Na początku XX wieku amerykańska prasa stawiała na sensację i atrakcyjność, dążąc do pozyskania jak najszerszego kręgu czytelników. Pomimo często wątpliwej prawdziwości przedstawianych faktów, wielu wydawców uważało, że cena za sensacyjny i wyolbrzymiony przekaz jest warta poniesienia. Żółta prasa (Yellow Journalism) stała się popularna, gdyż przyciągała uwagę odbiorców w atmosferze rosnącej konkurencji między gazetami. Niemniej jednak, niezależnie od skandali czy przekłamań, po 1900 roku ideal obiektywizmu i prawdy w dziennikarstwie stał się czymś powszechnym. To właśnie faktograficzne relacjonowanie wydarzeń, bez zniekształcania ich znaczenia, stało się fundamentem dziennikarstwa, który pozwalał oddzielić wiadomości od publicystyki. Bez tego elementu gazety mogłyby stać się tylko kolejną formą rozrywki.
Wydawcy, redaktorzy i dziennikarze, pomimo swoich osobistych preferencji politycznych, starali się oddzielić opinię redakcyjną od codziennych informacji. Jednak już w latach 1910-1920 amerykańska prasa starała się realizować cel obiektywizmu w relacjonowaniu wydarzeń, a interpretacja wiadomości była zarezerwowana dla publicystów i dziennikarzy zajmujących się specjalnymi dodatkami i edycjami weekendowymi. Zagraniczni korespondenci również mieli większą swobodę w wprowadzaniu analizy i opinii do swoich relacji. Ten stan utrzymywał się przez kilka dekad, aż do lat 50. XX wieku, kiedy to zaczęły pojawiać się zmiany, które miały znacząco wpłynąć na przyszłość amerykańskiego dziennikarstwa.
Przemiany te były związane z kilkoma czynnikami. Po pierwsze, doświadczenie z czasów senatora Josepha McCarthy'ego pokazało dziennikarzom, jak niewłaściwie poradzili sobie z rosnącym zagrożeniem antykomunistycznym w USA. Po drugie, rozwój telewizji i konkurencja ze strony magazynów informacyjnych, takich jak "Time" czy "Newsweek", zmusiły gazety do wychodzenia poza zwykłe opisywanie wydarzeń. Zaczęły one angażować się w analizowanie ich konsekwencji i interpretowanie ich znaczenia, by sprostać rosnącym wymaganiom odbiorców. Ponadto zmieniający się świat stawiał przed dziennikarzami nowe wyzwania. Raportowanie o wydarzeniach politycznych, społecznych i gospodarczych stało się coraz bardziej skomplikowane, a celem dziennikarzy stało się ułatwienie czytelnikom poruszania się po zawiłościach współczesnego życia.
W 1900 roku niewielu dziennikarzy miało wykształcenie wyższe. Z biegiem lat, zwłaszcza po II wojnie światowej, sytuacja ta uległa zmianie. Rozwój szkół dziennikarskich stwarzał nowe możliwości edukacyjne, a same szkoły dziennikarskie zaczęły kształtować wartości i standardy zawodowe, które wyznaczały kierunek dla ambitnych dziennikarzy. W tym czasie pojawiła się nowa generacja publicystów i komentatorów, którzy zyskali wielką popularność i wpływ na opinię publiczną, jak na przykład Walter Lippmann czy James Reston. Wzrost znaczenia dziennikarstwa śledczego stanowił kolejny etap w ewolucji prasy. W gazetach, które miały odpowiednie zasoby, zaczęto angażować dziennikarzy do prowadzenia długofalowych śledztw, mających na celu ujawnienie nadużyć i korupcji wśród elit politycznych i biznesowych.
Po II wojnie światowej, szczególnie w latach 60. XX wieku, prasa zaczęła odgrywać coraz większą rolę w kwestionowaniu działań rządu, zwłaszcza w kontekście wojny w Wietnamie, a także zarzutów o korupcję w administracji prezydenta Richarda Nixona. Wydarzenia takie jak ujawnienie raportu Pentagonu czy skandal Watergate stały się momentami, w których dziennikarze stali się kluczowymi aktorami w rozgrywkach politycznych. W tym czasie wiele z gazet i magazynów odgrywało rolę obrońców prawdy, kwestionując oficjalną narrację.
Z kolei z biegiem lat i rozwojem technologii, metody pozyskiwania informacji stały się coraz bardziej zaawansowane. Jednak zmiana w stylu dziennikarstwa polegająca na skupieniu się na "insiderskiej" polityce i życiach prywatnych polityków oraz celebrytów z czasem przyczyniła się do kryzysu obiektywizmu. Zmieniająca się rzeczywistość medialna sprzyjała rosnącej koncentracji na osobach, a nie na instytucjach czy szerszym tle politycznym, co prowadziło do wypaczenia niektórych aspektów rzeczywistości.
