Administracja Donalda Trumpa, szczególnie w ostatnich miesiącach jego kadencji, była świadkiem nieoczekiwanych przełomów w polityce zagranicznej, które miały ogromne znaczenie, zarówno symboliczne, jak i praktyczne. Jednak zarazem zmagania wewnętrzne i rozbicie w Białym Domu pokazały, jak trudne może być zarządzanie nie tylko polityką międzynarodową, ale również własnymi współpracownikami.

Najbardziej spektakularnym osiągnięciem administracji Trumpa w tej dziedzinie stało się porozumienie o normalizacji stosunków pomiędzy Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi (ZEA) i Bahrajnem – tzw. Porozumienia Abrahamowe. W atmosferze kryzysu zdrowotnego, niepokojów społecznych i nadchodzących wyborów prezydenckich, administracja Trumpa chciała zaprezentować się jako twórca przełomowej polityki, która mogła zmienić układ sił na Bliskim Wschodzie. Jared Kushner, zięć Trumpa, pełnił kluczową rolę w doprowadzeniu do tej zmiany, mimo że jego wysiłki miały już swoje długotrwałe, nieudane epizody, jak chociażby nieudane próby osiągnięcia porozumienia między Izraelem a Palestyną.

Choć Porozumienia Abrahamowe nie były pełnoprawnymi umowami pokojowymi, miały wielką wagę symboliczną, jako że po raz pierwszy od ćwierć wieku kilka arabskich państw publicznie uznało Izrael i jego prawo do istnienia. Z perspektywy Izraela było to wydarzenie historyczne, mimo że te państwa nigdy nie były formalnie w stanie wojny z Izraelem, a ich współpraca z tym państwem odbywała się wcześniej za kulisami. Porozumienia te były również wyraźnym sygnałem, że rozwiązanie konfliktu z Palestyną nie musi już stanowić przeszkody w rozwoju relacji między Izraelem a światem arabskim.

Warto jednak zwrócić uwagę, jak ogromne trudności wewnętrzne napotkała administracja Trumpa w trakcie realizacji tej inicjatywy. Każdy krok, nawet ten o najwyższym znaczeniu politycznym, był niejednokrotnie poddawany wewnętrznej rywalizacji i podziałom. Przykładem może być chociażby zmaganie się z Biurem Pierwszej Damy, które kontrolowało dostęp do terenu Białego Domu. Mimo że Melania Trump była obiektem kontrowersji na tle różnych decyzji administracji, to w tej sytuacji to właśnie jej biuro stanowiło największą przeszkodę w organizacji ceremonii podpisania umowy na południowej trawie Białego Domu. Prezentowanie się w kontekście tych umów, które mogłyby posłużyć Trumpowi jako argument w walce o reelekcję, spotkało się z biurokratycznymi oporami, które symbolizowały wewnętrzne napięcia w administracji. Przykład tej sytuacji – trudność w organizacji wydarzenia, które miało pokazać sukces polityczny, w kontekście nadmiernych procedur administracyjnych – ilustruje szerszy obraz nieefektywności zarządzania wewnętrznego w Białym Domu.

Prezentowanie się administracji Trumpa jako twórcy historycznych osiągnięć w polityce zagranicznej pozostaje w kontrze do wielu kontrowersji, które towarzyszyły jego kadencji. Brak jasnej wizji na drugą kadencję, jak również słabe przedstawienie strategii na przyszłość, w dużej mierze nie pozwoliły przekonać wyborców do jego kandydatury, mimo niektórych istotnych sukcesów międzynarodowych. Prezentacja sukcesów politycznych i osiągnięć dyplomatycznych miała na celu nie tylko zdobycie poparcia, ale również wzmocnienie wizerunku Trumpa jako osoby, która dokonała rzeczy, które wcześniej wydawały się niemożliwe. A jednak z trudem formułowane wypowiedzi o przyszłej polityce wskazywały na to, że administracja Trumpa, mimo licznych sukcesów, nie była w stanie jasno przedstawić swojej długofalowej wizji rozwoju kraju.

