Pierwsze dni administracji Donalda Trumpa w Białym Domu zostały zdominowane przez niepohamowany chaos, który wydawał się nieuchronny po jego wygranej wyborczej. Choć na papierze planowanie przejścia władzy miało przebiegać w tradycyjny sposób, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W kampanii Trump powierzył swojemu przyjacielowi, gubernatorowi New Jersey, Chrisowi Christie’emu, przygotowanie planu przejścia, mimo że obaj nie wierzyli, iż Trump rzeczywiście wygra wybory. Christie był jednak na wojennej stopie z Jaredem Kushnerem, zięciem Trumpa, który miał osobiste powody, by nie ufać Christie’emu – kilka lat wcześniej Christie, będąc prokuratorem, doprowadził do skazania ojca Kushnera, Charlesa, za nielegalne działania.

Pomimo początkowego odrzucenia przez Trumpa obiekcji Kushnera, ostatecznie Christie został usunięty z procesu planowania przejścia władzy, co jeszcze bardziej zaostrzyło napięcia w obrębie rodziny Trumpów. W wyniku tego, wiele cennych materiałów przygotowanych przez Christie, w tym szczegółowe analizy kandydatów do kluczowych stanowisk w administracji, zostało odrzucone. Formalnym liderem procesu przejścia władzy został wiceprezydent Mike Pence, ale Trump wyraźnie dawał do zrozumienia, że jego rola miała charakter jedynie doradczy.

Jednakże już wkrótce po zwycięstwie, Trump podjął pierwszą poważną decyzję personalną, mianując na stanowisko szefa kancelarii Reince'a Priebusa, przewodniczącego Narodowego Komitetu Republikańskiego. Było to nieoczekiwane posunięcie, biorąc pod uwagę wcześniejsze napięcia między nimi, zwłaszcza po kontrowersyjnej taśmie „Access Hollywood”, która ujawniała brutalne komentarze Trumpa na temat kobiet. Mianowanie Priebusa miało na celu zdobycie poparcia bardziej umiarkowanego skrzydła partii republikańskiej, ale oznaczało również, że sam Priebus nie będzie miał pełnej kontroli nad administracją Trumpa.

Priebus był postacią osadzoną w strukturach Partii Republikańskiej, bliskim współpracownikiem Paula Ryana, przewodniczącego Izby Reprezentantów. Jego filozofia, wypracowana w ramach przygotowań do wyborów 2012, zakładała, że partia musi stać się bardziej otwarta na rosnącą populację Latynosów w Stanach Zjednoczonych. W jego oczach Trump był zupełnym zaprzeczeniem tych ideałów, ale mimo to Priebus zdecydował się na współpracę z nim, uznając, że nie ma innego wyboru, by nie dopuścić do jeszcze bardziej skrajnych rozwiązań, jak te proponowane przez Steve’a Bannona.

Bannon był głównym rywalem Priebusa, osobą, która chciała całkowicie zniszczyć istniejący porządek polityczny w Stanach Zjednoczonych. Jako były szef Breitbart News, Bannon nie ukrywał swojej fascynacji ideologią nacjonalizmu i populizmu, które miały na celu obalenie tradycyjnych elit politycznych. Choć sam Bannon miał pełną świadomość, że jego czas w Białym Domu będzie krótki, jego ambicją było wprowadzenie Trumpa na tor radykalnych zmian. Bannon uważał Trumpa za puste naczynie, w które mógł wlać swoje rewolucyjne idee, licząc na możliwość przekształcenia partii republikańskiej i całego systemu politycznego.

Początek administracji Trumpa przypominał starcie dwóch światów: jednego reprezentowanego przez Priebusa, którego celem było zachowanie pewnych struktur i zasad, oraz drugiego, reprezentowanego przez Bannona, który dążył do ich zniszczenia. Choć Priebus szybko dostrzegł, że nie będzie miał pełnej władzy w swojej roli, jego głównym celem było powstrzymanie dominacji Bannona. Z kolei Bannon nie widział w Trumpie żadnego autorytetu, lecz raczej narzędzie do realizacji swoich bardziej radykalnych celów. Konflikt między nimi był nieunikniony, a sam Bannon nie krył się ze swoimi wątpliwościami, przewidując, że jego kadencja w Białym Domu nie potrwa długo.

