystywał podziały rasowe, traktując je nie jako trudne i bolesne kwestie społeczne, lecz jako narzędzia do zdobywania popularności i realizacji swoich interesów. Był produktem swojej epoki, wychowany w Queensie, gdzie kwestie rasowe często stawały się przedmiotem publicznych sporów. W latach 80. i 90. w Nowym Jorku miały miejsce liczne kontrowersje rasowe, takie jak strzelanina w metrze z udziałem Berniego Goetza czy zamachy rasowe w Howard Beach. Trump, choć miał do wyboru pozostanie neutralnym, często wtrącał się w takie sprawy, nawet jeśli nie miał z nimi nic wspólnego.

Jeden z najgłośniejszych momentów, w którym Trump zajął się kwestią rasową, to jego rola w sprawie tzw. Piątki z Central Parku – grupy czarnoskórych i latynoskich nastolatków oskarżonych o brutalne zgwałcenie białej kobiety w 1989 roku. Trump wydał wtedy ogłoszenie, w którym domagał się powrotu kary śmierci. Choć nastolatkowie zostali później oczyszczeni z zarzutów i miasto zapłaciło odszkodowanie, Trump nigdy nie przyznał się do błędu, utrzymując, że ci byli winni.

Trump wykorzystał te napięcia rasowe również w swoich programach telewizyjnych, takich jak "The Apprentice". Jako gospodarz rozważał, by jednym z głównych wątków czwartej edycji było "starcie czarnych z białymi". Choć pomysł ten został odrzucony przez NBC, sam Trump nie ukrywał swoich poglądów, które wielokrotnie podsycały kontrowersje.

Mimo że Trump miał w swoim życiu osoby czarnoskóre, z którymi utrzymywał przyjacielskie stosunki, takie jak Muhammad Ali czy Mike Tyson, to nie były one dowodem na jego równościowe nastawienie. Jako prezes Trump Plaza Hotel czy właściciel kasyn, rzekomo często wyrażał się w sposób rasistowski, nie tolerując zbyt dużej liczby czarnoskórych klientów w swoim obiekcie, a nawet wyrażał pogardę dla osób czarnoskórych zatrudnionych w jego firmach.

To, co ważne dla zrozumienia Trumpa, to nie tylko jego postawa wobec rasizmu, ale także sposób, w jaki manipulował społecznymi napięciami. Trump nie starał się budować wspólnoty i leczyć podziałów, ale je wykorzystywał do własnych celów. Dla niego, rasowe kontrowersje były jedynie narzędziem politycznym, nie próbując nawet ukrywać swojej instrumentalnej postawy wobec tego, co działo się w społeczeństwie amerykańskim.

Endtext

Czy Rod Rosenstein był ofiarą własnej lojalności wobec Trumpa?

Rod Rosenstein przez wiele lat był uznawany za doświadczonego prokuratora, który piastował stanowisko prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych w stanie Maryland. Został powołany przez George'a W. Busha i utrzymany na tym stanowisku przez Baracka Obamę. Dzięki temu był najdłużej służącym prokuratorem w USA, kiedy to, po nominacji Jeffa Sessionsa na stanowisko prokuratora generalnego, Rosenstein został jego zastępcą. Współpracował również z przedstawicielami administracji Trumpa, będąc częścią ważnych decyzji, które miały wpływ na cały kraj. Jednak jedno z najważniejszych wydarzeń w jego karierze związane było z decyzją o zwolnieniu dyrektora FBI, Jamesa Comeya, co miało ogromne konsekwencje polityczne.

Rosenstein, McGahn i Sessions byli zgodni co do tego, że Comey powinien zostać odwołany. W rzeczywistości to Sessions, jeszcze przed objęciem stanowiska, sugerował, że prezydent Trump powinien wymienić dyrektora FBI. Jednak to, co na początku wydawało się być racjonalnym podejściem do sprawy, szybko zamieniło się w pełną komplikacji sytuację. Rosenstein przygotował memorandum, które miało stanowić podstawę dla decyzji o zwolnieniu Comeya. Dokument ten zawierał ostre krytyki działań Comeya w kontekście dochodzenia w sprawie e-maili Hillary Clinton, co miało rzekomo zniszczyć zaufanie do FBI. Mimo że dokument nie odnosił się do ścigania sprawy Rosji, jego wymowa była jasna – Comey nie powinien być dalej na czele FBI.

