Podczas kryzysowych momentów w administracji Donalda Trumpa, dwóch czołowych liderów amerykańskich sił zbrojnych, sekretarz obrony Mark Esper oraz przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, generał Mark Milley, znaleźli się w sytuacji, w której ich lojalność wobec prezydenta została wystawiona na próbę. Napięcia między nimi a Trumpem narastały, a ich działania i decyzje miały ogromny wpływ na przyszłość amerykańskiej polityki obronnej.

Esper, który miał reputację osoby poddającej się prezydenckim żądaniom, początkowo starał się unikać konfrontacji z Trumpem, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie może ignorować swoich zobowiązań wobec konstytucji. W nocy po swoim feralnym wywiadzie, w którym zaskoczył opinię publiczną sprzeciwem wobec użycia wojsk w odpowiedzi na protesty, spędził kilka godzin pisząc oświadczenie, które miało wyjaśnić jego stanowisko. Następnego dnia stanął przed kamerami, aby publicznie wyrazić swój sprzeciw wobec pomysłu Trumpa użycia aktywnych jednostek wojskowych do tłumienia protestów, które miały miejsce po zabójstwie George’a Floyda. Esper podkreślił, że ustawa o buncie (Insurrection Act) może być stosowana tylko w "najbardziej naglących i dramatycznych sytuacjach" – co, jak zaznaczył, nie miało miejsca.

Pomimo jego publicznej obrony konstytucyjnych zasad, reakcja prezydenta była brutalna. Trump, przekonany o lojalności swoich doradców, nie potrafił zaakceptować sprzeciwu swojego sekretarza obrony. W prywatnej rozmowie w Białym Domu, Trump zaatakował Espera, oskarżając go o zdradę, zarzucając mu, że odebrał mu prawo do decydowania o użyciu sił zbrojnych. Esper, choć bronił się, wyjaśniając, że jedynie ujawnił publicznie to, co już wcześniej przekazał prezydentowi, nie uniknął gniewu Trumpa, który nie krył swego oburzenia.

Równolegle, Milley, który również był świadkiem napięć w administracji, stanął przed trudnym dylematem: jak pozostać wiernym swojej roli, nie rezygnując z własnych przekonań. Jako doradca wojskowy, który pełnił funkcję głównego wojskowego doradcy prezydenta, Milley był świadomy, że jego rola w rządzie Trumpa jest równie niepewna jak Espera. Po incydencie w Lafayette Square, gdzie Trump zorganizował kontrowersyjną wizytę, Milley i Esper rozważali możliwość rezygnacji. Mimo wszystko, obaj postanowili pozostać na swoich stanowiskach, by chronić kraj przed potencjalnymi niebezpiecznymi decyzjami prezydenta.

To, co wydaje się być kluczowe w tej historii, to decyzja obydwu wojskowych liderów, by nie rezygnować w obliczu presji. Zamiast tego starali się naprawić sytuację, wyjaśniając publicznie swoje stanowisko. W przypadku Milleya było to napisanie listu do wojskowych, przypominającego o ich przysiędze wierności konstytucji, wolności słowa i ochronie obywateli przed tyranią. Była to próba przeciwdziałania narastającym kontrowersjom i zagrożeniom wynikającym z polityki Trumpa.

Jednak, niezależnie od ich działań, sytuacja była nieunikniona. Po wydarzeniach związanych z protestami, zarówno Milley, jak i Esper byli świadomi, że Trump, który pragnął pełnej kontroli nad armią, nie zaakceptuje ich odmiennego stanowiska. Jednocześnie, obaj wojskowi otrzymali wiele rad od swoich poprzedników, w tym od Boba Gatesa, byłego sekretarza obrony, który zalecał im pozostanie na stanowiskach. Z jego perspektywy, rezygnacja mogłaby zostać odczytana jako wyraz słabości i oznaka braku determinacji w obronie wartości, które mają kluczowe znaczenie dla obronności Stanów Zjednoczonych.

W ciągu tych kilku dni, napięcia i trudne decyzje obydwu wojskowych były nie tylko próbą ich osobistego morale, ale także pytaniem o przyszłość relacji między wojskiem a polityką. Choć w końcu prezydent zdecydował się na usunięcie Espera, a jego lojalność wobec Trumpa została poddana w wątpliwość, nie można zapominać, że ich decyzje, zarówno te dotyczące działania na poziomie publicznym, jak i prywatnym, miały kluczowe znaczenie dla przyszłości demokracji amerykańskiej.

Ważnym aspektem tej historii jest również fakt, że obaj wojskowi pozostali wierni konstytucji, nawet jeśli oznaczało to stawienie czoła potężnemu prezydentowi. W przypadku Milleya, zwłaszcza jego interwencja w kwestii Afganistanu i zagrożenia destabilizacją polityczną, zyskała znaczenie, które wykraczało poza osobiste relacje z Trumpem. W przypadku Espera, opór wobec pomysłu użycia sił zbrojnych przeciwko obywatelom miał głębsze konsekwencje – chodziło o podtrzymanie wartości demokracji, wolności i praw człowieka.