Wielki wpływ na późniejsze losy administracji miały także decyzje personalne. Choć Trump formalnie powołał Priebusa na stanowisko szefa kancelarii, to właśnie Bannon miał większą kontrolę nad kluczowymi nominacjami. Jednym z kluczowych momentów, który najlepiej ilustruje podział w administracji, była decyzja Trumpa, by połączyć te dwie postacie w komunikacie, ogłaszając je partnerami, którzy będą wspólnie transformować rząd federalny. To właśnie wówczas rozpoczął się pojedynek o wpływy i o to, kto będzie mógł kształtować przyszłość administracji.

Napięcia w Białym Domu między Priebusem a Bannonem ukazują, jak trudna była sama struktura administracji Trumpa, której fundamenty były budowane w atmosferze rywalizacji, braku zaufania i niejasnych priorytetów. Cała ta sytuacja miała poważne konsekwencje dla funkcjonowania administracji, która zamiast skupić się na skutecznym zarządzaniu, pogrążyła się w wewnętrznych konfliktach, które wpłynęły na sposób rządzenia przez Trumpa.

Ważnym aspektem, który warto rozważyć przy analizie początków prezydentury Trumpa, jest nie tylko zrozumienie walki o wpływy, ale także sposób, w jaki struktura władzy i personalia mogły wpływać na kluczowe decyzje polityczne. Choć zewnętrzne czynniki, takie jak postawa mediów czy reakcje opozycji, były znaczące, to wewnętrzna dynamika w Białym Domu miała równie dużą rolę w kształtowaniu polityki administracji. Wielu obserwatorów wskazuje na to, jak brak jednolitej wizji w rządzeniu skutkował chaosem, który wkrótce stał się wizytówką administracji Trumpa.

Jak oceniać stan psychiczny lidera, gdy władza staje się zagrożeniem?

W 1983 roku, w wyniku obaw dotyczących stanu zdrowia Reagana, prezydent Jimmy Carter zaproponował, aby Kongres rozwiązał „wielką słabość” konstytucji i stworzył mechanizm oceny niezdolności prezydenta do sprawowania funkcji. Szczególnie ważnym elementem tej propozycji było opracowanie sposobu, który pozwalałby stwierdzić, kiedy prezydent, niezdolny do przyznania się do choroby, powinien zostać usunięty z urzędu. Takie obawy powróciły w kontekście prezydentury Donalda Trumpa, który w czasie swojej kadencji był przedmiotem licznych spekulacji dotyczących jego stanu psychicznego i zdolności do pełnienia funkcji lidera.

W kontekście 25. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, która ma na celu umożliwienie usunięcia prezydenta, który nie jest w stanie sprawować swojego urzędu, proces ten okazał się wyjątkowo trudny do przeprowadzenia. Kiedy prezydent nie zgadzałby się ze stwierdzeniem, że jest niezdolny do pełnienia swoich obowiązków, mógłby odwołać się do Kongresu, gdzie wymagana byłaby większość dwóch trzecich zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i Senacie, aby utrzymać jego usunięcie. Dla porównania, proces impeachmentu nie wymagał takiej jednomyślności. Jednak w przypadku Trumpa, jego osobowość i zachowanie budziły liczne wątpliwości, a dyskusje na temat jego stanu psychicznego stawały się publiczne i głośne.