Współczesne media, podobnie jak gazety sprzed stu lat, borykają się z koniecznością przyciągania uwagi czytelników w coraz bardziej zatłoczonym, szybko zmieniającym się i przepełnionym informacjami świecie. Zjawisko tzw. "infotainmentu" oraz zwrot ku "miękkim wiadomościom" jest odpowiedzią na rosnącą konkurencję ze strony innych mediów, w tym telewizji i internetu. Jednak chociaż takie podejście może przynosić krótkoterminowe korzyści, w dłuższym okresie okazuje się często nieskuteczne i nieprzystające do wymagań współczesnych odbiorców, którzy oczekują od mediów nie tylko rozrywki, ale i rzetelnych informacji.
Jak Donald Trump zdobył poparcie? Analiza społeczeństwa i amerykańskiej demokracji
W 2016 roku, wynik wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, który zaskoczył wielu, stał się punktem zwrotnym w historii amerykańskiej polityki. Donald Trump, miliarder z Manhattanu, człowiek z branży nieruchomości, znany z reality show i skandali, okazał się być nieoczekiwanym zwycięzcą w wyścigu o Biały Dom. Wydawało się to nierealne, gdyż Trump nie miał doświadczenia politycznego, nie rozumiał w pełni funkcjonowania rządu, a jego agresywna retoryka, często kontrowersyjna, odstraszała wielu wyborców. Jednak to, co początkowo wydawało się być tylko osobistą podróżą ku sławie, okazało się skuteczną kampanią wyborczą. Po przejściu przez całą kampanię, pełną napięć i zaskoczeń, wygrał, co pokazało, jak bardzo amerykański system polityczny może się zmienić w zaledwie kilka miesięcy.
W tle tego zjawiska istniały głębokie problemy społeczne i ekonomiczne. Część społeczeństwa, szczególnie w ruralnych częściach Stanów Zjednoczonych, czuła się zaniedbana przez establishment, pozbawiona realnej reprezentacji i traktowana z pogardą. Nancy Fraser w książce White Trash (2016) podkreśla, jak przez cały okres historii Stanów Zjednoczonych biedni mieszkańcy zarówno miast, jak i wsi byli deprecjonowani, wyśmiewani, ignorowani. To poczucie bycia „pozostawionym w tyle” w znacznym stopniu wpływało na poparcie Trumpa. Ostatecznie nie chodziło tylko o poprawę warunków pracy, wzrost płac czy lepsze życie – dla wielu liczyły się rzeczy bardziej fundamentalne: szacunek, wysłuchanie ich głosu, traktowanie ich z godnością. I to właśnie Trump obiecał.
Donald Trump, mimo swojej kontrowersyjnej osobowości, stał się symbolem buntu przeciwko elitom i rzekomym mechanizmom władzy, które ignorowały potrzeby zwykłych obywateli. Wypowiadając się w prostym, zrozumiałym języku, odwołując się do emocji, w szczególności oburzenia i frustracji, znalazł sposób, by nawiązać kontakt z wyborcami, którzy czuli się oszukani przez system. Jego populistyczna retoryka, pełna obietnic powrotu utraconych miejsc pracy i przeciwstawienia się wielkim korporacjom, przyciągnęła tłumy. Był człowiekiem, który „mówił tak, jak oni”, odrzucając polityczną poprawność i proponując bezpośrednią, często agresywną formę komunikacji.
Hillary Clinton, jego rywalka, mimo że zdobyła trzy miliony głosów więcej, przegrała z powodu braku takiej zdolności do bezpośredniego kontaktu z wyborcami. Była to postać wykształcona, doświadczona, z olbrzymim zapleczem doradców, ale jej sposób bycia, wyraźnie dystansujący ją od problemów zwykłych ludzi, powodował, że wiele osób nie mogło się z nią identyfikować. Chociaż była oddana sprawom społecznym, miała trudności w budowaniu autentycznych relacji z obywatelami, co również miało swoje konsekwencje w wyniku wyborów.
Wielu ludzi postrzegało Clintona jako część establishmentu, a Trumpa jako kogoś, kto rozumiał ich ból i frustracje. I chociaż Trump nie posiadał szczególnego doświadczenia politycznego, jego zdolność do przedstawienia się jako outsidera, który nie boi się łamać zasad, zjednała mu wielu wyborców. Jego obietnice, że przywróci miejsca pracy, zatrzyma odpływ fabryk i powstrzyma elity, rezonowały z głęboko zakorzenionym poczuciem niepewności ekonomicznej w wielu częściach kraju.
