Adam Schiff, przewodniczący Komitetu Wywiadu Izby Reprezentantów, stał się centralną postacią w dochodzeniu dotyczącym związku Donalda Trumpa z Rosją. Jego działania w tej sprawie nie tylko przyciągnęły uwagę mediów, ale również stały się obiektem intensywnej krytyki ze strony prezydenta oraz jego zwolenników. Kluczowym momentem, który zdefiniował rolę Schifa w tej sprawie, była decyzja o kontynuowaniu ścigania tematu, kiedy to Komitet Wywiadu, pod jego przewodnictwem, ponownie otworzył śledztwo po zamknięciu przez Republikanów w 2018 roku.

Schiff, który początkowo znany był z grzecznych i technicznych analiz politycznych, z czasem stał się jednym z najbardziej widocznych i intensywnie atakowanych polityków w USA. Jego profil na Twitterze, który wcześniej służył jako narzędzie do publicznego przedstawiania przemyśleń na temat polityki, przekształcił się w dynamiczną reakcję na wszelkie próby obrony Trumpa, często pełną ostrej krytyki prezydenta. Jego status polityczny stał się niemalże synonimem oporu wobec administracji Trumpa, a szczególnie w kontekście dochodzenia prowadzonego przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera.

Chociaż początkowo, tak jak wielu Demokratów, był sceptyczny co do konieczności postawienia Trumpa w stan oskarżenia, to jednak po wydaniu raportu Muellera, Schiff postanowił podjąć się bardziej radykalnych kroków, co zaowocowało rozpoczęciem dochodzenia w sprawie impeachmentu prezydenta. Przewodniczący Komitetu Wywiadu stał się jednym z najczęściej atakowanych przez Trumpa polityków. Prezentując się w mediach, Trump wielokrotnie wyszydzał Schifa, nadając mu kpiącą ksywkę „Little Pencil-Neck Adam Schiff” (Mały ołówek Adam Schiff). Wraz z początkiem dochodzenia w sprawie impeachmentu, ataki te przybrały na sile, a Trump nazywał go „oszustem”, „kłamcą” i „zdegradowanym człowiekiem”. Dla Schifa były to jednak raczej medale honorowe, które traktował jako dowód na swoją skuteczność w starciu z administracją Trumpa.

Schiff znalazł się w sytuacji, w której musiał prowadzić dochodzenie nie tylko w atmosferze ogromnej presji politycznej, ale także bez pełnych zasobów i uprawnień, jakimi dysponowali prokuratorzy federalni. Co gorsza, musiał zmierzyć się z klasyczną strategią Trumpa: opóźnianiem i blokowaniem postępów dochodzenia. Choć Komitet Wywiadu wydawał liczne wezwania do świadków i dokumentów, administracja Trumpa konsekwentnie ignorowała te żądania, co zmuszało Schifa i jego zespół do improwizacji w ramach bardzo ograniczonych zasobów.

Pomimo początkowych trudności, Schiff mógł liczyć na wsparcie ze strony kilku kluczowych świadków, którzy zdecydowali się zeznawać, pomimo politycznych reperkusji, jakie mogły ich spotkać. Pierwszym sukcesem śledztwa była decyzja Kurta Volkera, byłego specjalnego wysłannika USA na Ukrainie, który zgodził się na świadectwo i przekazanie istotnych dowodów, w tym wiadomości tekstowych potwierdzających część oskarżeń zawartych w skardze sygnalisty. Dowody te, w tym wymiana wiadomości między Volkerem a doradcą prezydenta Ukrainy, Andrijem Jermakiem, ujawniały bezpośrednią próbę wymuszenia od Ukrainy ścigania „sprawy 2016 roku” w zamian za spotkanie w Białym Domu.