Senator Jack Reed, podczas jednej z rozmów, wyraził swoje zaniepokojenie, mówiąc, że „myślę, że on jest szalony”. W odpowiedzi, senator Susan Collins zauważyła: „Martwię się”. Podobne obawy wyrażali inni członkowie partii republikańskiej. Bob Corker, który był rozważany jako potencjalny kandydat na stanowisko wiceprezydenta lub sekretarza stanu, porównał Biały Dom do „centrum dziennego opieki dla dorosłych” i ostrzegał, że Trump nie wykazuje stabilności ani kompetencji niezbędnych do pełnienia funkcji prezydenta. W ramach tych dyskusji pojawiała się nawet kategoria, która w żartobliwy sposób nazywała Trumpa „dzieciakiem w prezydenckim fotelu”. Daniel Drezner, politolog z Uniwersytetu Tufts, stworzył długotrwały wątek na Twitterze, dokumentując wszystkie przypadki, w których zachowanie prezydenta przypominało dziecięce kaprysy. Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów była sytuacja, gdy Trump wpadł w złość, gdy Mick Mulvaney zakaszlał w jego obecności.

Z kolei pracownicy Białego Domu często używali metody „kołysanki”, by uspokoić prezydenta, gdy jego zachowanie stawało się impulsywne i nieprzewidywalne. Jednym z jego ulubionych współpracowników był Max Miller, który starał się załagodzić sytuację, puszczając prezydentowi ulubione utwory muzyczne. Takie techniki przypominały próbę radzenia sobie z dzieckiem w napadzie złości. Czasami jednak obawy o stan psychiczny Trumpa wykraczały poza żarty. Paul Ryan, ówczesny przewodniczący Izby Reprezentantów, prywatnie badał, jak radzić sobie z osobą, która wykazywała wyraźne objawy zaburzeń osobowościowych, w tym antyspołecznego zachowania.

Jednym z najbardziej zaskakujących momentów była sytuacja, w której Larry Lindsey, ekonomista i doradca ekonomiczny prezydenta George’a W. Busha, przeprowadził zamkniętą prezentację dla liderów republikańskich na temat stanu psychicznego Trumpa. Lindsey, który przeprowadził ocenę prezydenta, stwierdził, że Trump był skrajnym przypadkiem narcyzmu, wskazując na brak empatii i wyolbrzymione poczucie własnej wartości, co niejednokrotnie potwierdzały jego publiczne wypowiedzi i zachowanie. W kontekście takiej analizy, Trump nie wykazywał tendencji Machiavellichnych ani psychopatycznych, ale jego egocentryzm stanowił największy problem.

Dodatkowo, Trump w pewnym sensie wykorzystywał swój obraz „szalonego” lidera, by manipulować swoimi rywalami międzynarodowymi. Strategia „szaleńca”, którą często stosował, miała na celu zaskakiwanie przeciwników i wywoływanie w nich niepewności. W wyniku tego, część jego działań, szczególnie na arenie międzynarodowej, była odbierana jako wynik nieprzewidywalności, co mogło wpłynąć na decyzje przeciwników.

Warto pamiętać, że ocena stanu psychicznego osoby sprawującej najwyższą funkcję w państwie ma ogromne znaczenie nie tylko w kontekście wewnętrznym, ale również międzynarodowym. Liderzy, którzy nie potrafią zachować stabilności psychicznej, mogą podważyć zaufanie obywateli, a także wprowadzić państwo w stan niestabilności politycznej. Z tego względu, rozważanie kwestii zdrowia psychicznego liderów nie jest jedynie sprawą prywatną, ale ma wpływ na całe społeczeństwo.

Jak destabilizacja w Białym Domu i Pentagonie mogła wpłynąć na amerykańską politykę zagraniczną

Po odwołaniu Marka Espera, nowi doradcy prezydenta Donalda Trumpa zaczęli wprowadzać w życie radykalne zmiany w amerykańskiej polityce zagranicznej, w szczególności w kwestii wycofania wojsk z tzw. "wiecznych wojen". Kluczowym momentem była decyzja o szybkim wycofaniu wojsk amerykańskich z Afganistanu, której konsekwencje wstrząsnęły strukturami władzy zarówno w Pentagonie, jak i w Białym Domu.