Ważne w tym kontekście jest zrozumienie, że polityka zagraniczna i wewnętrzna administracji Trumpa były ze sobą silnie powiązane. Problemy w zarządzaniu Białym Domem i wewnętrzne podziały w administracji często miały wpływ na postrzeganą efektywność jego działań międzynarodowych. Użycie mediów, jak Fox News, aby wymusić decyzje polityczne, a także brak konsekwencji w formułowaniu celów, tworzyły obraz administracji, której działania były niejednolite i chaotyczne, mimo powierzchownych sukcesów. Sytuacja w Białym Domu – pełna sprzeczności i napięć – stała się równie ważnym tematem politycznym, co sama polityka zagraniczna.

Jak plan Kushnera na Bliskim Wschodzie wpłynął na układy geopolityczne?

Plany Jeremiaha Kushnera dotyczące Bliskiego Wschodu nie ograniczały się tylko do kwestii izraelsko-palestyńskiego konfliktu. Jego ambicje były o wiele bardziej rozległe, sięgając idei nowego ładu bezpieczeństwa regionalnego, który miałby związać państwa arabskie z USA w ramach koalicji przeciwko rosnącym wpływom Iranu. Wzorem NATO, Kushner zaproponował utworzenie Bliskowschodniej Strategicznej Koalicji, która miałaby łączyć Stany Zjednoczone z Egiptem, Jordanią, Arabią Saudyjską, Omanem, Katarem, Bahrajnem, Kuwejtem oraz Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, tworząc wspólny parasol bezpieczeństwa. Choć początkowo pomysł budził entuzjazm w Białym Domu, to ostatecznie spotkał się z ogromnym oporem ze strony Pentagonu i Departamentu Stanu, którzy uznali go za nieprzemyślany i zbyt ryzykowny.

Kushner, zdeterminowany, nie zrezygnował jednak z tej wizji, nawet mimo oporu w administracji Trumpa. Jego koncepcja była obciążona licznymi zagrożeniami, ponieważ wiązała USA z potencjalnie nieprzewidywalnymi działaniami arabskich monarchów, jak np. wojna w Jemenie, która miała swoje konsekwencje dla regionalnej stabilności. W odpowiedzi na rosnącą niechęć wewnętrzną, plan stopniowo tracił na znaczeniu, aż został zredukowany do współpracy energetycznej, co ostatecznie doprowadziło do jego porzucenia.

W tym samym czasie Kushner pracował nad planem pokojowym dla Izraela i Palestyny. Jego propozycja zakładała ogromną inwestycję w wysokości 50 miliardów dolarów, której celem miało być zapewnienie Palestyńczykom dobrobytu zamiast dalszego konfliktu. Jednakże plan ten spotkał się z odmową ze strony Mahmouda Abbasa, przywódcy Palestyńczyków, który jednoznacznie odrzucił ofertę. Zamiast wymarzonego porozumienia, Israel znowu stanął w obliczu wewnętrznych kryzysów politycznych, które dodatkowo wpłynęły na dalszy rozwój sytuacji.

Niezadowolenie z propozycji Kushnera było widoczne również wśród izraelskich liderów, zwłaszcza po tym, jak Benjamin Netanyahu wykorzystał prezentację planu w Białym Domu na swoją korzyść, czyniąc z niej wydarzenie wyborcze. Choć Trump chciał, by ceremonia dotyczyła wyłącznie jego planu, Netanyahu po raz kolejny udowodnił, jak potrafi wykraczać poza narzucone ramy. Konflikt ten wybuchł na nowo, gdy Netanyahu ogłosił zamiar jednostronnej aneksji Doliny Jordanu oraz osiedli na Zachodnim Brzegu. Działanie to wywołało oburzenie w Białym Domu, a rozmowy z izraelskimi przedstawicielami były coraz bardziej napięte. Dla Kushnera stało się jasne, że jego wizja nie tylko nie została zaakceptowana przez Palestyńczyków, ale również w obliczu wewnętrznych napięć w Izraelu oraz zaostrzających się relacji z Białym Domem, była skazana na niepowodzenie.