Trump zdobył także poparcie konserwatywnych kręgów religijnych, mimo że w przeszłości nie był uważany za osobę związaną z kościołem. Jego odwrócenie się od dotychczasowych poglądów na temat aborcji i otwartość na duchowieństwo ewangelickie pokazały jego zdolność do manipulacji oraz dostosowywania się do zmieniających się potrzeb wyborców. Z jednej strony był to człowiek pełen kontrowersji i sprzeczności, z drugiej strony idealny kandydat dla tych, którzy czuli się ignorowani przez polityczny mainstream.
Geograficznie, Trump zdobył przewagę w tzw. „Rust Belt”, czyli regionie zrujnowanych przemysłowych miast, takich jak Detroit, Cleveland, Gary czy Akron. To tam, w obliczu deindustrializacji, ludzie szukali kogoś, kto obieca im powrót do lepszych czasów. Miasta te zostały opustoszałe, a ludzie zaczęli czuć się marginalizowani i zapomniani przez władze. Mimo to, Trump zdobył ich serca obietnicą rewitalizacji tych obszarów i przywrócenia dawnych miejsc pracy.
Współczesna amerykańska polityka jest, jak nigdy wcześniej, w głębokim kryzysie. Trump wykorzystał strach i niepewność, aby zjednoczyć grupy ludzi, które nie widziały dla siebie przyszłości w tradycyjnych strukturach politycznych. Jego kampania jest przykładem na to, jak populizm może w pełni wykorzystać podziały społeczne i ekonomiczne. Podział między tymi, którzy czują się beneficjentami globalnej gospodarki, a tymi, którzy odczuwają jej negatywne skutki, jest wyraźnie obecny.
Warto zrozumieć, że kluczem do zrozumienia fenomenu Trumpa jest spojrzenie na strukturalne zmiany w społeczeństwie amerykańskim: na transformacje technologiczne, zmieniający się krajobraz ekonomiczny i kulturowy, na rosnące napięcia pomiędzy tradycyjnymi wartościami a nowoczesnym światem. Dla wielu osób, które poczuły się oszukane przez ten świat, Trump stał się symbolem buntu i nadziei na zmianę.
Jak współczesne praktyki polityczne podważają demokrację?
Spotkania podkomisji w latach 60. i 70. XX wieku odbywały się średnio 5372 razy w ciągu roku, w latach 80. i 90. ta liczba spadła do 4793, a w latach 2003–2004 wynosiła już tylko 2135. Choć może to wyglądać na standardowy proces w systemie demokratycznym, w rzeczywistości stanowi to istotną zmianę, która wpływa na sposób funkcjonowania rządu. Bez rozważnej dyskusji i debaty możemy nadal mówić o jakiejś formie demokracji, ale z pewnością nie będzie to taka demokracja, jaką wyobrażali sobie jej twórcy.
Jednym z głównych zagrożeń dla tradycyjnej demokracji jest zanik regularnych procedur. W ostatniej dekadzie rządów Demokratów w Izbie Reprezentantów, które trwały od 1955 roku aż do znaczącego zwycięstwa Republikanów w wyborach 1994 roku, większość partyjna często wykorzystywała swoją przewagę, by ograniczyć skuteczne uczestnictwo Republikanów w procesie legislacyjnym. W 1993 roku członkowie Komisji Zasad Izby Reprezentantów wydali krytyczny raport, potępiający praktyki Demokratów, które tłumiły „demokrację deliberacyjną”. Uważali, że odmawiano im możliwości „pełnego i swobodnego przedstawienia sprzecznych opinii podczas przesłuchań, debat i poprawek”, które miały na celu poprawienie rozważanych projektów ustaw.
Kiedy Republikanie przejęli władzę w Izbie w 1995 roku, oczekiwania co do zmiany tych praktyk okazały się mylne, ponieważ sytuacja nie uległa poprawie, a tylko zmieniła się jej forma. Pod przewodnictwem Republikanów prace komisji nad kontrowersyjnymi ustawami stały się coraz bardziej partyjne i formalistyczne, a najistotniejsza praca była wykonywana przez przewodniczących komisji, liderów partyjnych, urzędników administracji i lobbystów. Tendencja do umieszczania wielu ważnych kwestii w dużych ustawach omnibusowych, bez zapewnienia czasu na ich dokładne zapoznanie się, przed głosowaniem, stała się powszechna. Takie podejście nie tylko było niezdrowe dla demokracji, ale również niewydajne – wiele ustaw, uchwalonych w pośpiechu, zawierało błędy, które mogły zostać wykryte przy dokładniejszym przeglądzie.