Schiff stanął również przed poważnym wyzwaniem politycznym – jak przeprowadzić dochodzenie bez formalnych uprawnień do wymuszania współpracy, co w praktyce oznaczało, że nie mógł liczyć na pełne wsparcie ze strony administracji czy organów ścigania. W tej sytuacji najważniejszym narzędziem okazała się presja medialna i publiczne przedstawianie działań Trumpa w kontekście jego rzekomego niewłaściwego postępowania z Ukrainą. Mimo że administracja Trumpa odrzucała wszelką współpracę, niektóre osoby z bliskiego kręgu prezydenta zdecydowały się jednak na współpracę z dochodzeniem, co dało Schiffowi istotne materiały dowodowe.

Warto zwrócić uwagę na to, że śledztwo prowadzone przez Schiffa, mimo ogromnych trudności proceduralnych i politycznych, miało wielką wagę nie tylko w kontekście impeachmentu Trumpa, ale także w kontekście kwestii kontroli władzy wykonawczej. Przebi

Jak rywalizacje w Białym Domu utrudniały walkę z pandemią COVID-19?

Pandemia COVID-19 ujawniła nie tylko problemy w zarządzaniu kryzysowym, ale także wewnętrzne rywalizacje, które paraliżowały skuteczność administracji. Zamiast jedności w działaniu, Biały Dom stał się areną, na której walczyli ze sobą członkowie administracji, stawiając na pierwszym miejscu swoje kariery polityczne, a nie dobro publiczne.

Prezydent Trump, mimo że początkowo starał się przewodzić w czasie pandemii, nie potrafił utrzymać konsekwentnego kursu. Wzrost liczby zakażeń, rosnąca liczba ofiar śmiertelnych, a także sprzeczne informacje na temat skuteczności leków, takich jak hydroksychlorochina, podważyły jego autorytet. Trump, choć formalnie zakończył regularne konferencje prasowe, nie potrafił powstrzymać się od dalszego angażowania się w sprawy związane z pandemią. W jego działaniach dominowało pragnienie kontrolowania narracji, co ujawniło się w rozmowie z dr. Anthonym Faucim, jednym z głównych doradców medycznych. Prezydent dzwonił do Fauci'ego, domagając się od niego bardziej pozytywnej narracji na temat rozwoju pandemii, niezależnie od faktów. Była to jedynie jedna z wielu takich sytuacji, w których polityka i osobiste ambicje stały się ważniejsze od rzetelnej informacji.

Nie mniej problematyczne były relacje między innymi członkami administracji, w tym sekretarzem zdrowia Alexem Azarem. Azar, w teorii odpowiedzialny za koordynowanie walki z pandemią, zamiast skoncentrować się na efektywnym zarządzaniu, często musiał zajmować się wewnętrznymi konfliktami. Chcąc zdobyć przychylność prezydenta, Azar starał się zawsze podkreślać zasługi Trumpa, nawet w momentach, kiedy decyzje administracji były krytykowane. Jego polityczna kariera była ściśle związana z tym, jak skutecznie potrafił "kręcić" narrację w mediach, a nie z rzeczywistym skutkiem działań zdrowotnych. Rywalizacja z innymi członkami administracji, jak choćby z Seemą Vermą czy Joe Groganem, jeszcze bardziej utrudniała skuteczną reakcję na kryzys.

Podczas gdy Azar starał się utrzymać swoją pozycję, inni członkowie administracji, tacy jak Robert Redfield, dyrektor CDC, czy Rick Bright, szef działu rozwoju leków, zaczęli dostrzegać, że ich niezależność w podejmowaniu decyzji jest zagrożona. Polityczna ingerencja w działania takich instytucji jak CDC czy FDA stawała się coraz bardziej widoczna. Kiedy Rick Bright publicznie wyraził swoje zastrzeżenia wobec politycznych nacisków na promowanie niesprawdzonych terapii, takich jak hydroksychlorochina, stał się celem ataków ze strony administracji.