Nieoczekiwana interwencja była skutkiem działań wyselekcjonowanych osób w otoczeniu Trumpa, które, działając na własną rękę, przygotowały rozkaz wycofania 4,500 żołnierzy z Afganistanu do połowy stycznia, pomimo że decyzja o takim wycofaniu nie była uzgodniona z najwyższymi przedstawicielami administracji. Co gorsza, rozkaz ten nie miał typowej formy dokumentu wykorzystywanego przez administrację, a jego podpisanie przez Trumpa odbyło się w sposób nieformalny, z pominięciem kluczowych doradców.

Generał Mark Milley, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, był wstrząśnięty i zdezorientowany tymi działaniami. Zdecydował się na natychmiastową reakcję – udał się do Białego Domu, aby dowiedzieć się, kto odpowiada za taki krok. Okazało się, że rozkaz wycofania wojsk pochodził z operacji wspieranej przez samego prezydenta, z inicjatywy Douglasa Macgregora, byłego pułkownika i zwolennika Trumpa, który wcześniej wielokrotnie krytykował doradców prezydenta za brak działań w sprawie zakończenia konfliktów zagranicznych.

Z perspektywy doradców prezydenta, taka decyzja była niebezpieczna, zarówno z politycznego, jak i militarnego punktu widzenia. Po pierwsze, przeprowadzenie wycofania wojsk bez konsultacji z odpowiednimi organami mogło doprowadzić do chaotycznych konsekwencji na polu bitwy i w stosunkach międzynarodowych. Po drugie, posunięcie to miało poważne implikacje dla przyszłej polityki zagranicznej USA, które w tym momencie były zaangażowane w wiele konfliktów na całym świecie, w tym w Iraku, Syrii czy w Somalii.

Trump, pod wpływem swoich doradców, wycofał się z początkowej decyzji, jednak nie wycofał się z ogólnej polityki wycofywania wojsk. Wkrótce potem, po serii negocjacji, ogłoszono, że do połowy stycznia liczba amerykańskich żołnierzy w Afganistanie zostanie zmniejszona do 2,500. Była to decyzja, która w praktyce miała zrealizować cel prezydenta, ale w sposób bardziej kontrolowany, przy mniejszym ryzyku destabilizacji.

Jednak kluczowym elementem tej sytuacji była wewnętrzna walka o władzę, która miała miejsce w Białym Domu i Pentagonie. Prezentowanie wycofania wojsk jako działania wynikającego z woli prezydenta, a nie decyzji opartej na szerokiej analizie wojskowej, mogło mieć poważne konsekwencje zarówno dla prestiżu amerykańskiej administracji, jak i dla jej pozycji na arenie międzynarodowej.

W tym kontekście warto zwrócić uwagę na obawy, które towarzyszyły Milleyowi i innym osobom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo narodowe USA. W obliczu kryzysu politycznego, Milley obawiał się, że Trump, podobnie jak Adolf Hitler w Niemczech, mógłby wykorzystać kryzys zewnętrzny lub wewnętrzny jako pretekst do wprowadzenia stanu wyjątkowego lub wręcz do przejęcia pełnej kontroli nad państwem. Ta analogia do hitlerowskiego "pożaru Reichstagu" była jednym z głównych powodów, dla których generał tak mocno angażował się w przeciwdziałanie takim działaniom.

Równolegle z tymi napięciami, w Białym Domu trwały intensywne zmiany kadrowe. Osoby związane z Trumpem, takie jak Joshua Whitehouse, usunęły z kluczowych stanowisk w Pentagonie i w Departamencie Stanu wielu doradców, którzy byli uważani za zbyt mało lojalnych wobec prezydenta. Zamiast nich, na czoło wysuwali się ludzie, którzy mieli jedno zadanie: zapewnić wykonanie polityki prezydenta, bez względu na to, jakie byłyby jej konsekwencje.

Wszystko to miało swoje odbicie w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych, której kierunek stał się coraz mniej przewidywalny. Po raz pierwszy od dziesięcioleci, polityka obronna USA znalazła się w rękach osób, które z jednej strony były bezwzględnymi zwolennikam

Jakie znaczenie miała relacja Trumpa z Mitchiem McConnellem i jak wpłynęła na politykę Stanów Zjednoczonych?