Nawet pomimo silnych więzi z Netanyahu, które zbudowano w czasie pierwszych trzech lat kadencji Trumpa, amerykańska administracja i Izrael znalazły się w punkcie krytycznym. W momencie, gdy Netanyahu rozważał kolejne kroki w stronę aneksji, jak np. przejęcie 30% Zachodniego Brzegu, stało się jasne, że dotychczasowy układ w regionie jest w poważnym niebezpieczeństwie. Obie strony miały różne cele: USA – bezpieczeństwo i stabilność

Jak Działania Trumpa Na Kapitolu Ujawniają Głębokie Podziały w Amerykańskiej Polityce

Dnia 6 stycznia 2021 roku, wydarzenia na Kapitolu w Waszyngtonie były punktem kulminacyjnym dla wielu procesów politycznych, które przez cztery lata toczyły się na amerykańskiej scenie politycznej. Przewrotny charakter tej chwili był o tyle wyrazisty, że, choć pozornie jedno wydarzenie, w rzeczywistości otworzyło szereg trudnych do zamknięcia pytań o granice władzy prezydenckiej, lojalność polityczną oraz o przyszłość amerykańskiej demokracji. Mówiąc wprost, to, co miało miejsce na Kapitolu, stanowiło nie tylko upadek jednej z najbardziej fundamentalnych instytucji w USA, ale także odkrycie mechanizmów, które przez lata cicho fermentowały w systemie politycznym kraju.

Cały dzień 6 stycznia był pełen napięcia. Przewodniczący Izby Reprezentantów Steny Hoyer usłyszał od jednego z kluczowych republikańskich liderów, że Donald Trump był winny zaistniałej sytuacji i wprost apelował o jego natychmiastowe postawienie przed sądem. Tego dnia, z godzinami upływającymi w napięciu, wydawało się, że demokratyczna reprezentacja w Kongresie nie ma już wątpliwości, iż Trump powinien zostać usunięty. Rozmowy, prowadzone przez liderów partii, koncentrowały się na tym, w jaki sposób należy działać, aby zapobiec dalszym zagrożeniom związanym z jego obecnością w Białym Domu. Wśród niektórych członków Kongresu pojawiła się koncepcja impeachmentu, a wśród innych, wezwanie do zastosowania 25. poprawki do Konstytucji, by samodzielnie pozbawić Trumpa władzy. Niemniej jednak, wszystko to działo się na ostatnią chwilę, bo do inauguracji Bidena pozostały zaledwie dwa tygodnie.

Ostatecznie, po całym dniu chaosu, kiedy sytuacja na Kapitolu wydawała się nie do opanowania, przybyły oddziały Gwardii Narodowej, a wokół samego gmachu wyznaczone zostały strefy bezpieczeństwa. Dodatkowo, agenci FBI przeszukiwali każdy zakamarek Kapitolu w poszukiwaniu pozostałych zamachowców. Mimo że pełne bezpieczeństwo nie zostało jeszcze zapewnione, Kongres wznowił obrady. Dzień, który rozpoczął się jako protest wyborczy, zamienił się w poważne przesłanie o kondycji amerykańskiej polityki.

Sytuacja na Kapitolu stała się również momentem, w którym polityczne preferencje wielu liderów partii okazały się mieć zupełnie inne podłoże. Republicanie, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej otwarcie popierali Trumpa, teraz musieli stawić czoła rzeczywistości. Wzrost napięć, który wybuchł w momencie ataku na Kapitol, zbudował głęboki rozdźwięk w szeregach Republikanów. Mimo że niektórzy z nich zaczęli przepraszać za wcześniejsze wsparcie prezydenta, wciąż wielu nie potrafiło wyjść z tej pułapki ideologicznych podziałów. Również wśród Demokratów pojawiły się głosy niezadowolenia z tego, jak bardzo ich partyjni rywale byli zdeterminowani, by zrealizować polityczne cele za pomocą siły, a nie przy stole negocjacyjnym.