Decyzja o zwolnieniu Comeya okazała się jednak bardziej skomplikowana, niż początkowo zakładano. Po ogłoszeniu tej decyzji, zarówno rzecznik Białego Domu, Sean Spicer, jak i Sarah Huckabee Sanders, twierdzili, że to Rosenstein był głównym inicjatorem tej zmiany. Jednak jak szybko się okazało, był to tylko część prawdy. Trump, podczas rozmowy z rosyjskimi dyplomatami, przyznał się, że to on sam podjął decyzję o zwolnieniu Comeya, a motywem tego czynu była chęć zakończenia ścigania sprawy dotyczącej Rosji. Słowa Trumpa w rozmowie z dziennikarzem NBC, Lesterem Holtem, tylko potwierdziły tę wersję wydarzeń, a publiczne wyznanie Trumpa o tym, że chciał zakończyć ściganie sprawy rosyjskiej ingerencji, wywołało ogromne kontrowersje.

Rosenstein, mimo że był kluczową postacią w całej tej sprawie, szybko okazał się być tylko pionkiem w rękach Trumpa. Po zwolnieniu Comeya, decyzja o rozszerzeniu dochodzenia w sprawie rosyjskich powiązań Trumpa przez McCabe'a, zastępcę Comeya, postawiła Rosensteina w jeszcze bardziej niekomfortowej sytuacji. McCabe, który w międzyczasie przejął funkcję dyrektora FBI, miał pełne prawo do rozwoju śledztwa, ale jego działania wywołały obawy Rosensteina o niezależność FBI i jego kontrolę nad sprawą. Wkrótce obaj mężczyźni stali się podejrzani wobec siebie nawzajem, a rola Rosensteina w administracji Trumpa stała się niejednoznaczna.

Rosenstein, będąc zwolennikiem lojalności wobec administracji, musiał zmierzyć się z coraz bardziej skomplikowaną i nieprzewidywalną sytuacją. Przeświadczenie, że to on odpowiada za odwołanie Comeya, szybko okazało się błędne. Ostatecznie Rosenstein stał się tylko jednym z wielu elementów w układance politycznej, którą Trump wykorzystywał do realizacji własnych celów. Sytuacja ta pokazuje, jak skomplikowane i pełne napięć mogą być decyzje, które w teorii wydają się być zwykłymi działaniami administracyjnymi. W rzeczywistości, były one częścią większego planu, którego prawdziwe motywy miały zostać ujawnione dopiero później.

Wszystko to pokazuje, jak ważne jest zrozumienie tła i kontekstu decyzji podejmowanych przez polityków i urzędników państwowych. Nawet najprostsze działania mogą mieć daleko idące konsekwencje, które odbijają się na dalszym rozwoju wydarzeń politycznych. Często to, co na początku wydaje się być zwykłym procesem administracyjnym, może szybko przerodzić się w pełnowymiarowy kryzys polityczny, a osoba podejmująca decyzję może znaleźć się w samym środku burzy, którą sama pomogła stworzyć.

Jak Stephen Miller i jego sojusznicy popchnęli Trumpa ku zaostrzeniu polityki imigracyjnej?

Po oczyszczeniu administracji z Johna Kelly'ego i innych, Stephen Miller wraz z sojusznikami zdobył wyraźną drogę do Gabinetu Owalnego, planując pośrednią odbudowę prezydentury Trumpa po wyborach śródokresowych, która miała zaostrzyć bardziej konfrontacyjną stronę prezydenta. Podczas gdy Trump zgodził się na kompromis z Paulem Ryanem wiosną 2018 roku, kiedy przewodniczący Izby Reprezentantów namawiał go do podpisania ustawy budżetowej bez środków na mur graniczny, obiecując, że otrzyma je później, Miller i inni teraz nakłaniali Trumpa do wojny politycznej, mając na uwadze nadchodzący nowy, demokratyczny Kongres. Starcie między Trumpem a Nancy Pelosi było klasyczną walką o władzę w Waszyngtonie, wykraczającą poza konkretne punkty sporne, testującą nowe granice w stolicy, której układ został zmieniony przez wyniki wyborów. Było to również przypomnienie o głębokim politycznym podziale w kwestii roli imigrantów w amerykańskim społeczeństwie, temat, który Trump uczynił kluczowym w swojej prezydenturze na fali hasła "America First" i polityki zamykania granic.

