Jakie sekrety kryje Kraterowy Grzbiet? O tajemniczym zniknięciu Angartha i Ebbonly'ego

Jest to wciąż zagadka, której rozwiązanie umyka. Czasami wydaje mi się, że Giles Angarth i Felix Ebbonly zaplanowali całą tę historię jako gigantyczny, nierozwiązywalny żart, że wciąż żyją gdzieś i śmieją się z świata, który do tej pory nie potrafił zrozumieć ich zniknięcia. Innego dnia planuję wrócić na Kraterowy Grzbiet, by znaleźć, jeśli to możliwe, głazy, które w narracji Angartha przypominają zniszczone kolumny. Do tej pory nikt nie odkrył żadnego śladu po tych zaginionych mężczyznach, ani nie słyszał nawet najcichszego pogłosu o ich losie. Cała sprawa wydaje się być jednym z najdziwniejszych i najbardziej frustrujących zagadek współczesności.

Angarth, który zdobył sławę jako autor fantastycznych opowiadań, spędzał lato w Sierra Nevada, samotnie, aż do momentu, kiedy Ebbonly przyjechał go odwiedzić. Ebbonly, którego nigdy nie poznałem osobiście, był uznanym artystą, znanym ze swoich wyobraźni w malarstwie i rysunkach, a także autorem ilustracji do kilku powieści Angartha. Sąsiedzi, martwiąc się o ich przedłużającą się nieobecność, przeszukali chatę, ale nie znaleźli niczego poza paczką adresowaną do mnie, leżącą na stole. Otrzymałem ją po kilku tygodniach, w tym czasie czytając spekulacje prasowe dotyczące ich zniknięcia. Paczka zawierała mały, skórzany notes. Angarth napisał na karcie tytułowej:

„Drogi Hastane, możesz opublikować ten dziennik, jeśli chcesz. Ludzie uznają go za moje ostatnie, dzikie dzieło fikcji — chyba że wezmą go za jedno z Twoich. W każdym przypadku będzie to właściwe. Żegnaj. Z wyrazami szacunku, Giles Angarth”.

Teraz publikuję ten dziennik, który zapewne spotka się z taką reakcją, jaką przewidział Angarth. Jednak ja sam nie jestem pewny, czy opisana tam historia to prawda, czy fikcja. Jedyne, co mogłoby dać mi pewność, to odnalezienie tych dwóch głazów. Każdy, kto kiedykolwiek widział Kraterowy Grzbiet, wie, jak trudne jest takie zadanie.

31 lipca 1930 r.

Nigdy nie miałem zwyczaju prowadzenia dziennika, głównie z powodu mało burzliwego trybu życia, w którym rzadko działo się cokolwiek wartego zanotowania. Jednak to, co wydarzyło się dzisiaj rano, jest tak dziwaczne, tak odbiegające od zwykłych praw natury, że poczułem przymus zapisania tego, najlepiej, jak potrafię. Będę też dokumentować ewentualne powtórzenie tego doświadczenia. Będzie to całkowicie bezpieczne, gdyż nikt, kto przeczyta ten zapis, nie uwierzy w niego.

Poszedłem na spacer po Kraterowym Grzbiecie, który leży około milę na północ od mojej chaty, w pobliżu Summit. Choć różni się znacznie od okolicznych krajobrazów, jest to jedno z moich ulubionych miejsc. Jest wyjątkowo pustynne, z minimalną roślinnością — dzikie krzewy porzeczek, kilka wiotkich pinesów i tamaryszków. Geolodzy odrzucają teorię o wulkanicznym pochodzeniu tego miejsca, ale jego wychodnie kamienne i ogromne zwały kamieni mają cechy przypominające wulkaniczną scorię, przynajmniej w oczach laika. Wyglądają jak odpady starożytnych pieców cyklopowych, wylane przed tysiącami lat, by ostygnąć i stwardnieć w formy nieskończonej groteski. Wśród nich znajdują się kamienie przypominające fragmenty prymitywnych bas-reliefów czy małych prehistorycznych posągów. Inne z nich zdają się być opatrzone nieznanym pismem, które nie daje się odczytać.