Relacje między prezydentem Donaldem Trumpem a liderem większości w Senacie, Mitchem McConnell’em, stanowiły jeden z najciekawszych aspektów jego prezydentury. Choć początkowo Trump i McConnell nie dawali poczucia spójności i harmonii w swojej współpracy, z biegiem czasu stało się jasne, że ich relacja, choć napięta, miała kluczowe znaczenie dla polityki wewnętrznej Stanów Zjednoczonych.

Trump wszedł do Białego Domu jako prezydent, który nie miał silnych powiązań z establishmentem Partii Republikańskiej. W teorii, miał potencjał, by stać się mostem między skłóconymi frakcjami politycznymi, jednak nie wykorzystywał tej możliwości w pełni. Zamiast otworzyć nową erę współpracy, prezydent traktował McConnella i innych republikańskich liderów jako narzędzia do realizacji własnych interesów, nie dając im wiele przestrzeni na autonomię. Trump, wyraźnie kontestując tradycyjną linię partii, wygrał wybory prezydenckie, często kwestionując kluczowe kwestie, jak handel czy polityka wobec Rosji, które były fundamentem republikańskiej tożsamości przez dekady. Jednak wkrótce po objęciu urzędu, prezydent nie tylko nie okazał lojalności wobec swoich partyjnych kolegów, ale również publicznie ich atakował, co znacząco wpłynęło na atmosferę w Waszyngtonie.

McConnell, z kolei, był człowiekiem pragmatycznym, który nie szukał konfliktów, ale miał swoją wizję tego, jak powinno wyglądać rządzenie. Choć nie był zwolennikiem Trumpa w pełnym tego słowa znaczeniu, to jego umiejętności proceduralne i doświadczenie pozwoliły mu wykorzystać słabości nowego prezydenta, jednocześnie chroniąc interesy swojej partii. W 2016 roku McConnell, skutecznie blokując nominację Obamy na sędziego Sądu Najwyższego, a następnie wspierając wybór Neil’a Gorsucha przez Trumpa, zdobył polityczną siłę, która była dla niego istotnym atutem w dalszym procesie współpracy z prezydentem.

Jednak współpraca między Trumpem a McConnellem nie była łatwa. Również z tego powodu, że Steve Bannon, były doradca Trumpa, zaczął otwarcie walczyć z republikańskimi politykami, których uznawał za niewystarczająco lojalnych wobec prezydenta. Bannon, działając poza Białym Domem, dążył do usunięcia z partii tych, którzy nie podporządkowali się Trumpowi w sposób absolutny. McConnell stał się jednym z głównych celów Bannon’a, a publiczne ataki na niego wywołały napięcie, które groziło osłabieniem jego pozycji jako lidera GOP.

McConnell nie miał łatwego zadania w tej sytuacji. Wiedział, że nie może pozwolić na dalszą destabilizację swojej partii, a z drugiej strony, miał świadomość, że prezydent Trump jest zbyt impulsywny, by go ignorować. W obliczu rosnących napięć, McConnell i Trump postanowili spotkać się twarzą w twarz. W spotkaniu, które odbyło się w Białym Domu, McConnell zaproponował, by skoncentrowali się na wspólnym celu: mianowaniu sędziów federalnych. To zadanie, które McConnell uważał za kluczowe zarówno dla Partii Republikańskiej, jak i dla samego Trumpa. W ten sposób, McConnell dał prezydentowi szansę na zapisanie się w historii, a jednocześnie mógł zyskać poparcie wśród swojej bazy.