Miller, dostarczając retorycznej iskry, zdołał skierować Trumpa ku segmentowi społeczeństwa, które postrzegało imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych nie jako źródło siły, lecz jako zagrożenie ekonomiczne, narodowe i kulturowe. Imigracja w Stanach Zjednoczonych była od zawsze tematem dzielącym naród, choć z paradoksalnego punktu widzenia, kraj ten jest przecież narodem imigrantów. Od czasu uchwalenia przez Lyndona Johnsona Ustawy o Imigracji i Obywatelstwie w 1965 roku, która znosiła preferencje dla imigrantów z północnej Europy, przybyło do USA 59 milionów imigrantów, a odsetek osób urodzonych za granicą wzrósł ponad dwukrotnie, osiągając niemal 14 procent populacji. Nowi przybysze nie przybywali już głównie z Europy, lecz coraz częściej z Ameryki Łacińskiej i Azji. Kraj, który w 1965 roku był w 84 procentach biały, pięćdziesiąt lat później miał tylko 62 procent białych.

Te zmiany demograficzne miały również wpływ na Partię Republikańską. George W. Bush, który twierdził, że imigracja "to nie problem do rozwiązania", ale "oznaka pewności siebie i sukcesu narodu", mocno opowiadał się za legalnym statusm dla milionów osób już przebywających w kraju bez dokumentów, ale spotkał się z odmową ze strony swoich partyjnych kolegów. John McCain, kolejny kandydat prezydencki Partii Republikańskiej, również popierał pozwolenie wielu osobom na pozostanie. Przeprowadzona po wyborach analiza przegranej Mitta Romneya, który stracił głosy Latynosów o 44 punkty procentowe na rzecz Baracka Obamy, nakłaniała Partię Republikańską do wspierania humanitarnej reformy imigracyjnej, by wyjść poza tradycyjnych wyborców. Trump jednak nie tylko odrzucił liberalizację polityki imigracyjnej, lecz przyjął celowo kontrowersyjną retorykę i politykę nativistyczną. Stwierdzenie, że Obama urodził się w Kenii, określenie Meksykanów przybywających przez granicę jako "gwałcicieli" oraz wezwanie do całkowitego zakazu wjazdu muzułmanów do kraju – to tylko niektóre z jego kontrowersyjnych wypowiedzi. W czasie jego kadencji rósł także populizm polityki imigracyjnej, w tym pomysł wprowadzenia systemu punktowego dla osób, które przybywałyby z krajów o dominującej liczbie białych obywateli, takich jak Norwegia, a nie z "państw dziurawych" w Afryce.

Dla Trumpa, syna i wnuka imigrantów, który dorastał w zróżnicowanym Nowym Jorku, ożenił się z dwiema kobietami urodzonymi w innych krajach i zatrudniał nieudokumentowanych imigrantów, surowe podejście do imigracji było paradoksalne i oportunistyczne. Jego hasło "Build the wall" początkowo było jedynie prostą mnemotechniką stworzoną przez sztab w kampanii 2016 roku, by zwrócić uwagę wyborców na temat imigracji. Z czasem stało się to jednak symbolem kampanii wyborczej, i kluczowym motywem podczas wieców wyborczych. Prezentując mur jako centralny element swojej prezydentury, Trump nie mógł pozwolić sobie na jego brak, choć nie udało mu się zrealizować pierwotnego obietnicy, by Meksyk sfinansował budowę. Istotnym graczem w tej walce stał się Stephen Miller – postać, która pozostając w cieniu, skutecznie sterowała rządem w pożądanym przez siebie kierunku. Mimo swojego chłodnego, niemal demonicznego wizerunku, Miller nie bał się być utożsamiany z wrogim wizerunkiem, uważając to za dowód na skuteczność swojej polityki.

Miller, który wyrósł w liberalnej Santa Monice, nie mając sympatii do współczesnych uchodźców, od najmłodszych lat przyciągał uwagę swoją skrajną postawą wobec imigracji. Jako student Duke University organizował tygodnie "świadomości islamofaszyzmu", a po ukończeniu studiów, dzięki wsparciu konserwatywnych mentorów, szybko zdobył pozycję w Waszyngtonie. Przez swoje agresywne podejście, niejednokrotnie był postrzegany przez swoich współpracowników jako zimny manipulant, który potrafił wykiwać swoich przeciwników, rezygnując ze wsparcia dla mentorów, gdy ci przestawali mu być użyteczni.

Przeszłość Millera – od młodzieńczej radykalizacji w konserwatywnym środowisku, przez brutalną politykę imigracyjną, aż po jego dominujący wpływ na politykę Trumpa – pokazuje, jak jedna osoba może kształtować losy narodu poprzez swoje bezkompromisowe poglądy, nie oglądając się na konsekwencje. To również przypomnienie, że w polityce amerykańskiej temat imigracji jest nie tylko narzędziem do podziału, ale również kluczowym elementem definiującym tożsamość narodową.