Również wśród doradców medycznych pojawiły się napięcia. Choć dr Fauci, jako jedna z najważniejszych postaci w zespole, zdawał się znaleźć balans między niezależnością naukową a koniecznością współpracy z prezydentem, inne postacie, takie jak Deborah Birx, starały się bardziej dostosować do politycznej rzeczywistości Białego Domu. Birx, która miała wieloletnie doświadczenie w pracy z HIV, nie kryła, że dla dobra administracji była gotowa unikać bezpośrednich konfrontacji z Trumpem, nawet jeśli oznaczało to publiczne pochwały, które nie miały oparcia w faktach. Fauci, choć nigdy nie krytykował jej publicznie, uważał, że jej postawa była zbyt ugodowa i mogła być odebrana jako zdrada środowiska naukowego.

W tle tych wszystkich rywalizacji istniał jeszcze jeden poważny problem - brak spójnej strategii w walce z pandemią. Zamiast tego, administracja podążała za krótkoterminowymi celami i naciskami politycznymi, które często rozmijały się z potrzebami zdrowia publicznego. Brak jasnych decyzji i opóźnienia w opracowywaniu skutecznych rozwiązań sprawiały, że wciąż nie było odpowiedzi na pytania dotyczące skuteczności środków ochrony zdrowia, takich jak maseczki, testy czy leki.

W obliczu narastających kryzysów, rywalizacje w Białym Domu nie tylko nie ułatwiały pracy administracji, ale wręcz ją paraliżowały. Zamiast jedności i współpracy, władze zajmowały się wewnętrznymi potyczkami, co w efekcie miało swoje konsekwencje w postaci nieefektywnej walki z pandemią. Choć trudno oczekiwać, by administracja działała bezbłędnie w obliczu takiej tragedii, jasne jest, że rozbite struktury wewnętrzne, brak zaufania oraz osobiste ambicje nie sprzyjały podejmowaniu decyzji, które mogłyby uratować życie.

Dlaczego Trump zachowywał się, jakby miał powody sprzyjać Putinowi?

Helsinki, 2018 rok, spotkanie Donalda Trumpa z Władimirem Putinem, stało się jednym z najbardziej kontrowersyjnych momentów prezydentury Trumpa. Obrazek, który zarejestrowały kamery, to amerykański prezydent, który publicznie wątpił w raporty własnych służb wywiadowczych, a zamiast tego wyraził zaufanie wobec słów Putina. Ta sytuacja wywołała szereg pytań, na które nikt wówczas nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nawet Dan Coats, dyrektor wywiadu narodowego, nie mógł zrozumieć, dlaczego Trump miałby tak postępować. Coats, zaskoczony i wstrząśnięty, mówił, że nie rozumiał, co Putin ma na Trumpie, by ten postępował w taki sposób.

Pomimo dostępu do najwrażliwszych informacji wywiadowczych, Coats nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, które stawiał samemu sobie: co Putin ma na Trumpie? Choć przez ponad rok, po rozpoczęciu ścigania sprawy przez Roberta Muellera, spekulowano o możliwych powiązaniach między Trumpem a Rosją, wciąż brakowało jednoznacznej odpowiedzi. A nawet jeśli Mueller wyraźnie sugerował, że może chodzić o pieniądze, to pytanie, co dokładnie wiąże Trumpa z Putinem, pozostawało otwarte.

Trump, już od początku swojej kadencji, miał konflikt z własnymi doradcami, którzy martwili się o jego stosunek do Rosji. Gdy Fiona Hill, specjalistka od polityki rosyjskiej, spotkała się z Trumpem po raz pierwszy, jedynym pytaniem, jakie mu zadał, było: „Co sądzisz, czy on jest miłym człowiekiem, Putin? Polubię go?”. Pytanie to było zadane w typowy dla Trumpa sposób – bez zainteresowania odpowiedzią, co tylko pogłębiało poczucie niepewności wśród jego współpracowników. Dla nich sprawa była prosta – Trump miał swoją własną politykę w sprawie Rosji, zupełnie inną niż ta, którą wyznaczały mu instytucje rządowe.