Wszystkie te wydarzenia prowadziły do wniosku, że system polityczny Stanów Zjednoczonych stał się wyjątkowo wrażliwy na presję i nieprzewidywalność. Opóźnienia w odpowiedzi na kryzys, brak jednoznacznego stanowiska ze strony najwyższych władz w kraju i powszechna niepewność, jaka zapanowała w polityce, stanowiły poważne zagrożenie dla integralności amerykańskiego systemu rządów.

W kontekście tego wydarzenia warto także zastanowić się nad kwestią stabilności instytucji demokratycznych, a także granicą ich odporności na wpływ jednostek. Choć Trump sam w sobie stał się symbolem nowego rodzaju polityki populistycznej, to jego wpływ na społeczeństwo, podziały społeczne oraz polityczne, miał głęboki, wieloaspektowy charakter. Będąc świadkiem tego, co wydarzyło się na Kapitolu, należy nie tylko analizować, jak doszło do tego momentu, ale także jakie wnioski można wyciągnąć z tych dramatycznych dni. Odpowiedzią nie jest tylko samo potępienie tego, co się wydarzyło, ale także poszukiwanie sposobów na to, jak zapobiegać przyszłym kryzysom politycznym tego rodzaju.

Ważne jest, aby zrozumieć, że amerykańska polityka, pomimo swojej długotrwałej stabilności, jest wrażliwa na dynamiczne zmiany, zwłaszcza gdy w grę wchodzą kwestie tożsamości narodowej, wartości demokratycznych i lojalności partyjnej. Również sam proces impeachmentu, który wydawał się być ostatecznym rozwiązaniem, nie gwarantuje trwałego uspokojenia politycznego. Wręcz przeciwnie – może być początkiem nowych podziałów i napięć, których reperkusje będą sięgały daleko poza granice Waszyngtonu.

Jak zmiany w prawie podatkowym wpłynęły na rodzinne budżety w USA w 2017 roku?

Zmiany w amerykańskim systemie podatkowym, które miały miejsce w 2017 roku, przyniosły ze sobą szereg kontrowersji oraz intensywnej debaty na temat sprawiedliwości społecznej oraz wpływu reformy na obywateli. Reforma ta, choć z jednej strony oferowała ulgi podatkowe, z drugiej strony ograniczała możliwości wsparcia dla osób z niższymi dochodami, a także wprowadzała zmiany, które mogły znacząco wpłynąć na sytuację finansową wielu rodzin.

Kluczowym elementem zmian był tzw. Child Tax Credit, czyli kredyt podatkowy na dziecko. Zwiększenie tej kwoty miało na celu wsparcie rodzin, w szczególności tych, które borykały się z trudnościami finansowymi. W praktyce jednak podwyżka była niewielka, a sama zmiana miała ograniczony charakter, bowiem kredyt miał wygasnąć w 2025 roku, jeśli nie zostanie ponownie zatwierdzony. Warto zauważyć, że jednocześnie reforma nie przewidywała równoczesnych działań na rzecz poprawy dostępu do opieki zdrowotnej czy edukacji, które w wielu przypadkach stanowiłyby dodatkowe wsparcie dla klasy średniej i rodzin z niższymi dochodami.

Nie można zapominać również o powiązaniach politycznych, które wpływały na proces uchwalania zmian podatkowych. Wśród głównych zwolenników reformy znaleźli się politycy, którzy, choć deklarowali chęć wsparcia obywateli, byli również pod dużym wpływem lobbystów i darczyńców. W pewnym sensie reforma podatkowa stanowiła również element szerszej strategii politycznej, mającej na celu umocnienie pozycji partii rządzącej, a także zadowolenie ważnych graczy z sektora finansowego.