Nieoczekiwanie, na końcu grzbietu, znajduje się małe jezioro, które nie zostało jeszcze zbadane. Całe wzgórze jest dziwnym przerywnikiem w tej surowej krainie, a doliny i wąwozy wypełnione są lasami iglastymi. Był to bezwietrzny, jasny poranek, a ja często zatrzymywałem się, by podziwiać panoramę. Zachwycałem się potężnymi szczytami Castle Peak, masywnymi formacjami Donner Peak, z jej przełęczą porośniętą jodłami, odległą błękitną sylwetką Gór Nevady oraz delikatną zielenią wierzby w dolinie pod moimi stopami. To był odosobniony, cichy świat, w którym jedynym dźwiękiem było ciche szelestowanie cykad w krzakach porzeczek.

Zacząłem wędrować wzdłuż jednego z kamiennych pól, jakich Kraterowy Grzbiet ma wiele, licząc na to, że znajdę kamień o dziwacznej, groteskowej formie, wart zatrzymania jako ciekawostka. Już kilka takich znalazłem w poprzednich wyprawach. Nagle natknąłem się na dziwną przestrzeń wśród kamieni, pustą, okrągłą, niemal jak sztucznie wykutą. W jej centrum leżały dwa głazy, dziwnie podobne do siebie, oddalone o około pięć stóp. Zatrzymałem się, by je dokładnie obejrzeć. Ich materiał, szary i matowy, wydawał się różnić od innych w okolicy. Wpadłem na fantazyjny pomysł, że mogą to być postumenty zaginionych kolumn, zniszczone przez niezliczone lata, pozostawiające tylko te obniżone końce. Równomierność i idealna okrągłość głazów były wyjątkowe. Mimo że znam się trochę na geologii, nie potrafiłem zidentyfikować materiału tych głazów.

Moja wyobraźnia zaczęła szaleć, ale nawet najbardziej szalone fantazje nie mogły równać się z tym, co stało się, gdy zrobiłem krok w przestrzeń między głazami. Spróbuję opisać to najlepiej, jak potrafię. Nic nie jest bardziej dezorientujące niż błędne oszacowanie stopnia opadania przy stawianiu kroku. Wyobraźcie sobie więc, że nagle znajduje się w pustce. Ziemia dosłownie zniknęła spod moich stóp, a obraz krajobrazu zatarł się w wirze. Zapanował niesamowity chłód, a poczucie choroby i zawrotów głowy wypełniło moje ciało, jakby równowaga została zakłócona. Trudno mi było oddychać, a moje myśli były zupełnie zamazane. Czułem, jakbym spadał, ale zarazem jakbym leciał w górę, a potem jakbym obracał się w powietrzu. W końcu stanąłem na twardym gruncie, ale bez żadnego szoku ani wstrząsu.

Gdy odzyskałem wzrok i poczułem ponownie otaczający mnie świat, byłem całkowicie zdezorientowany. Krajobraz wokół mnie nie przypominał już niczego z Kraterowego Grzbietu. Zamiast tego, wokół mnie rozciągał się łagodny zbocze pokryte fiołkową trawą, przetykana kamieniami monolitycznymi. Za nimi rozciągała się rozległa równina, pełna wijących się łąk i drzew o nieznanej roślinności, której dominującymi barwami były fioletowy i żółty. W oddali widniał mur nieprzeniknionej, złocistobrunatnej mgły, wznoszący się w kierunku nieba, które miało lśniący bursztynowy odcień.

Co oznacza „inne światy” i dlaczego nie możemy się zatrzymać?

Spotkanie dwóch osób, które wydają się znać się nawzajem, ale jednocześnie są całkowitymi obcymi – to temat, który fascynuje wielu. W tym przypadku mamy do czynienia z rozmową, która oscyluje wokół idei alternatywnych rzeczywistości, równoległych światów, w których życie, a nawet tożsamość, mogą przybrać zupełnie inną formę. Takie spojrzenie na świat wykracza poza granice zwykłej filozofii czy literatury science fiction, wprowadzając pytania o naturę wolnej woli, tożsamości i naszych dążeń.

W rozmowie między dwojgiem bohaterów – jednym z nich jest mężczyzna, który twierdzi, że żył w innych rzeczywistościach, a drugą kobietą, która nie potrafi uwierzyć w to, co słyszy – pojawia się koncepcja „innych światów”. Mężczyzna twierdzi, że w alternatywnej rzeczywistości jego i jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Mieli wspólne życie, byli szczęśliwi, ale historia potoczyła się inaczej, a teraz on przemierza różne światy, w których spotyka różne wersje tej samej osoby.