Członkowie administracji Trumpa byli w szoku. Z jednej strony, mieli do czynienia z oficjalną polityką rządu, która wciąż wymagała ostrych sankcji wobec Rosji, z drugiej zaś Trump zdawał się zaprzeczać wszystkim tym działaniom, traktując Putina niemal jak sojusznika. Choć Kongres, pod wpływem presji ze strony McConnella i McCaina, przeforsował ustawę nakładającą sankcje na Rosję, Trump mimo to wciąż podtrzymywał swoje wyjątkowe relacje z Kremlem.

Próbując zrozumieć, dlaczego Trump tak otwarcie sprzyjał Putinowi, nie można pominąć kwestii jego podejścia do polityki wewnętrznej. Dla Trumpa, każda wzmianka o rosyjskim wpływie na wybory z 2016 roku była czymś więcej niż tylko tematem politycznym – stała się sprawą osobistej legitymacji. Zamiast traktować sprawę z powagą, Trump uznał, że wszelkie pytania o Rosję były atakami na jego zwycięstwo. Dla niego badanie wpływu Rosji na wybory stawało się równocześnie atakiem na jego mandat.

Takie podejście miało poważne konsekwencje w stosunkach międzynarodowych. Trump w swoich działaniach wyraźnie oddzielał politykę od osobistych przekonań, co prowadziło do sprzeczności w jego administracji. Choć wśród doradców Trumpa istniała jasna polityka konfrontacji z Rosją, sam prezydent wolał traktować Putina jako kogoś, komu warto ufać. I to mimo całej historii rosyjskiej ingerencji w sprawy międzynarodowe, morderstw politycznych i prób destabilizacji Zachodu. W jego oczach, Putin stał się liderem, z którym można znaleźć wspólny język – kosztem amerykańskich interesów i wiarygodności wywiadu narodowego.

Trump wciąż koncentrował się na narracji o „polowaniu na czarownice” związanej z rzekomą zmową z Rosją, czym skutecznie odwracał uwagę od swoich powiązań z Kremlem. Jego obsesja na punkcie ścigania przez specjalnego prokuratora Muellera nie tylko zaburzała normalny przebieg spraw politycznych, ale również rozmywała rzeczywisty cel dochodzenia – zrozumienie, jak głęboko Rosja ingerowała w amerykański proces wyborczy i jakie były tego konsekwencje.

Kluczowe dla zrozumienia sytuacji, w jakiej znalazła się administracja Trumpa, jest uświadomienie sobie, że prezydent nie traktował sprawy Rosji jedynie przez pryzmat polityki państwowej. Zamiast tego, postrzegał ją jako część własnej osobistej narracji, mającej na celu obronę swojego sukcesu wyborczego. Dla Trumpa, jakiekolwiek wskazówki sugerujące, że jego zwycięstwo mogło być wynikiem zewnętrznych ingerencji, stanowiły zagrożenie dla jego reputacji i politycznej legitymacji. A w tej grze Putin stał się partnerem, który, według Trumpa, mógł pomóc w umocnieniu tej legitymacji.

Jak Trump zagrał na podział w NATO?

Donald Trump, pełniąc funkcję prezydenta Stanów Zjednoczonych, wielokrotnie stawiał swoich europejskich sojuszników w NATO przed trudnym wyborem, próbując wymusić na nich większy wkład finansowy w utrzymanie sojuszu. Jednym z kluczowych momentów tej presji był temat Nord Stream, gazociągu, który miał zaopatrywać Niemcy w rosyjski gaz, a tym samym przyczyniać się do umocnienia relacji energetycznych Niemiec z Rosją. Dla Trumpa było to nie tylko zagrożenie ekonomiczne, ale również strategiczne, jako że Ukraina, będąca jednym z głównych transgranicznych szlaków gazowych, mogła stracić na tej sytuacji znaczną część dochodów, a Rosja zyskać dodatkową polityczną przewagę nad Niemcami.