Nie bez znaczenia były także kontrowersje związane z osobami, które uczestniczyły w formułowaniu i wprowadzaniu tych zmian. Wiele osób z otoczenia prezydenta Trumpa miało swoje osobiste interesy w tej reformie, co wprowadzało dodatkową warstwę nieprzejrzystości. Na przykład, były doradca prezydenta, Michael Cohen, który później znalazł się w centrum skandalu związanego z płatnością dla gwiazdy filmów dla dorosłych, był bezpośrednio związany z doradztwem na temat tego, jak reforma podatkowa mogła wpłynąć na jego klientów. To wszystko miało miejsce w czasie, gdy reforma podatkowa była jednym z najważniejszych celów administracji Trumpa.

Ważnym aspektem tej reformy była także jej skuteczność w kontekście obniżenia obciążeń podatkowych dla najbogatszych obywateli, co budziło wiele kontrowersji. Podczas gdy dla większości Amerykanów zmiany były marginalne, osoby z wyższych sfer mogły liczyć na znaczną obniżkę podatków. Krytycy reformy wskazywali, że w dłuższej perspektywie obniżenie obciążeń podatkowych dla najbogatszych nie tylko zwiększało nierówności społeczne, ale również groziło dalszym pogłębianiem deficytu budżetowego, który mógł negatywnie wpłynąć na przyszłe pokolenia.

Zmiany w prawie podatkowym w 2017 roku były zatem nie tylko ekonomiczną decyzją, ale i elementem szerszej gry politycznej. Były one częścią szerszego planu administracji Trumpa, mającego na celu utrzymanie poparcia wśród jej najważniejszych sojuszników. Jednak reforma podatkowa nie tylko ujawniała różnice w podejściu do polityki gospodarczej, ale także zrodziła pytania o etyczną stronę procesu ustawodawczego. Czy rzeczywiście była to reforma na rzecz obywateli, czy raczej korzyści dla wybranej grupy, która miała w dużym stopniu wpływ na kształtowanie polityki gospodarczej w USA?

Dla czytelnika ważne jest również zrozumienie, że takie zmiany podatkowe nie zawsze przekładają się na realne wsparcie dla przeciętnego obywatela. Nawet jeśli obiecuje się obniżenie obciążeń podatkowych lub dodatkowe ulgi, to skutki reformy mogą być różne, w zależności od sytuacji finansowej danej osoby. Często to, co zyskają niektórzy, tracą inni, a wpływ na gospodarkę może mieć swoje długofalowe konsekwencje. Zmiany te również nie odbywają się w próżni politycznej, lecz są ściśle związane z interesami grup nacisku, które mogą mieć różne cele w stosunku do reszty społeczeństwa.

Czy naprawdę doszło do przełomu w Singapurze?

Wczesnym rankiem 12 czerwca Donald Trump udał się do luksusowego hotelu Capella w Singapurze, gdzie przebywał Kim Dzong Un, zamknięty przywódca Korei Północnej, który – by dotrzeć na miejsce – musiał wypożyczyć nowoczesny odrzutowiec. Za apartament wart 8000 dolarów za noc zapłacił rząd Singapuru. Spotkanie zapowiadało się jako przełomowe, a przynajmniej tak miało wyglądać w oczach opinii publicznej – i Donalda Trumpa.

Podczas rozmów, prowadzonych przez tłumaczy, Trump szybko nawiązał osobisty kontakt z Kimem. Tematy krążyły od rzekomej nieuczciwości mediów, przez wyśmiewanie Baracka Obamy i George’a W. Busha, aż po pochwały dla osobistych cech Kima: inteligencji, szczerości, „wspaniałej osobowości”. W pewnym momencie, Trump zaznaczył, że każda ewentualna umowa nuklearna będzie musiała uzyskać zatwierdzenie Senatu, co miało kontrastować z decyzjami Obamy w sprawie Iranu. To teatralne oświadczenie nie zrobiło jednak wrażenia nawet na członkach jego własnego zespołu – Mike Pompeo napisał wtedy do Johna Boltona na kartce: „On pieprzy głupoty”.