Zanim jednak zrozumiemy sens tej historii, warto zatrzymać się na chwilę przy samej idei alternatywnych światów. Co to właściwie oznacza dla nas? Jakie konsekwencje wiążą się z tym, że w każdym momencie naszej egzystencji mogłyby zaistnieć nieskończoności możliwych wersji wydarzeń, w których jesteśmy kimś innym, żyjemy w różnych czasach, a nawet nie istniejemy wcale? Oczywiście, nie chodzi tylko o podróże w czasie, ale o samego siebie, o możliwość istnienia w różnych odsłonach, w różnych wersjach własnego „ja”.

Kiedy bohater mówi, że w innych światach on i kobieta byli małżeństwem, a ona odrzuca to jako coś absurdalnego, jego odpowiedź jest jednoznaczna – to nie tylko pytanie o to, co mogłoby się wydarzyć, ale także o to, co mogło nie zaistnieć. Istnieje nieskończoność wersji nas samych, a każdy wybór, każda decyzja otwiera nowe drzwi, w których możemy się spotkać z innym sobą i innymi ludźmi. W jego przypadku podróżowanie między tymi światami stało się nie tylko celem, ale także sposobem życia. Jest to sposób, w jaki widzi siebie w tej złożonej układance rzeczywistości – nie w jednym punkcie, ale w wielu możliwych punktach.

Kiedy kobieta pyta go, dlaczego nie jest w stanie zatrzymać się w jednym świecie, odpowiedź jest równie filozoficzna, co osobista. Chociaż bohater mówi, że nie jest „niedzielnym poszukiwaczem”, a jego motywacją są emocje, nie kalkulacje, nie jest w stanie pozbyć się pragnienia dalszego poszukiwania. W końcu mówi, że zatrzymanie się to oznacza śmierć. Warto zastanowić się, jak bardzo zgubne może być to dążenie. Każdy, kto nie przestaje szukać, kto nie jest w stanie zaakceptować stabilności, może utknąć w wiecznym poszukiwaniach – nie do końca wiedząc, czego tak naprawdę szuka. Pytanie o cel w tej podróży jest kluczowe, ponieważ w pewnym momencie, gdy osiągnie się upragniony cel, może okazać się, że to już nie jest to, czego się pragnęło.

Jego słowa o tym, że nie jest napędzany przez przymus, ale przez wolną wolę, są istotnym elementem całej tej historii. To, co wydaje się nieustanną podróżą, nie jest tak naprawdę ruchem w kierunku czegoś konkretnego, ale raczej reakcją na wrodzoną potrzebę doświadczania. Przeszłość, nieco naznaczona irracjonalnym pragnieniem, nie pozwala na osiedlenie się w jednym świecie. Poszukiwanie nie tylko zmienia jego percepcję, ale także kształtuje jego tożsamość. Każde spotkanie z inną wersją siebie, z inną wersją „jej”, sprawia, że nie ma już możliwości powrotu do jednego świata, do jednej rzeczywistości.

W całym tym kontekście widać silny wpływ filozofii, którą możemy odczytać w tej rozmowie – filozofii Fausta. Bohater mówi o nim, wyciągając analogię, w której poszukiwanie sensu życia nie ma końca. Faust nie może przestać pragnąć, nie może zadowolić się jednym doświadczeniem, ponieważ dla niego cała rzeczywistość jest jedynie kolejną próbą odkrycia. Zatrzymanie się w jednym punkcie oznaczałoby koniec. Jednak warto pamiętać, że Faust traci w tej podróży coś niezwykle istotnego – swoją duszę. W kontekście tej historii chodzi o to, że choć poszukiwanie jest integralną częścią życia, to zatrzymanie się w jednym punkcie i zaakceptowanie tego, co się ma, jest równie ważne, co sam proces dążenia.

Zatem, pomimo porywającego pragnienia odkrywania nowych światów, nie można zapominać o równowadze między poszukiwaniem a zatrzymaniem. W końcu to w obecnym świecie, w tej jednej rzeczywistości, często można znaleźć najwięcej – siebie, swoje pragnienia, swoje wartości. Równocześnie jednak, jeśli nie będziemy w stanie zaakceptować innych wersji siebie, nie będziemy w stanie dostrzec piękna w tym, co już posiadamy.