Kwestia Nord Stream stała się symbolem politycznego ataku Trumpa na Niemcy, który niejednokrotnie podkreślał, że Berlin "jest całkowicie kontrolowany przez Rosję". Z początku jedynie krytykował niemiecką politykę energetyczną, jednak z biegiem czasu temat ten zaczął służyć mu jako element szerszej krytyki wobec NATO, które, według niego, nie spełniało swoich zobowiązań w zakresie finansowania wspólnej obrony. Trump, wygłaszając swoje opinie, nie szczędził ostrych słów, które miały na celu przekonać europejskich liderów, że Stany Zjednoczone nie będą dłużej finansować obrony Europy, jeśli nie podejmą się większych wydatków na zbrojenia. Słynne stwierdzenie: "Co warte jest NATO, jeśli Niemcy płacą Rosji miliardy za gaz?" wprowadziło nowy etap w relacjach międzynarodowych.

W odpowiedzi na tę krytykę niemiecka kanclerz Angela Merkel, osobiście doświadczona skutkami zimnej wojny i podziału Niemiec, wyraziła swoją dezaprobatę wobec tych słów. Trump kontynuował atak, a jednym z jego najbardziej kontrowersyjnych działań było sugerowanie, że USA mogą w ogóle wycofać się z NATO, co miało podważyć całą strukturę sojuszu i wprowadzić jeszcze większy chaos na arenie międzynarodowej. Jednak pomimo tych emocjonalnych wypowiedzi, Trump nie zrealizował swoich zapowiedzi. W rzeczywistości jego administracja starała się raczej wywrzeć presję na sojuszników, licząc na zwiększenie nakładów na obronność, co nie do końca odpowiadało celom i oczekiwaniom całego NATO.

Kiedy na szczycie NATO w Brukseli doszło do konfrontacji, nie brakowało napięć i dramatycznych momentów. Trump groził, że jeśli sojusznicy nie spełnią jego żądań, USA podejmą własną drogę, nie licząc się z NATO. Zaskoczeni liderzy, w tym Merkel, zorganizowali pilne spotkanie, aby spróbować zażegnać kryzys. Ostatecznie, choć Trump wydawał się uzyskać pewne ustępstwa, jego atak na NATO pozostawił po sobie trwały ślad w relacjach transatlantyckich. Pomimo obietnicy "zwycięstwa", prezydent USA wycofał się z rzeczywistych działań na rzecz rozbicia sojuszu, co mogło wprowadzić nowe napięcia wśród europejskich państw członkowskich.

Warto zatem zauważyć, że sytuacja, w której Stany Zjednoczone stawiają NATO przed wyborem pomiędzy zgodą na większe wydatki obronne a pozostaniem w sojuszu, jest tylko jednym z aspektów szerszej debaty o przyszłości tej organizacji. Choć presja Trumpa nie doprowadziła do wycofania się USA z NATO, pozostaje pytanie, jak zareagują kolejne administracje amerykańskie na te same wyzwania. Należy także pamiętać, że w kontekście geopolityki, wielkie decyzje dotyczące obronności nie są jedynie wynikiem krótkoterminowych kalkulacji. Wymagają one przemyślanej analizy i zrozumienia historycznych oraz strategicznych relacji, które kształtują globalną politykę.

Jak Donald Trump szukał swojego szefa sztabu i dlaczego żadna z jego prób nie zakończyła się sukcesem

Trump, w swojej charakterystycznej manierze, poszukiwał kogoś, kto mógłby stanąć na czoło jego administracji, nie tylko w roli szefa sztabu, ale przede wszystkim w roli osoby, która zdoła opanować rozchwianą strukturę Białego Domu i zbudować lojalny, skuteczny zespół. Kiedy po siedemnastu miesiącach niepowodzeń John Kelly postanowił odejść z tego „najgorszego zajęcia na świecie”, Trump stanął przed poważnym wyzwaniem – zastąpienie kogoś, kto nie tylko nie odnosił sukcesów, ale wręcz dążył do zdemoralizowania całej administracji. W tym kontekście pojawił się Nick Ayers, 36-letni szef sztabu wiceprezydenta Mike’a Pence’a, który miał jasną wizję, jak przekształcić Biały Dom w sprawnie funkcjonującą maszynę polityczną.