Należy zauważyć, że przewodniczący Komisji Zasad Izby Reprezentantów, David Dreier z Kalifornii, przyznał, że on i jego koledzy z partii stosowali te same taktyki, które wcześniej potępiali, tłumacząc to koniecznością rządzenia, której nie rozumieli, gdy byli w mniejszości. Niemniej jednak, jak zauważyli Mann i Ornstein, partia Republikańska wykorzystywała proces legislacyjny w sposób, który służył interesom partyjnym, znacznie wykraczając poza to, co robili Demokraci podczas ich czterdziestoletnich rządów. Efektem tego były zarówno wątpliwe treści ustawodawcze, jak i osłabienie instytucjonalnej pozycji Kongresu, a także coraz bardziej agresywny ton życia publicznego w Waszyngtonie oraz w całym kraju.
Dyskusje na temat odpowiedzialności partii politycznych za zaistniałą sytuację mogą być długie i skomplikowane, ale trudno nie zauważyć, że oba obozy, stając naprzeciw siebie, poczuły się zmuszone przyjąć działania, które wcześniej potępiały. Warto tu przywołać analogię, którą historyk Daniel Boorstin użył w opisie kierunku, w jakim zmierzało amerykańskie społeczeństwo w 1973 roku, w czasach gdy pisał „The Americans: The Democratic Experience”. Mówił on o społeczeństwie, które nie tyle się porusza, co jest popychane, o systemie, który działał raczej na zasadzie bezwładności niż świadomego działania. W kontekście polityki kongresowej oznaczało to, że proces legislacyjny stał się grą w „odwagę” – każda strona, chcąc przechytrzyć drugą, przyjmowała te same kontrowersyjne metody, które wcześniej krytykowała.
Choć bywa, że mówi się o społeczeństwie, w którym momentum przyczynia się do doskonalenia demokratycznych idei, współczesna sytuacja jest raczej powodem do niepokoju. Bez zmian w sposobie funkcjonowania instytucji demokratycznych, ciągłość takich praktyk prowadzi do powstawania systemów, które oddalają nas od ideałów demokracji, a nie przybliżają do ich realizacji.
Problem ten zyskał szczególne znaczenie w kontekście rosnącej siły prezydentury. Historian Arthur M. Schlesinger Jr. w 1973 roku, w czasie kontrowersji związanych z aferą Watergate, opisał w swojej książce „The Imperial Presidency” rosnącą potęgę biura prezydenta. Jako były liberalny demokrata, który wcześniej wychwalał silnych prezydentów, Schlesinger zauważył, że nadmierna koncentracja władzy w rękach prezydenta stanowi realne zagrożenie dla funkcjonowania demokracji. W jego czasach zrozumiano, że to nie tylko władza wojskowa, ale również władza wykonawcza jest zagrożeniem dla instytucji demokratycznych.
Po skandalu Watergate i przyjęciu licznych przepisów ograniczających prerogatywy wykonawcze, wydawało się, że sytuacja uległa poprawie, jednak po latach, w 1980 roku, wraz z prezydenturą Ronalda Reagana, a potem kolejnych prezydentów, w tym Busha, Clintona, Obamy i Trumpa, powrócił trend wzrostu władzy wykonawczej. Z perspektywy XXI wieku, po okresie spadku siły prezydenta, wydaje się, że ten trend znowu nabrał rozpędu, stwarzając groźbę powrotu do modelu silnej prezydentury, który w oczach założycieli amerykańskiej demokracji, stanowił zagrożenie dla wolności obywatelskich.
W obliczu tego zagrożenia, w którym koncentracja władzy wykonawczej zagrażałaby równowadze systemu, musimy nieustannie monitorować i analizować stan amerykańskiej demokracji, by nie dopuścić do jej dalszej erozji. Demokracja nie polega na przyjmowaniu władzy przez silną jednostkę, lecz na wyważeniu jej pomiędzy różne gałęzie władzy, które kontrolują i balansują się nawzajem. Koncentracja władzy w rękach prezydenta może w przyszłości prowadzić do wprowadzenia autokratycznych praktyk, co w konsekwencji będzie miało niszczący wpływ na fundamenty systemu demokratycznego.
Jak správně provádět cvičení pro uvolnění a posílení zad: Detailní průvodce
Jak si vybrat správné ubytování a služby v tradičním japonském ryokanu?
Jak telefonát Donalda Trumpa s Volodymyrem Zelenským způsobil politickou bouři

Deutsch
Francais
Nederlands
Svenska
Norsk
Dansk
Suomi
Espanol
Italiano
Portugues
Magyar
Polski
Cestina
Русский