Warto zauważyć, że zarówno Milley, jak i Esper, nie pozostali bierni wob

Jak rozpad Republikanów w USA w 2021 roku wpłynął na politykę partii?

Wydarzenia, które miały miejsce 6 stycznia 2021 roku w Waszyngtonie, wstrząsnęły podstawami amerykańskiej polityki. Po zamachach na Kapitol i zamieszaniach związanych z certyfikacją wyników wyborów, republikanie znaleźli się w samym centrum kryzysu. Z jednej strony była to dramatyczna chwila, która rzuciła cień na reputację partii, z drugiej – moment, w którym linie podziałów wewnętrznych stały się bardziej wyraźne niż kiedykolwiek wcześniej. Dla wielu członków Partii Republikańskiej, zwłaszcza tych, którzy wcześniej publicznie wyrazili swój sprzeciw wobec Trumpa, nadchodził czas refleksji i zmiany stanowiska. Jednakże w obliczu wewnętrznego rozdarcia, partia musiała stawić czoła pytaniu: co dalej?

Po zamachach na Kapitol, wielu czołowych polityków, którzy jeszcze kilka dni wcześniej wspierali prezydenta, zaczęło wycofywać swoje poparcie. Kevin McCarthy, lider mniejszości w Izbie Reprezentantów, stanął przed trudnym zadaniem. Choć wyraził swoje oburzenie wobec działań Trumpa, nigdy nie podjął decyzji o wykluczeniu go z partii. Przeciwnie, jego początkowa zapowiedź, że Trump przekroczył wszelkie granice, szybko zamieniła się w milczenie wobec presji jego własnej partii, która wciąż trzymała się swojego lidera.

Sytuacja była równie napięta w Białym Domu. Na początku stycznia 2021 roku Jared Kushner próbował mediować między prezydentem Trumpem a wiceprezydentem Mikiem Pencem. W atmosferze wzajemnej wrogości i nieporozumień, doszło do spotkania obu polityków, jednak jego efekt był raczej kosmetyczny niż rzeczywisty. Pence, mimo chęci zakończenia konfliktu, nie mógł zapomnieć o publicznych oskarżeniach Trumpa. Zresztą, podczas spotkań w Białym Domu Trump był wciąż przekonany, że ma pełne wsparcie w swojej partii.

Przykład Lindsey'ego Grahama, senatora z Południowej Karoliny, jest jednym z najbardziej wymownych. Po ataku na Kapitol i potępieniu Trumpa przez jego zwolenników, Graham poczuł się zmuszony do publicznego wycofania swojego stanowiska. Jego deklaracja, że "jestem skończony z tym", odnosiła się jedynie do samego procesu certyfikacji wyników wyborów, a nie do jego relacji z Trumpem. Niedługo później, Graham ponownie odwiedził Biały Dom, spotykając się z prezydentem oraz jego doradcami. W rozmowach tych nacisk położono na planowanie ostatnich dni prezydentury Trumpa, a sam Graham, choć wciąż krytyczny wobec niektórych działań prezydenta, starał się działać w jego interesie.

Wszyscy ci, którzy poczuli potrzebę odcięcia się od Trumpa, nie byli w stanie wyjść z cienia jego wpływu. Nawet w obliczu impeachmentu, który miał miejsce kilka dni po ataku na Kapitol, partia republikańska nie była w stanie jednoznacznie go potępić. Choć część republikańskich polityków, jak Liz Cheney, jasno stawiała sprawę, wskazując Trumpa jako winnego incitacji zamachów, większość jej kolegów z partii podtrzymywała swoje wsparcie dla prezydenta, sprzeciwiając się dalszym konsekwencjom. Głosowanie w Izbie Reprezentantów, które zakończyło się impeachmentem Trumpa, pokazało, jak głęboko podzielona jest Partia Republikańska. Choć 10 republikańskich posłów głosowało za, co było rekordowym wynikiem, reszta partii pozostała lojalna wobec swojego lidera. Partia stanęła więc przed dylematem, który wymagał podjęcia decyzji: czy kontynuować ślepe poparcie dla Trumpa, czy raczej zaryzykować odejście od niego na rzecz przyszłości partii?

Kolejnym znaczącym momentem była decyzja Mitcha McConnella, lidera senackiej większości, który zablokował szybkie procedowanie impeachmentu w Senacie. Wykorzystał fakt, że proces nie mógł być zakończony przed końcem kadencji Trumpa, aby dać mu szansę na ostateczne odejście z urzędu bez obciążenia sprawą impeachmentu. To, co miało być końcem prezydentury Trumpa, w praktyce okazało się być zawieszeniem decyzji na później. Wówczas jednak stało się jasne, że Trump, mimo impeachmentu, wciąż cieszy się ogromnym poparciem wśród swojej bazy wyborczej, co sprawia, że Partia Republikańska, pomimo kontrowersyjnych wydarzeń, nie była gotowa na definitywne zerwanie z jego wpływem.