Ayers, młody, ambitny i z dobrze rozwiniętą siecią kontaktów w amerykańskiej polityce, uznał, że kluczowym elementem jego planu naprawy Białego Domu jest stworzenie jednolitego zespołu. Jego strategia obejmowała usunięcie osób, które były problematyczne, niekompetentne lub po prostu nie pasowały do wizji Trumpa. Przewidywał, że tylko lojalni ludzie, dobrze zrozumiani przez prezydenta, mogą pracować skutecznie, a reszta powinna zostać usunięta. Jednak każda z rozmów, jakie Ayers odbywał z Trumpem, kończyła się niepewnością i brakiem decyzji. Trump, mimo że początkowo zgadzał się z propozycją Ayersa, ostatecznie nie był w stanie zaakceptować radykalnych zmian, które były niezbędne do skutecznego zarządzania administracją.

Równocześnie Donald Trump nie mógł ukryć, że ta sytuacja stawała się coraz bardziej problematyczna. W ciągu kilku tygodni doszło do kolejnej porażki, gdy Ayers, po wielu rozmowach, ostatecznie zrezygnował z objęcia stanowiska. Ostatecznie, Trump zwrócił się o pomoc do Chrisa Christie, byłego gubernatora New Jersey. Ten jednak, zanim zgodził się na propozycję Trumpa, skonsultował się z Jamesem Bakerem, dwukrotnym szefem sztabu. Baker, choć miał pełną świadomość trudności tej roli, dał Christie kilka wskazówek, które miały pomóc w nawigowaniu po złożonym świecie Białego Domu Trumpa.

Chris Christie, podobnie jak jego poprzednicy, musiał zmierzyć się z przekonaniem, że może zrealizować to, czego nie udało się innym. Jednak w miarę jak coraz więcej osób odchodziło z administracji Trumpa, ta obsesja na punkcie „możliwości” zmieniała się w coś, co mogło prowadzić do jeszcze większego chaosu. Christie, mimo swojej odporności i wielkiej politycznej woli, nie mógł przewidzieć, że powtarzający się brak wsparcia od Trumpa i jego bliskiego kręgu — w tym Ivanki i Jareda Kushnera — zdoła go skutecznie zniechęcić.

Co więcej, choć Christie przyjął stanowisko, wiedział, że nie będzie mógł kontrolować najistotniejszych elementów administracji, takich jak dostęp do Białego Domu czy osób decyzyjnych. Był to układ, w którym jego rola była ściśle ograniczona do roli cienia, a sama administracja stawała się coraz bardziej zależna od nieformalnych, poza-rządowych wpływów.

Te kolejne porażki, które obserwował świat, nie były jednak przypadkowe. W każdej z tych sytuacji Trump pokazał, jak niełatwo jest zbudować skuteczną administrację w obliczu nieustannego podważania autorytetów, braku zaufania i osobistej rywalizacji między członkami rodziny prezydenta a jego współpracownikami. Również osławiona kultura pracy w Białym Domu, gdzie lojalność wobec Trumpa była podstawą wszelkich decyzji, a wszystko pozostałe, w tym doświadczenie i kompetencje, stawały się drugorzędne, uniemożliwiały stworzenie zespołu, który mógłby skutecznie zarządzać krajową polityką.

Warto w tym kontekście zastanowić się nad naturą pracy w Białym Domu w czasach Trumpa. Dla wielu zewnętrznych obserwatorów, wybór szefa sztabu wydaje się być kwestią znalezienia kogoś, kto mógłby ogarnąć administracyjne chaos. Jednak dla Trumpa, priorytetem była lojalność, a nie profesjonalizm czy doświadczenie. W związku z tym niepowodzenia w rekrutacji były nie tylko wynikiem trudności w znalezieniu odpowiedniej osoby, ale także częścią większej układanki, w której pozornie ważniejsze było utrzymanie władzy nad swoim otoczeniem, niż skuteczne zarządzanie państwem.