Ta sytuacja stała się punktem zwrotnym w ich współpracy. Po kilku dniach wzajemnych ataków, Trump i McConnell ogłosili rozejm, którego skutki były odczuwalne przez kolejne lata. Trump, choć nie darzył

Jak Jared Kushner i John Kelly rywalizowali o władzę w Białym Domu

Relacja między Johnem Kellym, byłym czterogwiazdkowym generałem, a Jaredem Kushnerem, zięciem Donalda Trumpa, była pełna napięć. Kelly, który starał się pełnić rolę strażnika porządku i procesów w Białym Domu, uważał, że w zarządzaniu administracją Trumpa trzeba trzymać się zasad i procedur. Z kolei Kushner, który zdobył zaufanie prezydenta jako jego doradca, był przekonany, że kluczowe decyzje wymagają elastyczności, zdolności dostrzegania "tysiąca odcieni szarości" oraz wyjścia poza tradycyjne struktury władzy. Obaj mężczyźni mieli inne podejście do pracy, co prowadziło do licznych starć i rozbieżności.

Kelly postrzegał siebie jako człowieka procesów, który miał na celu wprowadzenie porządku i struktury, podczas gdy Kushner miał przekonanie, że niezbędna jest duża swoboda działania, zwłaszcza w kontekście decyzji, które dotyczyły przyszłości kraju. Kelly chciał, by Trump bardziej opierał się na wojskowej dyscyplinie i procedurach, podczas gdy Kushner liczył na to, że prezydent będzie mógł swobodnie działać, nie ograniczany biurokratycznymi ramami.

Choć na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że relacja między nimi jest profesjonalna, to dla Kushnera sprawy były znacznie bardziej osobiste. W jego oczach Kelly próbował manipulować prezydentem, a jego decyzje były obarczone niewłaściwymi intencjami. To, co najbardziej irytowało Kushnera, to kontrolowanie rodziny Trumpów, w szczególności Ivanki i Jareda, którzy uważali się za jedynych prawdziwych doradców prezydenta, dobrze rozumiejących jego potrzeby i intencje. Kelly, jako outsider, nie miał prawa próbować ograniczać ich wpływów w Białym Domu, co było dla Kushnera ogromnym afrontem.

Jared i Ivanka, mimo że zostali zaproszeni do Białego Domu w charakterze doradców, nie byli traktowani jako równorzędni partnerzy. Trump, mimo że wielokrotnie obdarzał ich zaufaniem, nie ukrywał swoich rozczarowań. Często wypowiadał się krytycznie o ich działaniach, twierdząc, że nie przynoszą one żadnych korzyści administracji. Z drugiej strony, oboje czuli, że posiadają najlepszą wiedzę o tym, jak podejmować kluczowe decyzje, nie tylko dla dobra Trumpa, ale i dla całej Ameryki.

Podczas gdy Trump zdawał się mieć problem z obecnością swojej rodziny w Białym Domu, wielu współpracowników widziało w Jaredzie i Ivance osoby, które potrafiły działać w sposób bardziej przemyślany, ostrożny i odpowiedzialny, co kontrastowało z bardziej impulsywnym podejściem innych członków rodziny Trumpów. Niemniej jednak, ich wyrazista pewność siebie oraz ambicja budziły wśród niektórych współpracowników Białego Domu negatywne emocje.

Kelly, pomimo wszelkich trudności, starał się utrzymać porządek w Białym Domu, ale jego zadanie było coraz trudniejsze, zwłaszcza gdy prezydent angażował się w kolejne kontrowersyjne decyzje. Walka o wpływy i przekonania między Kellym a Kushnerem stała się jednym z kluczowych elementów życia politycznego administracji Trumpa.

Relacje w Białym Domu były skomplikowane i wieloaspektowe, a sposób, w jaki Trump i jego rodzina funkcjonowali w tej niezwykle napiętej atmosferze, miał swoje konsekwencje nie tylko dla samego prezydenta, ale i dla całego kraju. Rola rodziny Trumpów w administracji była jednym z najważniejszych tematów medialnych, a ich decyzje były regularnie krytykowane i analizowane w prasie. Ich udział w polityce, pomimo licznych kontrowersji, z pewnością wpłynął na kształtowanie się współczesnej amerykańskiej polityki.