Podczas gdy w mediach toczyła się gorąca debata na temat przyszłości Trumpa i Partii Republikańskiej, niektórzy jego zwolennicy, jak Mike Lindell, właściciel firmy MyPillow, wciąż szukali sposobów na utrzymanie Trumpa w grze. Przekonywali go, by ogłosił stan wojenny i przejął kontrolę nad głosowaniami. Pomimo presji zewnętrznej, Trump pozostał nieugięty, a jego decyzje nadal kształtowały losy Partii Republikańskiej.

Sytuacja z początku 2021 roku pokazała, jak bardzo polityczne losy kraju zależą od tego, jak partie radzą sobie z wewnętrznymi podziałami. Trump pozostawał centralną postacią w Partii Republikańskiej, ale równocześnie stał się źródłem poważnych napięć, które mogły zadecydować

Jak Trump postrzegał sprawiedliwość i prawo: Relacje z prawnikami, prokuratorami i FBI

Donald Trump, od samego początku swojej prezydentury, postrzegał prawo i sprawiedliwość przede wszystkim jako narzędzia ochrony własnych interesów. Od pierwszych dni po wyborze, niezwłocznie zaczął dążyć do zdobycia kontroli nad kluczowymi organami ścigania, w tym Departamentem Sprawiedliwości. Szybko nawiązał kontakt z Preetem Bhararą, prokuratorem Stanów Zjednoczonych dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku, którego jurysdykcja obejmowała interesy Trumpa. Niedługo potem, podczas jednej z rozmów telefonicznych, Trump bez wyraźnego powodu dzwonił do Bharary, a ich spotkanie w Trump Tower odbyło się w atmosferze nieoczywistej wzajemnej sympatii, po której prezydent elekt zaczął szukać bardziej osobistych kontaktów.

Bharara, nie wiedząc dokładnie, czego się spodziewać, uznał te rozmowy za dziwne, ale zgodnie z procedurą przyjął je. Dopiero po objęciu przez Trumpa urzędu, zrozumiał, że jego dymisja była wynikiem wcześniejszych prób manipulacji. Został zwolniony 9 marca, bez wyjaśnienia powodów. Bharara, z perspektywy czasu, uważał, że Trump próbował go pozyskać, by w razie potrzeby mógł liczyć na jego pomoc w przypadku spraw sądowych dotyczących jego interesów lub w celu zainicjowania dochodzenia przeciwko przeciwnikom politycznym.

Nieco później, podobny scenariusz powtórzył się w przypadku Jamesa Comeya, dyrektora FBI, który stał się obiektem nacisków Trumpa, aby okazał mu lojalność. 27 stycznia 2017 roku, podczas kolacji w Białym Domu, Trump wyraził jasno swoje oczekiwania. "Potrzebuję lojalności" – powiedział, wymuszając w zasadzie na Comeyu deklarację pełnej oddania. Comey, znany ze swojej niezależności i zasadniczości, uznał tę sytuację za absolutnie niewłaściwą, porównując ją do rytuałów przynależności do mafii. W odpowiedzi na sugestię Trumpa, by lojalność była czymś, co powinni wyrażać publicznie, Comey zapisał każdą rozmowę, uznając ją za próbę wywierania na nim wpływu.

Relacje Trumpa z instytucjami prawa nigdy nie były typowe. To, co dla innych polityków było oczywiste, jak np. respektowanie niezależności ścigania, dla Trumpa było niewłaściwe. Mimo pozorów, nie znał on realiów politycznych i działał według własnej, często zniekształconej logiki. Na przykład, tuż po zwolnieniu Michaela Flynna, Trump, w rozmowie z Chrisem Christie, wyraził przekonanie, że "sprawa Rosji" jest już zakończona. Christie, były prokurator, wiedział, że to bzdura, ponieważ śledztwo wciąż trwało i miało swoje dalsze konsekwencje.

Nie inaczej było z jego próbami manipulacji dochodzeniem dotyczącym Flynna. Trump wielokrotnie dzwonił do Comeya, usiłując wymusić na nim zakończenie śledztwa, sugerując, by FBI porzuciło ściganie byłego doradcy prezydenta. W końcu Trump uznał, że FBI i Departament Sprawiedliwości nie są po jego stronie, a ich działania nie są wystarczająco agresywne. To, czego oczekiwał, to takiego samego typu lojalności, jaką czuł wobec Roy’a Cohna, swojego mentora, który przez wiele lat stanowił dla niego wzór i ideał prawnika. Cohn był dla Trumpa archetypem prawnika, który bez względu na okoliczności i przepisy był gotów walczyć "po każdej stronie".

Trudno nie zauważyć, że Trump, wzorując się na Cohnie, wprowadził na nowo ideę prawnika jako obrońcy, który nie tylko reprezentuje, ale i walczy w interesie swojego klienta, często z pełnym zignorowaniem reguł. Cohn był symbolem tej brutalnej, bezkompromisowej strategii, której Trump tak gorliwie poszukiwał w swoich prawnikach i doradcach. Oczekiwał od nich lojalności, nie w sensie moralnym, lecz w sensie absolutnej gotowości do spełniania jego woli, bez wzg