Kim, zgodnie z narracją, którą często przedstawiał zagranicznym gościom, zadeklarował chęć całkowitej denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego. Jednak „denuklearyzacja” oznaczała dla niego zupełnie coś innego niż dla amerykańskiego zespołu bezpieczeństwa narodowego. Kim oczekiwał wycofania amerykańskich wojsk z Korei Południowej i podejścia etapowego – krok za krok, „action for action”. Dla Amerykanów to była strategia nie do zaakceptowania – oczekiwali całkowitego, jednostronnego rozbrojenia Korei Północnej przed jakimikolwiek ustępstwami.

Moment krytyczny nastąpił, gdy Kim poprosił o symboliczny gest, który pomógłby mu przekonać własne „jastrzębie” – zaproponował ograniczenie wspólnych ćwiczeń wojskowych USA i Korei Południowej, od dawna będących punktem zapalnym. Trump, który wcześniej już naciskał na sekretarza obrony Jima Mattisa, by wstrzymać te ćwiczenia jako kosztowne i zbędne, zgodził się bez konsultacji z Pentagonem czy własnym zespołem. Co więcej, przyjął język Kima, nazywając je „wojennymi grami” i podziękował mu za „oszczędzenie pieniędzy podatników”. Decyzja ta – natychmiastowa i bezwarunkowa – została w Pentagonie odebrana jako całkowite ustępstwo bez jakichkolwiek gwarancji wzajemności.

Amerykańscy dowódcy wojskowi dowiedzieli się o decyzji prezydenta z telewizji. Na pilnym spotkaniu w Pentagonie generał Joe Dunford próbował opanować sytuację. Ćwiczenia, które były istotnym elementem strategii odstraszania wobec Korei Północnej, miały charakter cykliczny, ściśle związany z rotacją personelu wojskowego. Próba całkowitego ich anulowania była nierealna – ostatecznie opracowano skomplikowaną matrycę, zgodnie z którą tylko największe manewry wymagałyby zgody Białego Domu, podczas gdy mniejsze i wirtualne mogłyby się odbywać bez zgody prezydenta.

Dla Trumpa, co faktycznie wydarzyło się podczas spotkania z Kimem, miało mniejsze znaczenie niż sposób, w jaki mógł je przedstawić opinii publicznej. W jego narracji szczyt w Singapurze był największym sukcesem dyplomatycznym w historii świata. Trump kazał nawet przygotować specjalny film promocyjny dla Kima, przedstawiający prezydenta USA jako bohatera ratującego świat – niemal jak reklamę inwestycji w luksusowe nieruchomości. „Przeszłość nie musi być przyszłością” – głosił narrator filmu w dramatycznym tonie. Trump był tak zachwycony, że odtworzył film podczas konferencji prasowej.

Po powrocie do Waszyngtonu tweetował z triumfem: „Wszyscy mogą teraz czuć się znacznie bezpieczniej niż w dniu, w którym objąłem urząd. Nie ma już zagrożenia nuklearnego ze strony Korei Północnej”. Twierdzenie to było całkowicie nieprawdziwe. Jednak jego doradcy, mimo własnego sceptycyzmu, również zaczęli publicznie powtarzać tę wersję wydarzeń. Mike Pompeo zapewniał dziennikarzy, że podpisana przez obu liderów ogólna deklaracja doprowadzi do „znaczącej denuklearyzacji” do końca kadencji Trumpa.

Gdy dziennikarze przypomnieli Pompeo, że jeszcze dzień przed szczytem mówił, iż jedynym akceptowalnym rezultatem dla USA jest „kompletna, możliwa do zweryfikowania i nieodwracalna denuklearyzacja”, zareagował gniewem. „Nie mówcie głupstw”, warknął. „To nieproduktywne.” Publicznie najgorzej reagował właśnie wtedy, gdy wskazywano, że jego s